wtorek, 11 listopada 2014

Ano, tak to w życiu jest…


Przyjechał mój brat. Przyjechał, bo listopad  i cmentarz wypada nawiedzić, i przy okazji siostrę. Wszak każdy ma swoje życie coraz mniej czasu i miejsca w sercu dla innych. Domy rozrosły się, synowie porośli, dojrzeli. Swoją drogą nie przeszkadza mi fakt, że co rok jestem starsza – taka kolej rzeczy, nieuchronna niezmienność ludzkich losów. Jakże świetnie egzemplifikuje się tu filozoficzny paradoks, że świat jest niezmienny w swej zmienności. Nie zamierzam jednak filozofować, bo taki ze mnie filozof jak … . Daruję sobie porównanie. Ale wracając do moich pokrętnych spostrzeżeń. Otóż nie boli mnie fakt, że co rok jestem starsza, że jakkolwiek optymistycznie nie patrzeć na życie- to niewątpliwie połowę życia na pewno mam za sobą. Ale boli mnie, może nie tyle boli, co uwiera  i trudno mi przyjąć, że moi synowie są coraz dalej ode mnie. Radzą sobie bez moich rad, nie potrzebują głaskania po głowie… Konstruują sobie własne światy i bardziej delikatnie, ale konsekwentnie i na pewno nieodwracalnie zmieniają sobie „emocjonalne priorytety
Marcel zapytał:
-Mamusiu! Marcin to już mnie nie kocha tak mocno jak kiedyś.
Był w tym pytaniu jakiś cień smutku. Musiałam mu odpowiedzieć. Szukałam słów, aby zarówno były prawdziwe, ale, by nie zabolały. Nie znalazłam.
- Nie, synku – powiedziałam bez przekonania. – Po prostu kocha cię inaczej.
Długo w nocy kołatały mi się wspomnienia z mojego dzieciństwa, mojego brata, dla którego byłam wszystkim. Przypomniałam sobie jego słowa, kiedy niósł mnie ledwie przytomną do szpitala i na drodze stanął mu K.
- Jeżeli ona umrze to cię zabiję.
                Dziś ma swoją rodzinę, ja swoją… Mijamy się w życiu. Bywa.

Nie mam  w stosunku do życia wielu  oczekiwań. Jest jakie jest. Bardziej dobre niż złe. Ale chciałabym, by moi synowie umieli się odnajdywać i być ze sobą. Wszak braćmi sobie są…

wtorek, 14 października 2014

Czas Facebooka


- Wiesz. Chyba zlikwiduję swój profil na FB – powiedziała to bez żalu ani skargi w głosie. Tak jak się mówi o „przewietrzeniu” szafy. Wyrzuca się zbędne szmatki, w których nikogo już nie można oczarować, ująć czy zaskoczyć. Wyrzuca się, choć bywa, że z czasem melancholijnej jesieni albo niżu hormonalnego cechującego się labilnością emocjonalną, ambiwalentnością uczuć niekiedy żałuje się owego desperackiego kroku rozprawienia się z jakimś etapem. (Ów etap zdaje się być równie enigmatyczny co całość niniejszego tekstu.)
-A po co? – zapytał beznamiętnie, bo mimo iż sam na przekór mniemaniu o konstytutywności FB jako narzędzia świadczącego niezbicie o faktycznym istnieniu osoby, nie posiadał tzw. profilu, ale miał świadomość niekwestiowanego wpływu onego na losy człowieka ( tu czytaj; maluczkiego, wyskocznego sroce spod ogona, pozbawionego energetyzmu, spadłego w wirtualną w przestrzeń, pojawionego jak grom z jasnego nieba, niekiedy ku ubawieniu innych, ale  też upierdliwie jak wrzód na dupie).
- A nie wiem… ale siedzę jak durna przy ekranie, oglądam setki głupich filmików, zdjęć osób, których na żywo raczej nie mam szansy poznać i  nawet nie wiem, czy bym chciała. A poza tym zobacz… Mam tylu znajomych, spośród których jakiś co najmniej tysiąc deklaruje, „że mnie lubi”, a coraz większa pustka obok mnie.
- Nie przesadzaj! Jest jesień i robisz się sentymentalna – skonstatował. – Idź na spacer. Jest ciepło i  przyjemnie. Może kogoś spotkasz, a jak nie to idź do Galerii. Może tam będzie Halinka, to sobie pogadacie. Albo popatrzysz sobie przez okno restauracji. O tej porze tyle osób się kręci po ulicach.

niedziela, 28 września 2014

Kiedy tylko zbliża się jesień… Uwielbiam jesienne popołudniowe drzemki


Kiedy tylko zbliża się jesień, czyli...uwielbiam jesienne popołudniowe drzemki

(Może chcę stworzyć nowy cykl: Jesienne popołudniowe drzemki, czyli miałam dzisiaj piękny sen...)



Jeszcze na dworze grzeje dość mocno, jeszcze w korytarzu nie kłębią się kurty, szale i czapki. I światło zwłaszcza w pełni dnia nie zdradza nadchodzących mroków, ja już wyczuwam… owo usypianie, spowolnienie, misiowe rozleniwienie. Wczesne popołudnie przynosi ogromną potrzebę zwinięcia się w kłębek, otulenia miękkim kocem i zapadam… Na minut piętnaście, na godzinę….

Zapadam w sen i śnię…

I tak miałam dzisiaj piękny sen…

Oto jestem wciąż piękna i młoda. Na nieznanym lądzie tańczę na białym piasku Dominikany Śpiewa mi Cesaria swoje „Embracacao”, czyli że nie tylko jest cierpienie na świecie, ale można uwierzyć w szczęście… . Gdzieś daleko, daleko, w oddali słychać dźwięki bachaty wyśpiewywanej wprost do zachodzącego słońca. Wokół wszyscy wolni od przyziemnych spraw typu: banki, zobowiązania i logistyka związana z dzieckiem realizującym rodziców plan o iście renesansowym wychowaniu, czyli  śpiewam, tańczę, recytuję… Wokół mnie w tanecznym pląsie pojawiają się obce twarze. Gorące promienie smagają skąpo odziane ciała, wiatr owiewa ogorzałe od skwaru twarze, biały piasek parzy stopy. Ze wzrokiem wbitym wprost w mój wzrok szepcą w nieznanym języku: szamańskie zaklęcia, pogańskie modlitwy,  a może skargi i złorzeczenia… Podnoszę głowę. Oślepiają mnie promienia słońca, gorący piasek parzy w  gołe uda, woda ma słony smak… Obce miesca… Nie takie były moje marzenia. Nie takie…

            Budzi mnie całus Marcela, który oznajmia z dumą, że dzisiaj nauczył się grać „Ody do radości” . Wstaję cokolwiek wypoczęta i z radością stwierdzam: Dobrze, że jestem tu, gdzie jestem


***

ona tańczy na dzikiej  plaży Samana
bachatę
szalona Isadora
z nieobecnym partnerem
który zniknął

już dawno nie zostawiwszy serca

i adresu

morska bryza studzi ogień jej ciała

spowitego w księżycowe pareo

pod którym falują swobodnie

opuszczone wyspy piersi

włosy oddane wiatrowi

plączą się między palcami

zjawiskowego kochanka

szumi czarne morze

nadaje rytm

przyspiesza bicie serca

rozkręca sztywne biodra tancerki

 muzyka

w  niej

tańczy ciało

i krew w żyłach

takt w takt

amotny spektakl nie ma końca




***

przeszłość zaklęta w kropli łzy
wypuszczonej na wolność
przy bezwolnie puszczonej pamięci
budzi zdumienie

odkrywaniem faktów
wyssanych z codzienności

bez skargi
ciśnie się do głowy
tworząc łańcuch przyczyn i skutków
z konsekwencjami na całe życie

fantasmagoria!

wszak wiem
nie można życia pędzić
tańcząc na tafli
nieznanego morza
ni brodzić po dywanach utkanych
z mgielnych chmur

więc

miękką stopą wtapiam się
w twardy grunt
i trwam





czwartek, 21 sierpnia 2014

Są miejsca, których nie ma…

… jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, są takie miejsca. Wracam do nich  niejednokrotnie.  I najzwyczajniej, najczęściej  brak mi czasu, by sprawdzić prawdziwość  owych miejsc. Ale one są! 
                Jest rok 92. Zima. Wracamy do domu. Ja w wysokiej ciąży, mój mąż, moi synowie ( w liczbie – 2) moja mama i tata. Zima jak zwykle zaskoczyła. Śniegu po kolana. Droga wije się monotonnie. Za oknem monotonny krajobraz – pobielonych pól, drzew pokrytych wielkimi czapami śniegu. Jest magicznie i cudnie! Niemniej jednak, wiadomym jest, że komu jak komu, ale Polakowi zawszeć się musi jakieś nieszczęście przytrafić dla zrównoważenia stanów emocjonalnego napięcia… Tak i mnie się przytrafia. Silnik starego golfa nie wytrzymuje załamania pogody i klaps! Stajemy gdzieś w miejscowości na trasie Maszewo - Stargard. W zielonej, kaszmirowej sukience ( była to gustowna, dobrze odszyta typowa ciążówka) pukam do drzwi  porządnie utrzymanego domostwa. Otwiera mi kobieta o szczerym spojrzeniu i po kilku zamienionych zdaniach zaprasza nas wszystkich na herbatę. Pakujemy się zatem: chłopcy przede mną, mama za mną, tata za mamą, a mój mąż znika za drzwiami garażu, w którym ma dokonać reanimacji golfa. Szczęściem okazuje się, że usterka niewielka,  toteż po zagrzaniu się, wielkich podziękowaniach znów się pakujemy, tym razem do żółtego golfa. I w zasadzie w tym miejscu ta opowieść mogłaby się zakończyć. Nie ma w niej nic frapującego. A jednak…
                Niedawno, bo zaledwie kilka dni temu wracałam z Kołobrzegu. I przypomniało mi się tamto zdarzenie. Mało, ilekroć tamtędy przejeżdżam, wraca do mnie. Uparcie poszukuję tamtego domu. Nie ma! Niemożliwe – myślę sobie, nie był to dom, który bodaj w najmniejszym stopniu  mógł być podejrzewany o wyburzenie. Przebudowa też chyba nie, bo był taki dość nowoczesny. Ale nie ma! Kamień w wodę.  Niekiedy sądziłam, że to na pewno moje gapiostwo, że przeoczyłam, przejechałam, więc kolejnymi razami, byłam bardziej uważna, baczniej przyglądałam się mijanym miejscom. Ale nie ma… Są inne zapamiętane: kościół z drewnianą dzwonnicą, chowające się za gęstwiną zarośli jeziorka, bocianie gniazda górujące nad domami, a tego domu nie ma.
I są i inne miejsca, których nie ma. Ulica Wylotowa w Barlinku, na której stał przyległy do innych dom z wielką drewnianą bramą, wysokim korytarzem i kręconymi,drewnianymi schodami, które prowadziły wprost do mieszkania mojej babci, która tak naprawdę nie była moją prawdziwą babcią, ale to nie ma znaczenia, bo kochałam ją jak najprawdziwszą na świecie. I jeszcze jest Górka Żydowska, która wprawdzie jest, ale nie taka, jaką pamiętam  rozciągająca się od dolnego boiska, na skraju którego rosły słodkie morwy aż do budynku Liceum Ekonomicznego, które to dawniej nazywało się Gimnazjum Kupieckie. Tam pośród  starodrzewu  można było się natknąć na  kamienne macewy, z których sczytywałam obcobrzmiące, ale cudne imiona. Jedne macewy były prostokątne, inne zaś półkoliste. Na niektórych były hebrajskie inskrypcje albo jakieś symbole: wieloramienne świeczniki klepsydry, skrzydła anielskie, czy postaci zwierząt. Świece znajdowały się na macewach kobiet, bo to one w żydowskim domu  miały za zadanie rozniecać domowy ogień (ale o tym dowiedziałam się później, gdy pisałam Tam, gdzie twój dom). Często owe szabatowe świece były zgasłe lub połamane.
Z tej górki między gęstwiną krzewów filtrujących promienie słońca przedzierał się widok na błękitne jezioro,  na zabytkową plażę. Tam też - na małych polankach - zbierałyśmy się w wolne dni i urządzałyśmy pikniki z kocami, kanapkami. Skakałyśmy z drzewa na wielką piaskową górkę, z której był świetny widok na tartak, skąd na całą okolicę rozchodził się zapach drewna – tu na górce zmiksowany z zapachem zieleni
                Dzisiaj przez górkę wiedzie ścieżka rowerowa. Widok pozostał. Ale nie ma morw ani tartaku. Część macew, które udało się ochronić przed wandalami, przeniesiono na cmentarz.  Lubię przystanąć, popatrzeć, z coraz mniej czytelnych napisów wyrytych na kamieniu wysnuwać opowieść o tym, czego nie ma.
Znikają miejsca, znikają ludzie…



wtorek, 5 sierpnia 2014

Ni z gruszki, ni z pietruszki…


                Czas wakacji. Czasem myślę sobie, że wakacje mają w sobie coś z przeszłości i przyszłości. I ja na przekór kalendarzowemu porządkowi bardziej wspominam w sierpniu, a  o przyszłości  rozmyślam sobie w lipcu.  Nie ulega jednakże wątpliwości, że jest to dla mnie czas wielkiej szczęśliwości, kiedy to jest mi w życiu lepiej niż kiedy indziej. I zapewniam, że nie jest to li tylko związane z „nieczynieniem” pracy.
                Ostatnio na spotkaniu  zapytano mnie, czy jestem szczęśliwa. Pytanie o tyle mnie zaskoczyło, że dotyka dość intymnej sfery życia. Coś tam powiedziałam, oczywiście nie do końca, dając czytelną odpowiedź. Ale pytanie mnie zafrapowało i zostało we mnie. Strasznie trudno określić to, czym jest szczęście i nie silę tu się w żadnym razie na jakąkolwiek oryginalność, by próbować konstruować jakieś prawidło, bo przecież  taką trudną materią głowią się filozofowie, etycy i myślę sobie wiele, wiele osób, którzy idą przez życie refleksyjnie, a tak czy siak jednoznacznej definicji nie mogą podać. Jednak ostatnio coraz to pytanie  mnie dopada. Czy jestem szczęśliwa? Czy stan zadowolenia to już przedsionek szczęścia? Czy bywam szczęśliwa? A jeśli - to czy takie permanentne poczucie szczęścia niezakłócone absolutnie przez nic: za ciasną sukienką, deszczową pogodą, czy może coś jeszcze zgoła innego, co nie do końca sobie uświadamiam to właśnie szczęście, czy coś bardziej skomplikowanego. Starożytni  mawiali, że brak nieszczęścia to już szczęście.  Ale czy na pewno? Niechaj więc stanie na tym: fajnie jest żyć! A definiowanie pozostawiam mędrcom. I parlando!


środa, 23 lipca 2014

To był piękny wakacyjny dzień

Czekam na wakacje zawsze z pewnym niepokojem. Niekiedy zdarza mi się, że mam konkretne plany i wówczas wiem, na co czekam, ale bywa tak, że  z wielu przyczyn ( tu też i finansowych,  bo choć Mariolka, widząc mnie kilka lat temu, po dość długim okresie niewidzenia , wzdrygnęła się jakby zobaczyła zjawę, a potem zakrzyknęła: „ O Matko!  Gośka! Nie poznałam cię! Będziesz bogata!”, to jakoś owa mariolkowa  wróżba nijak ziścić się nie chce) nie snuję żadnych planów.  Bo po pierwsze, włączając pragmatyczne myślenie, mam inne sprawy na głowie, po drugie analizując sytuację, nie znajduję warunków realizacji moich wydumanych mrzonek, po trzecie… Mniejsza z tymi wyliczankami!  Ostatnimi jednak czasy zdarzają mi się wakacyjne wypady nieplanowane, niekontrolowane, często – gęsto, jak to powiadają – na wariackich papierach.  W tym roku  również zarzuciłam marzenia o wielkich greckich, włoskich, hiszpańskich czy jakichkolwiek innych wakacjach.  Nauczona nauką mężowską, że nie wszystko można mieć w życiu, znalazłam radość w rzeczach maluczkich, choć  w ostatecznym rozrachunku, okazują się gigantycznymi jak wypad z mężem i Marcelem do Karpacza, przyjazd moich synów, spacer z moją wnusią Helenką albo też wyjazd nad morze  a potem perspektywa bieszczadzkich połonin. Ale tego, co mnie spotkało, nawet najstarsi Indianie by nie wymyślili!
                Otóż, zaraz z końcem roku szkolnego spotkała mnie Wiesia ( dla niewtajemniczonych Wiesia – oprócz tego, że jest cudowna, bo tak po prostu ma, to jeszcze pracuje w Muzeum Regionalnym w Barlinku). I ta Wiesia, zmuszając mnie do zejścia z mojego  białego rumaka marki Cossack, zapytała czy w ramach ot! takich sobie lekkich, wakacyjnych spotkań nie zechciałabym wziąć udziału w takim przedsięwzięciu. Cóż! Gwiazdą nie jestem, grafik nie jest zapełniony, a ludzi trzeba szanować.  Tym bardziej, że od czasu do czasu, ktoś  dopytywał się o spotkanie, ktoś mnie zatrzymał pytając o miejsca, postaci z moich powieści. Tak czy owak z  rzeczoną Wiesią oraz Moniką ustaliłyśmy szczegóły i finał!
W tym miejscu muszę popełnić dywagację ( co to owe popełnienia coraz częściej mnie się przytrafiają).
                Od zawsze mi w duszy grało. Grało mi wszędzie i wszystko jak nie przymierzając nieszczęsnemu Jankowi Muzykantowi. Grał mi Wieniawski i Debussy, grała mi Cesaria i Joe Dassin, i Buika mi grała, i Możdżer mi  grał  i wszystko, wszyściuteńko! I cygańska muzyka mi grała! A jeszcze jak sobie wyobraziłam  owo furkotanie sukien, podzwanianie dzwonków, trzepot korali połyskujący wszystkimi kolorami  tęczy niczym baśniowe klejnoty to taka tęsknota rwała mi serce, że hej.  Ale nie składało się, bym na własne żywe oczy zobaczyła. Cóż wszystkiego mieć nie można!  I musiałam żyć z tą tęsknotą, odzywającą się czasem zakłuwającą niczym utkwiona drzazga. A kiedy widziałam Igę i Wojtka córki i ów magiczny świat to… ej! życie! Szkoda słów! Rwało pod sercem.
                 Po stosownych ustaleniach co do czasu i miejsca czekałam na spotkanie z czytelnikami, mieszkańcami  mojego Barlinka. Nie spodziewałam się tłumów, więc po przegnaniu stresu doszłam do wniosku, że pal sześć! najwyżej pogadam z Wiesią i Moniką, wypiję kawę i pójdę do domu. Wszak nie wpisałam  sobie spektakularnego sukcesu do mojego bądź co bądź całkiem zwyczajnego życiorysu.
Już przy budynku muzeum coś mnie tknęło i, kiedy samochód zatrzymał się na podjeżdzie, dostrzegłam ich: Igę, Marię, Wojtka i Bogdana.  Witaliśmy się jakbyśmy znali się od lat, padało wiele słów, uścisków  i nie było momentu zażenowania, niepewności czy poczucia obcości. Po prostu grono ludzi bliskich, rozumiejących się jakby wspólna przeszłość nie odnajdowała początku, bo była od zawsze.
                A potem… potem mówiłam, mówiłam, mówiłam…. I  nic nie byłoby szczególnego w tym moim mówieniu, gdyby nie fakt, że, kiedy skończyłam  rozbrzmiała muzyka, prawdziwie cygańska i wspaniałe córki Igi i Wojtka zawładnęły salą muzealną i zafurkotały suknie, zadzwoniły dzwonki i wszystko rozbłysło tęczą niesamowitych barw….  I nie wiedziałam, czy to się zdarzyło naprawdę, czy sobie wymyśliłam… Ale chyba nie

                Świat jest piękny nie tylko z powodu tego, co widzimy, ale z powodu ludzi, których spotykamy na swej drodze. Hej piękni Ludzie! Igo, Wojtku, Mario i Bogdanie! Hej piękne dziewczyny! Zuzo i Haniu! 


A że to prawda najprawdziwsza to proszę bardzo:)




































                

czwartek, 19 czerwca 2014

Playlista na francuską nutę


                Kiedyś tworzyłam sobie playlisty. A propos, pod wypływem,  z  samotności,  z radości… Ot! powody jawiły się same. Siedzieliśmy z K.( zwłaszcza w weekendy) i słuchaliśmy różnych kawałków. Najczęściej rozpoczynaliśmy nasze koncerty od tematycznych, potem leciało co popadło. Tak więc Quinn przeplatał się z Dąbrowską,  a Demarczyk z  Procol Harum. Bywało, że Paleczny zachwycał nas maestrią, a potem zaraz sięgaliśmy po Felicjana i jego Zapach kobiety ( nie mylić z filmem i  genialnym Al Pacinem . Nota bene cudne tango  https://www.youtube.com/watch?v=DdzmwX_0LT0 ). Ostatnio jednak czas jakby mi się sfilcował i  wciąż mi go brakuje. Trawię go na codzienne sprawy, wypełniam schematycznymi  punktami i zupełnie nie dostrzegam tego, że ucieka mi między palcami. Jeden, drugi dzień, miesiąc. Jak tak dalej pójdzie, to obudzę się któregoś ranka ze świadomością, że oto skończył się dla mnie czas! Brrrr!
                Ale dzisiaj wzięło mnie! Zbliża się kanikuła! Niestety coraz  więcej pomysłów, a mniej możliwości  na to,  dokąd się udać.  Chciałoby się i tu i tu…  
Rano w radio słuchałam Trójki i tam w cyklicznej audycji ktoś poprosił o Paroles. Mówił o tym, że ma miłe wspomnienia itd. I naraz przyszły do mnie moje miłe wspomnienia i cały  dzień wysłuchiwałam….
Tak więc na francuską nutę! Zaczynam od owego Paroles w wykonaniu Dalida& Alan Delon https://www.youtube.com/watch?v=PvURORYfofQ
Piosenka chodziła za mną długo i umieściłam ją w mojej powieści „ W kręgu”  jako tło do romantycznego spotkania Magdy i Aleksandra.
                Francuski akcent jest też w „Toni”… tam moja piosenka – tu w wykonaniu Yves Montanda –stanowi  nawet tytuł rozdziału Suos le ciel de Paris
Paryskie pejzaże!!! Cudny akordeon. Mój ojciec grał na akordeonie i … ja, zanim przesiadłam się do pianina. Wciąż jednak z sentymentem patrzę na czarny futerał, w którym jest mój Weltmeister 120 – tka!
Edith Piaff. Artretyczne diva! Kobieta – mały wróbelek, która swym przejmującym głosem potrafiła zerwać tłumy. Ja uwielbiam jej  Hymn miłości
Słuchając francuskiej piosenki, nie można pominąć Joe Dassina…  a zawsze będzie mi się kojarzył z wizytami u mojej babci w Pełczycach, gdzie spędzaam wakacje. Moje, niewiele , acz, starsze ode mnie ciotki zakochiwały się bez pamięci w coraz to innych Romkach, Markach i słuchały z zamkniętymi oczami Dassina, a ja… a ja snułam w głowie swoja własną
Historię.
Joe Dassin
Potem byłam jeszcze Mirelle Mathieu, która tam mnie ujęła, że ojciec zaprowadził mnie do znajomej fryzjerki, by mnie obcięła na pazia, bo chciałam wyglądać jak ona. Oto Santa Maria!
Falami wracała do mnie francuska piosenka. I za każdym razem, gdy ją słyszałam  ściskało, kłuło, budziło  nieznane tęsknoty. Gdy  któregoś razu kupiłam płytę z festiwalu w Sofii i tam wś®ód wielu, nieznanych mi wykonawców była piosenka  Aznavoura  Natalie, oszalałam. I słuchałam Brela, Ferre, Gainsbourga, Brassensa, Mauricea, Jarrea….
A potem zakochałam się  w Bajorze….
….a ostatnio to….
I już wiem! Muszę wrócić do Paryża…  więc na koniec obowiązkowo najbardziej paryska z francuskich
A oto linki do innych moich na blogu  playlist
Niedzielna playlista z żeńską namiastką jazzu, swingu, soulu i folku (Nie tylko dla koneserów)
Sobotnio- niedzielna play lista z muzyką wpisaną w życiorys- w lata młodości, w lata pierwszego zakochania, pierwszych rozterek…

Sobotnio – niedzielna  play lista bez klucza, ale za to bardzo różnorodna i sentymentalna…

Sobotnia playlista pod hasłem Wielcy nieobecni! (oczywiście z komentarzem, bo jakże to tak)

Sobotnia playlista przywodząca na myśl pewne miejsca (te, w których byłam, ale i te, o których myślę… być

Sobotnia play lista – na przekór wiośnie – jej  zieleni i żółci – w   różnych odcieniach czerwieni

Sobotnia playlista w sentymentalnym nastroju amerykańskich standartów…

I może jeszcze coś by się znalazło …





niedziela, 8 czerwca 2014

Wczoraj i dziś

zdjęcie z Internetu



                Kiedyś częściej wracałam pamięcią do przeszłości. Budziła się wówczas we mnie ogromna tęsknota. Bezpowrotność czasu, dziwne poczucie straty czegoś absolutnie nieokreślonego. Wszelkie niespełnienia  bolały, ściskały, rwały. Czego mi było żal? Nie wiem. Zapachów łąk, które tkwiły w pamięci, ukradkiem kradzionych pocałunków, smaku zakazanego owocu. Wciąż miałam wątpliwości, czy dokonane wybory były najlepsze z możliwych. Wiele zdarzeń zadziało się poza jakimkolwiek moim wyborem. Byłam młoda. Rzadko wybiegałam w przyszłość, chociaż miałam świadomość, że to ku niej winnam kierować zainteresowanie. Stanowiła wielką niewiadomą, wiele zależało ode mnie, mogłam w dość dużym stopniu ją tworzyć, lepić według własnych wyobrażeń.
                Nie umiem uchwycić momentu, kiedy mi przeszło. Ale nazywam to sobie dojrzałością. ( taka sobie nazwa). Rozpierzchły się młodzieńcze tęsknoty. Przeszłość dokonała się. Nie przywołuję młodości, bo się skończyła.  Dla mnie z pierwszą ważną śmiercią. I nie czas roztrząsać  minione stany rzeczy. Teraz wciąż myślę o tym, co będzie. Pytania cisną się,  a ja znajduję radość w kolejnym dniu, który przychodzi. Lubię żyć, chociaż coraz bardziej boję się życia. Nieodwracalności, bezpowrotności, ostateczności… I wciąż mi się wydaje, że gdybym miała moc zatrzymywania czasu, to chciałabym go zatrzymać właśnie teraz.

Ale nie mam, więc do kolejnego jutra..

niedziela, 1 czerwca 2014

Im jestem starsza, tym na więcej mogę sobie pozwolić…

                Kiedyś, kiedy byłam młoda - bo jakby na to nie patrzeć, przy całej sympatii dla ludzi chcących temu zaprzeczać młoda nie jestem już od dość dawna (można powiedzieć wiele: w kwiecie wieku, niestara, dojrzała,  w sile wieku) - przywiązywałam wielką wagę do konwenansów.I o dziwo! Wciąż mi coś nie wypadało; spodniczka za krótka, spódniczka za długa, kolor szary, a nie różowy, wypić lampkę za dużo albo nie wypić wcale. Trzymałam się kurczowo różnych etykiet, bo… wciąż byłam na cenzurowanym
- No wiesz, tak głośno się śmiać w restauracji?! Komu jak komu, ale tobie to nie wypada.
- Wybacz, moja droga, ale jesteś już w takim wieku, że taki kolor ci absolutnie nie przystoi.
- Masz już męża, dzieci i  nie byłoby to dobrze widziane, gdybyś poszła z koleżankami do dyskoteki.
-Kto to widział, aby kobieta zamężna, matka dzieciom, sama siedziała w restauracji i na domiar wszystkiego popijała lampkę wina, albo co gorsza piwo.
- No co jak co, ale chyba nie wyobrażasz sobie samej jechać na wczasy!?....
                Obwarowana zakazami, nakazami, ograniczeniami  wypełniałam wszelkie swoje role życiowe, skrupulatnie przestrzegając niepisanych zasad, aby nie skompromitować się, nie przynieść wstydu mężowi, dzieciom, uczniom, teściom, rodzicom, sąsiadom, szwagrom, zięciom, koniom braciom. Niekiedy miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą, z przygotowanym palcem wskazującym, by mi pogrozić,  jakbym nie daj bóg, wyszła poza  przyzwolone ramy. Co mnie to zdrowia kosztowało, to szkoda słów!
                Ale teraz  doszłam do momentu, kiedy mogę wiele, bo już, co miało  się stać się stało! Mam swoje lata, jestem teściową, babcią. Ustabilizowałam swoją pozycję, umocniłam się na wszystkich płaszczyznach. Zadbałam o opinię. Lata pracy!I teraz mogę  nosić różowe bluzki, mogę biegać w balerinach, oszczędzając nadwerężone przez lata noszenia szpilek nogi, mogę tańczyć albo nie tańczyć, mogę śmiać się na głos i opowiadać sprośne kawałki, mogę kokietować ( bo i tak nikt na serio  tego nie weźmie), mogę się uczesać starannie albo się nie czesać ( bo i tak przez lata ludzi przywykli do takiego a nie innego mojego wizusu). Stać mnie na dystans! I nie czerwienię się już przy obcych i gula nie rośnie mi w gardle, kiedy mam przemówić publicznie, i mogę sobie pograć w restauracji na pianinie. Mogę jeździć na rowerze w krótkich spodenkach albo w zwiewnej sukience i mogę śpiewać na całe gardło, kiedy jadę samochodem.  Mam w sobie luz! Taptaraptadadadadadada

http://www.youtube.com/watch?v=EK8oWDluu18



poniedziałek, 5 maja 2014

Przekleństwo pisania

Przekleństwo pisania


Czy istnieje metodyka pisania? Czy ktoś ma sposób na stworzenie dobrej powieści? Czy proces twórczy musi być bolesny i pozostawiający odcisk na umyśle? Czy koncepcja powieści musi być klarowna od zalążka do finału, a tylko nad „środkiem” należy popracować? Czy od pierwszego słowa należy ustalić target, czy można liczyć na odbiór uniwersalny?
Tysiące pytań tłoczą się do głowy. A każde przybliżenie się do odpowiedzi w istocie pcha mnie w głąb, gdzie pytania kłębią się i wrą jak w oceanicznej kipieli, nie dając spać. Jak morska zdradliwa fala, co to niby przybija do brzegu, lecz istocie zagarnia swoim spienionym cielskiem i wiedzie w głąb morza. Na łeb, na szyję.  Na zatracenie.
Ileż to razy przeklinam Los, że nie dał mi być tylko żoną i matką! Wszak można się spełniać w kuchni, lepiąc pierogi z czerwoną soczewicą i mięsem lub szydełkować misterne koronki na wzór koniakowskich miniaturek. Można też się wyemancypować. Zdobyć zaszczyty i stopnie naukowe. Ba! Ja sama – szara prowincjonalna mysz – byłam bliska, nawet bardzo bliska, na wyciągnięcie ręki doktoratu z tzw. językoznawstwa współczesnego, a w szczególności z onomastyki na Ziemiach Zachodnich. Ale zachciało mi się być kolejny raz matką! Psia mać! Wybory etyczne! A potem… zweryfikowałam priorytety życiowe. A potem przerzuciłam swój świat do góry nogami. A potem… rzuciło się na mnie pisanie. Jak opętanie, jak schizofreniczna obsesja….
Myśli tłoczyły się, pętliły i wiły jak małe żmijki, zasiedlając wszystkie niezagospodarowane chwile. Jak u Papuszy! Nieświadomej danego jej daru. Skoro gra w duszy, niechaj gra! Nawet gdyby miały przynieść nieszczęście i sromotę.
Czort albo anioł skusił mnie do napisania pierwszego zdania mojej powieści „Tonia”. A potem lęgły się pomysły ( i wciąż lęgną jak samo odradzające się jaszczurcze ogony).  I tak powstawały kolejne powieści… „Spotkania przy lustrze”, Kobiety z sąsiedztwa”, „Tam, gdzie twój dom”. W „międzyczasie, którego nie ma” napisałam „W kręgu” oraz „Ona – Nina, ja – Joanna”. Mało! wciąż kłębią się we mnie historie wymyślonych osób, kotłują się zdarzenia, których nie ma, miejsca, które przemierzam, a które nie istnieją de facto.  Więc piszę i piszę… „Sobie śpiewam a muzom gram” albo psu na budę…. 



poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Dom

Dom

Zawsze miałam dom. Było to tak oczywiste, że nigdy nie przystawałam na dłużej nad jego znaczeniem, wszelkimi konotacjami.  Był. Tak jak była matka, ojciec. Był. Tak jak była noc i dzień. Był. Stały element życia.  I nawet, gdy wychodziłam z domu z nowo zaślubionym mężem, to też nie było żadnej tragedii. Zmieniało się w tym domu wszystko wedle nowych mód i modłów, tylko powroty się nie zmieniały…  I to poczucie przynależności do domu.  Przynosiłam tam wszystkie swoje dzieci, by zaczynały eksplorację świata od tego miejsca. A zwłaszcza, by się nasyciły tą miłością, ciepłem, by poczuły się bezpiecznie i, by niosły to przez swoje życie. Niewielki było to dom. Zaledwie kilkadziesiąt metrów kwadratowych w szarym kostropatym bloku.  Ale dla wszystkich starczało miejsca. I dla babci z jednej strony i dziadka z drugiej strony, dla ciotek, kuzynek… Dom się nadymał i powiększał, rósł, pęczniał…  olbrzymiał jak zaczarowany…. Chyba nawet pozbywał się kątów, a jeśli nie to one były całkiem puste – nikogo wbitego w kąt.
Dom rozbrzmiewał rosyjskimi balladami, dźwiękami akordeonu i śmiechem… perlistym śmiechem dzieci, które wynosiły z kuchennej szafki gary i tarabaniąc śpiewały: „Maszeruje orkiestra, maszerują żołnierze, jeden bębni na bębnie, drugi wali w  talerze”. I tłukły się talerze w dziwacznym korowodzie dokoła stołu. Musiały być tak jakieś f l u i d y, bo nikogo  w domu głowa nie bolała, nikt nie nakazywał: „Cicho”.  Stary piec w zimowe wieczory ogrzewał dom. Przyklejona  jak glonojad do miodowych kafli, obejmowałam przysadzisty piec i wdychałam  jego zapach. Potem przychodzili inni i tak objęci ładowaliśmy w siebie ciepło. Na całe lata.
Na stole i komodzie bieliły się wyniosłe i sztywne serwetki koronkowe, którym mama gwarantowała absolutna nietykalność.
Dom na co dzień pachniał czystością.  Z czasem palce dzieci pozmieniały prawa.   
 Którejś niedobrej jesieni dom stał się świadkiem odejścia. Na drewnianej podłodze przyjmował uchodzącego z ciała ducha. Sufit zetknął się z podłogą. Świat się spłaszczył. Z hukiem opadły plastikowe, udające  kryształ sople  żyrandola, zachrobotały pokurczone z żałości ściany. Gruchnęło jestestwo domu. Zaskowyczał dom stratą. Zapadł się. Nie chciałam widzieć końca domu. Zabrałam cząstkę z nie do końca wystygłego pieca. Tliła się resztką życia.  Nie myślałam o niej, bo nie umiałam i nie chciałam. Nie potrafiłam  rozbuchać ją w wielki płomień. Ale nadszedł czas. Kiedy ogień strzelił w górę…
Znów jest dom… I jest miejsce dla wszystkich przy stole. Są dźwięki pianina i śmiech dzieci i płacz niemowlęcia  i  w tle pobrzmiewa rosyjska ballada…. A z portretu zawieszonego nad sofą patrzą wyblakłe oczy ojca…
https://www.youtube.com/watch?v=0_Ckmuml7pI

https://www.youtube.com/watch?v=mt46V7IrxHw


czwartek, 3 kwietnia 2014

Poszaleli, poszaleli!

Poszaleli, poszaleli!


Huczą mi ze wszystkich stron, szastają moimi 50 –cioma latami. „Możesz schudnąć nawet po  50- tce”.  „Specjalny program dla ludzi 50+”, krem dla kobiet 50+, program ubezpieczeń dla osób 50+, specjalistyczne badania dla osób 50+… itd. Itd. I nagle zdaję sobie sprawę, że do tej pory byłam poza wszelkim zainteresowaniem wszelkich służb. I gdyby nie fakt przekroczenia owej magicznej pięćdziesiątki, to dalej żyłabym na tym świecie poza wszelkimi zainteresowaniami naukowców wszelkiej maści.  Tu jednak rodzi się pytanie - kurczę blade – chyba nawet w jakiś sposób egzystencjalne: Jak ja żyłam do tej pory? Bez  specjalnych programów, ustalonych zasad wynikających z wnikliwych obserwacji i wieloaspektowych doświadczeń? Ano….! Właśnie! Żyłam sobie dobrze.  Często – gęsto  niepomna mijającego czasu, Ot! Tak sobie średnio refleksyjna persona, nieprzykładająca większej uwagi do zmarszczki, fałdki i siwego włosa.  I z grubsza czułam się okej. I nagle łup! Obuchem po łbie! Z telewizji, radia, reklam, gazet, bilboardów, Internetu wyziera  okrutna rzeczywistość grożąc, strasząc, nakazując, przykazując, mamiąc, obiecując… Że jak się nie opamiętam i nie ogarnę, i nie zacznę poważnie traktować  owej magicznej liczy, to niechybnie  dostąpię jakiegoś nieszczęścia. Kto wie? Ozwą się głosy trąb, nastąpi koniec świata, spełni się apokalipsa.  Matko i córko! I co ja mam teraz bidna z sobą począć? 

czwartek, 13 marca 2014

Są w życiu takie chwile

Są w życiu takie chwile


Są w życiu takie chwile… Kiedy nie dzieje się  nic. Czas zdaje się płynąć leniwie, i niemal namacalnie odczuwa się pewien rytm…Kojący…Równy…Niekiedy przygnębiająco monotematyczny… Życie trwa… Trochę poniekąd, trochę na przekór, trochę leniwie, trochę wbrew wyobrażeniom. Stabilizacja – powiadają jedni, bo już inni nazwą to – nudą  i monotonią…. . Jasne! Fantastycznie byłoby, gdyby codziennie można było zdobywać nowe szczyty, parzyć stopy o  gorące piaski, zachwycać się architekturą, wzdychając z ubolewaniem, że to nie my zostaliśmy wyposażeni w takie zdolności, czytać teksty, których w żaden sposób byśmy nie wymyślili albo… szkoda czasu na wymienianie A poza tym, myślę sobie, że gdyby dane mi było po wielokroć przeżywać wielkie przygody, to w końcu one też stałyby się pewnym constans wpisanym w rytm życia.  Spowszedniałyby.
Tak więc ja, jako ja – osoba  bez szczególnej biografii, sycę się małymi szczęściami, które mi się przydarzają. I takie też przydarzyło mi się… Cud niepojęty, erupcja emocji – narodziny wnuczki mojej- Helenki najdroższej… z syna i jego przecudnej żony. I co? Ktoś chce ze mną  stawać w szranki  w walce o cele, priorytety, hierarchie? Niechaj staje! Ja mam swoje! Cud niepojęty! Maleńkie miękkie zjawisko, które już mną zawładnęło, i za którym przyjdzie mi wciąż tęsknić i tęsknić…
Nie potrzebuję zdobywać wciąż nowych szczytów, przebywać wód głębokich, przestrzeni nieznanych. I co z tego, że mam już świadomość egzystencji spadkowej…. Taka kolej rzeczy….

Ps.
Helenko moja! Chciałabym mieć Ci wiele do powiedzenia….
Dla mojej Wnusi http://www.youtube.com/watch?v=WKSgJ4lKieU


piątek, 28 lutego 2014

O odpowiedzialności za słowa pisane….

zdjęcie z Internetu

 Lubię kolor różowy ( chociaż w moim wieku ponoć siara lubić ten kolor i dlatego prawie zawsze noszę się na czarno), lubię stare przeboje, lubię płakać na filmach i lubię pisać esemesy. Mogłabym wymieniać jeszcze całemnóstwo rzeczy, które lubię, ale nie w tym rzecz. Rzecz jest w tym czego nie lubię. I chociaż wiele tego nie ma, to uciążliwe jest jak ów przysłowiowy giez. Nie lubię wszelkiej anonimowości, która, jak się ich autorom wydaje, uprawnia do wygłaszania prawd, ferowania wyroków, wyrażania opinii. Co gorsza często- gęsto brak w tym ładu i składu; pokaleczony język, niepoparte niczym sądy. Tak jest w przypadku internetowych forów,  czy też fejsbukowych wpisów, komentarzy i etc. gdzie tworzy się konto  bez imienia i nazwiska, bez zdjęcia, z jakimś popapranym Nickiem ( czy jak zwał tak zwał). I taki ktoś pluje jadem, toczy toksyny, zaraża. Zawsze obiecuję sobie, by nie wejść w jakąkolwiek dyskusje  z takim owym, ale nie zawsze mi się to udaje. I znów potoczyłam wymianę zdań o wierszu jednego takiego. Nie usiłowałam radzić,  oceniać, ale ot! tylko podzielić się spostrzeżeniem. I co? Zrobiła się  z tego pyskówka, a na koniec delikwent powiedział mi, że jestem cytat: pojebana, że powinnam się leczyć, że jestem popierdolona,  i w ogóle jak można z kimś takim (jak ja) żyć. Potem nastąpiła lista życzeń  z jego strony dotyczących tego, co powinno mnie spotkać. A wszystko działo się tak szybko, że zanim zorientowałam się, że mnie cholera jasna po prostu obraża i muszę go zablokować, to jeszcze mi się dostało.
I niby nic. Wszak wiem, że ludzie są jacy są, ale krwi mi popsuło, popsuło dobry nastrój i w ogóle wkurzyłam się. A teraz Apel! Drodzy Anonimowie i Anonimki trzymajcie się ode mnie z daleka!


wtorek, 28 stycznia 2014

Czytam sobie i myślę sobie…( tym razem o Suce Katarzyny Grygi)

Czytam sobie i myślę sobie…( tym razem o Suce Katarzyny Grygi)

Nie jestem krytykiem ani recenzentem,  nie jestem też jakimś szczególnym znawcą literatury. Ot! Po prostu jestem zagorzałą czytelniczką. Usiłowałam kiedyś zebrać to, co przeczytałam, ile przeczytałam, ale po pierwszej setce zagubiłam się i postanowiłam odpuścić. Czytam. Czytam codziennie. Czytam od kiedy potrafię czytać. Może i dlatego ze względu na rozbujałą wyobraźnię, która ciążyła niezmiernie,  też w którymś momencie życia zaczęłam pisać. A może  wówczas wydawało mi się, że w ten sposób mogę  uczestniczyć w literaturze. Mogę nie tylko wchodzić w światy, które przedstawiają inni, ale również tworzyć swoje – w  jakiś sposób ekwiwalentne – światy wobec tych zastanych, wobec tych wyczytanych. Mniejsza  o moje powody pisania! Dzisiaj zajmuje mnie pisanie innych. Znów. (Bowiem odwiedzający mnie goście blogowi wiedzą, że już mi się przytrafiło nie raz, nie dwa  „popisywać” na ten temat).
Kiedy biorę do ręki książkę,  zawsze mam nadzieję, że zmierzę się z pewną historią. Inną niż wszelkie inne, dotąd nieznaną. Wchodzę do cudzego ogródka z nadzieją, że mnie narracja uwiedzie, zapomnę o bożym świecie, bo ówże świat, choć przecież wiem, że tymczasowy, zagarnie mnie do siebie na ileś tam czasu. To tak, jakbym wyjeżdżała na wycieczki do różnych miejsc. I potem wracam, ale gdzieś w zakamarkach umysłu, gdzieś nocą pod powiekami pojawiają się poznane obrazy miejsc, ludzi i zdarzeń.  Musi we mnie być! Musi wracać frazami,  ożywać w impresjach.
Coraz częściej jednak daję się sprowokować i sięgam po tytuły, które  trawią mój czas. Daję się skusić wszelkim eksperymentom, po których pozostaje „pamięć” w postaci czkawki i nieprzyjemnego odbijania, a nade wszystko poczucie żalu za zmarnotrawionym czasem,  kiedy to mogłam  go wykorzystać  na coś o wiele bardziej wartościowego. Bo mi się piętrzą na szafce nocnej książki, coraz budząc mój niepokój, że nie zdążę w życiu przeczytać, wszystkiego , co powinnam ( chociaż przecież i tak wiem, że nie zdążę).
Kiedy kilka lat temu trafiłam na „Królową tiramisu” Bohdana Sławińskiego. Wiedziona decyzją kapituły Nike tudzież różnymi wzmiankami prasowymi o enigmatycznych propozycjach, nade wszystko potrzebą „bycia na bieżąco” sięgnęłam po książkę. I jak to po tiramisu, niewiele trzeba było, bym poczuła przesyt. A że nie zwykłam odkładać nieprzeczytanych książek, przemęczyłam się, co  skutkowało długotrwałą  niestrawnością i tak jak po przesycie tiramisu, długo nie patrzyłam w jego kierunku, tak i po lekturze – jak diabeł świeconej wody – bałam się okrzyczanych nowości, eksperymentów językowych, wszelkich konceptualizacji. A jednak znów dałam się  nabrać.  Tym razem kupiłam ( bo żebym jeszcze pożyczyła) książkę Katarzyny Grygi Suka. Kto sądzi, że jest to powieść  animalistyczna, jest w błędzie. Żadna tam Lessi, czy Biały kieł. Suka to imię kobiety. Piękna,wyintelektualizowana, wyemancypowana, biseksualna genderystka z mizoginicznymi, ale i mizoandrycznymi skłonnościami. Deklaruje pewną mizantropię, a tymczasem wciąż plącze się gdzieś pośród ludzi. Może to takie zachowanie „boję się, choć chciałabym)lub ( i chciałabym, i się boję)”.
Operuje językiem dalekim od salonowego, choć nie brakuje jej obeznania i intelektu. Suka buntuje się przeciw wszystkim i wszystkiemu i czyni to niejako programowo. Prowokuje, ale nie jest to dla mnie w żaden sposób konstruktywna prowokacja. A raczej zdumienie, że oto znów wylała się fala  głosów, które dopatrzyły się w „Suce” nowych absolutnych prawd, obnażających animę natury kobiecej, które doszukały się wielkiego nowatorstwa w postrzeganiu świata kobiet z punktu widzenia kobiety, co to nie "gęga jak Kasie i Mariole". I chwała jej za to, że nie gęga i nie podsuwa mi pod nos nowego przepisu na pierogi, czy nie zakochuje się  ostatni raz, ale tym razem w odpowiednim facecie, by w końcu u jego boku zbudować nowy dom, nowe gospodarstwo agroturystyczne lub wyjechać do słonecznej Toskanii. Cóż jednak po tym wszystkim, skoro ów żeński samiec alfa nie budzi mojego zaufania. Niekiedy miałam wrażenie, że tytułowa Suka tkwi w stanie permanentnego dysonansu kognitywnego, co być może tłumaczyłoby niespójność narracyjną.  To co myśli i co robi bywa skrajnie różne. Brak takiej spójności powoduje, że przestałam jej wierzyć. A ja już tak mam, że, aby coś stało się dla mnie zajmujące, musi uprawdopodobnić się wewnątrz mnie.
 Jest postacią plastikową i sztuczną. Epatuje sposobem wyrażania sądów, często kategorycznym i przejaskrawionym. Suka bazuje na modnych tematach z portali internetowych, niejednokrotnie kontrowersyjnych ( gender, homoseksualizm, feminizm, korporacje) i niech jej tam! Ale jest tam takie przeładowanie tematów, że trudno oddychać. I trudno wybyć się przekonania, że przez cała narrację  sili się na oryginalność, poszukuje konceptu by zadziwić, zszokować. Nie zadziwiła mnie, nie zszokowała zresztą też. Może trochę i współczuję jej, podejrzewając, że pod tymi wszystkimi suczymi kostiumami skrywa się depresantka,  może nawet wcale tak sucza i silna. O dość niespójnej osobowości.  Dobrze, że choć psa ma Suka, co ją czyni bardziej ludzką. Suka jest to nawet jakaś opowieść, choć przecież wszystko jest opowieścią. Lepszą. Gorszą. Powtórzoną. Przetworzoną. Powtórzę więc kiedyś zasłyszaną prawdę: ponoć Szekspir już wszystko wymyślił. Ole!