Nie wiem, czy dotknął
mnie Covid19, czy też dopadła mnie jakaś inna dolegliwość, ale coraz częściej
mam takie mniemanie, że coś ze mną nie tak. Chyba popsuło mi się wyczucie
smaku, poczucie humoru i inne odczucia… Nie śmieszy mnie, to co śmieszy wielu, co
najwyżej zadziwia lub zdumiewa. Może najzwyczajniej w świecie staję się zwykłą
nudziarą.
Mam nieodparte wrażenie, że coś się z tym naszym światem
stało. Pomijam kwestie wojen, jakie się toczą. Jedna - brutalna i
niesprawiedliwa za naszą wschodnią granicą, inne nieco dalej. Ponad dwadzieścia
krajów mierzy się z konfliktami o średniej lub wysokiej intensywności. Świat jest coraz bardziej zdestabilizowany.
Ukraina, Etiopia, Afganistan, Jemen, Izrael, Palestyna, Birma, Syria - to
zaledwie kilka ognisk konfliktów zbrojnym, w których ofiarami są cywile,
dzieci, kobiety… . Świat drży w posadach. Ale ja nie o tym… , choć zdaję sobie
sprawę, że w hierarchii zagrożeń wszelkich, wojny zajmują niechlubne najwyższe bodaj
miejsca.
Mnie mierżą rzeczy na pozór mniej ważne, nie tak
determinujące ludzkość, może nawet dla
wielu banalne lub zupełnie nieistotne. Bylejakość, prostactwo, miałkość,
nijakość, wszelkie akty i przejawy antykultury.
I tak na przykład. Kiedyś zostałam wyśmiana, zrugana i okrzyknięta
osobą bez poczucia humoru, ponieważ nie rozśmieszyło mnie zdjęcie artysty w toalecie,
na sedesie ( i cóż że pięknym ), innym razem ktoś zarzuca mi tenże sam brak poczucia
humoru, ponieważ nie rozśmieszyła mnie stand -uperka, bawiąca się stereotypem
geja, ukazując go owszem jako fajniutkiego i takiego słodziutkiego, a przy tym
w tej swojej pożal się boże imitacji wyśmiewającej, stygmatyzującej i najzwyczajniej
prostackiej godzącej w ludzi LGBT.
Tym zaś razem dałam się ponieść fali fascynacji, przejawiającej
się w wysokich ocenach jednego z poczytniejszych polskich autorów i zakupiłam
jego najnowszą książkę. (żal, naprawdę mi żal wydanych pieniedzy). Wcześniej
miałam już spotkanie z jego twórczością i choć nie moja bajka, ale potrafiłam
zrozumieć, że język jest sposobem kreowania świata takiego jaki autor chciał
pokazać. I dość łatwo było przejść mi nad pojawiającymi się wulgaryzmami, czy
też innymi kolokwializmami do porządku dziennego, wiedząc i żywiąc przekonanie,
że to wszystko w imię uprawdopodobnienia narracji, w imię podania Czytelnikowi
jak najlepiej skonstruowanej fabuły, zbudowania bohatera itd., itd. Bo przecież rozumiem, że jeżeli pisze się o środowisku
spatologizowanym, to przecież trudno wykwintnymi metaforami i epitetami. No
przecież rozumiem! Ba! Ja nawet rozumiem, że ktoś musi sobie kurwnąć w życiu codziennym.
Bo musi! Bo go rozsadzają emocje, bo mu się krew burzy w żyłach, bo nie
znajduje nazwania dla pewnych sytuacji zachowań, a przecież szkoda rzucać talerzami
o ścianę, czy nie daj boże poświęcać głowę i bić nią bez pamięci. I wtedy myślę,
sobie: „Cóż, jestem tylko człowiekiem”. ( A może „aż”?)
Ale…. No właśnie ale na boga żywego nie potrafię
zrozumieć dla kogo, w jakim celu i
dlaczego ktoś, kogo „wielbią tłumy”, pretendent do wielu nagród i zdobywca
wielu, syn malarza, wykształcony na prestiżowym uniwersytecie, po filozofii
pisze powieść takim językiem! TAKIM JĘZYKIEM! Bo żeby bohater to był człowiek z
melin i nizin, bo żeby pozbawiony wzorów, bo żeby ocierający się o margines
społeczny, bo żeby jakiś skończony półgłówek ! A tu nie! Matka - dentystka,
dziadkowie o dość stabilnym kręgosłupie moralnym i żona nie nie wiadomo skąd,
ale żaden prymityw. I oto serwuje mi takie kwiatki… , a kwiatków jest cała
rozległa łąka…
Pozwolę sobie, żeby nie być gołosłowną i zacytuję kilka przypadków
wybranych, ale reprezentatywnych dla całości.
„Bolały
mnie plecy, łydki, nie mogłem się wysrać, napić
ani zapalić, a w pionie, prócz miłości do żony i resztek kindersztuby, trzymała
mnie ta nadzieja; otworzę własną knajpę”. „Pamiętam rysunki w szklanym kiblu
jak sram pod siebie albo liżę krowie dupę”. „ (…) Szczano mi do tornistra”, „Peruki i ortaliony latały jak
kondomy na festiwalu chorób wenerycznych”, (…) jakby mu jaja pilnikiem rżnęli”.
„Szczeniak wyskoczył spod ojcowskiej kurtki i natychmiast oszczał szafkę na
buty”, „prawie spierdoliłem się na ziemię”, „Matka zapytała go, czy przypadkiem walnął sięmkolbą w łeb, niech sobie sam patroszy
tego olbrzyma cuchnącego krwią i gównem, dom nie kostnica (… ) no i faktycznie został sam, chuj jeden,
w tym garażu”. „Bijemy brawo jak
pojebani”.
A tu takie peany! Język
barwny i potoczysty. No, no!
„Szpiegowski romans, książka zawiera w sobie wszystkie
najważniejsze, najciekawsze wątki które tworzą genialną całość, „A
to dlatego, że „Chodź ze mną” to powieść
genialna w jednym wymiarze: niesienia rozrywki. Bardzo dużo w tym szalonego
romansu, trochę sensacji, trochę politycznego thrillera, trochę szpiegowskich
rozgrywek, trochę – cóż za szaleństwo – fantastyki naukowej, choć lepiej
pasowałoby tu chyba anglosaskie określenie mystery, bo tajemnicze nadnaturalne
zdarzenia czają się gdzieś na granicy głównego toku narracji.” Świetny styl,
kolorowi i ciekawi bohaterowie, wciągająca historia życia kobiety opowiedziana
przez jej syna. W skrócie można by powiedzieć, że to po prostu powieść o
miłości. To byłoby jednak zbytnie uproszczenie.
„Nie
mogłem oderwać się od czytania. Panie Łukaszu, czapki z głów”
Proszę mi łaskawie powiedzieć, dla jakiego czytelnika pan
Łukasz napisał swą powieść, bo że nie dla mnie to już wiem… Na pewno szemrane
towarzystwo spod budki z piwem, przyjęłoby z aplauzem, ale niefart- bo oni raczej
nie czytają. A może dla wykształciuchów, żeby zniżyli się do mas, a może dla
twardych facetów, którym kobieca narracja jest daleka i obca…, może dla
wysubtelniałych kobietek, żeby zobaczyły, że życie to nie je bajka…Ale niech
tam. Pan Pisarz ma swoich akolitów i krytyków, dla których ta powieść to sztos!
Ja dziękuję, postoję. O nie! Albo niech mnie ktoś przekona,
że jest ok. , że się nie znam, że nie
mam poczucia humoru, że jestem stara
Ps.
Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko,
co pomyśli głowa… ( a tak sobie ad hoc!