niedziela, 30 grudnia 2012

Naga prawda… (no może lekko przyodziana fantazją), czyli końcoworoczne résumé


Naga prawda… (no może lekko przyodziana fantazją), czyli końcoworoczne résumé

 

 

zdjęcie z Internetu
                Chciałabym być oryginalna, być daleko od banału, ale jakkolwiek bym się nie starała – nie  umiem zacząć inaczej jak od prostego sformułowania: „kończy się kolejny rok”. Bo on się kończy i jak zawsze, i zapewne jak wielu nam w tym czasie pewną inklinację do rozmyślań, do analiz, do podsumowań. Zbieram z całego roku i staram się to jakoś ogarnąć… mógłby ktoś spytać: i po kiego diabła ci takie roztrząsanie, takie pochylanie się, wracanie do minionego, skoro było minęło. „Kamień w wodę” – jak powiadała bohaterka książki, którą uważam za najlepszą wśród tych wszystkich, które przeczytałam w tym roku, a było tego niemało! (O! Proszę już pierwsza podsuma) Tak! Książka Roku dla mnie jest dylogia Joanny Bator  „Piaskowa Góra” i „Chmuradlia”. A jeśli jakoś tak się złożyło, że od książek zaczęłam, to niechże będzie! Spośród wszystkiego, co mi w ręce wpadło emocjonalnie ruszyła mnie książka Joli Kwiatkowskiej „Przewrotność dobra”, o której pozwoliłam sobie napisać na blogu http://iwona-zytkowiak.blogspot.com/2012/05/o-ksiazcejolantykwiatkowskiej.html.

Odkryciem literackim była cicha i skromna postać gorzowskiego poety, pisarza Wincentego Zdzitowieckiego, o którym też ośmieliłam się napisać, budząc tym wpisem kontrowersje części środowiska związanego z tą postacią http://iwona-zytkowiak.blogspot.com/2012/04/poznaam-wczoraj-czowieka.html.

Tak oto nieoczekiwanie dla samej siebie zaczęłam owe reminiscencje związane w odchodzącym rokiem. Nie zamierzam tu pisać o sprawach bardzo osobistych, rodzinnych. Nie chcę frapować Czytelnika  moim życiem, bo po pierwsze jest ono całkiem moje, po drugie nie nosi w sobie żadnych znamion, które mogłyby budzić zainteresowanie, czy emocje. Ot! Życie jak życie. Jeden mąż, czterech synów, mama i cała plejada zdarzeń codziennych, w których uczestniczę.

Ale… Zdarzyło mi się w tym roku poznać kilku wartościowych ludzi,  odtworzyć relację z przyjaciółką, które niebezpiecznie dyndały na cienkiej nitce http://iwona-zytkowiak.blogspot.com/2012/05/juz-szron-na-gowie-juz-nie-to-zdrowie-w.html. W końcu spotkałam na swej drodze – a właściwie od dawne szłyśmy w jednym kierunku – osobę, która stała się dla mnie ważna i zrobiła dla mnie strasznie dużo. ( Dziękuję IP).

Mija czas. Mija rok… ludzie składając sobie życzenia, życzą sobie, aby kolejny rok był lepszy, aby miniony się skończył, a ja… ja nie wiem. To był dobry rok. „To był rok , dobry rok, z żalem dziś żegnam go….” http://www.youtube.com/watch?hl=pl&v=RIngKjazAu4&gl=PL

Wydałam kolejną książkę (po „Toni”- „Spotkania przy lustrze”, skończyłam kolejną, zaczęłam następną i jeszcze w zanadrzu kilka pomysłów), napisałam kilkadziesiąt wierszy, z czego kilka dość dobrych (dla zainteresowanych: zapewne w kolejnym wpisie blogowym wrzucę owe wiersze), założyłam TEGO BLOGA. I fakt, że jest ponad 12 tysięcy!!! wyświetleń, pozwala mi wierzyć, że prowadzenie bloga ma sens. DZIĘKUJĘ WAM- MOI CZYTELNICY! Choć i tu, aby oddać sprawiedliwość, bywały chwile, że nie było lekko, gdy trzeba było odpierać ataki, bo… bo każdy ma prawo do swojego zdania.http://iwona-zytkowiak.blogspot.com/2012/05/zapiski-szkolne-o-tymzewbrewwszelkim.html.

Muszę i to koniecznie muszę, w tym miejscu napisać, że pisać każdy może, a nie każdy umie. Ja nie wiem, czy umiem, ale fakt, że ZWIĄZEK LITERATÓW POLSKICH  przyjął mnie w poczet swoich członków daje nadzieję, że może to, co piszę, choć „funta kłaków warte…”

                Rok 2012! W moim indywidualnym wymiarze przyniósł mi nowe doświadczenia zawodowe. Zakończyłam roczną pracę w gimnazjum dla dorosłych, powszechnie zwanym OHP-em. To był dla mnie trudny okres, o którym myślę z mieszanymi uczuciami. Ale nie bez kozery piszę o tym, bo, kiedy spotykam  na ulicy K. lub P. albo, kiedy na ulicy w Szczecinie goni mnie zdyszany na rowerze chłopak po to, by powiedzieć mi „dzień dobry” i spytać „co u pani słychać”, albo kiedy koleżanka ucząca po mnie mówi mi: „Wiesz! Oni często mówią o tobie i żałują, że już ich nie uczysz”, albo  opowiada mi o mojej Meduzie, która próbowała sobie odebrać życie…. – to myślę sobie, że może choć w części, niechby w malutkiej namiastce byłam jako ten mędrzec, co to nad brzegiem morza spacerował, ratując skazane na zagładę meduzy. http://iwona-zytkowiak.blogspot.com/2012/03/kazdemu-trzeba-dac-szanse-piekne-i.html

Doświadczenie z Meduzami pozwoliło mi również na dokonanie pewnej weryfikacji swoich oczekiwań co do mojej przyszłości. Oto! Jako domorosła pisarka po dwóch publikacjach już wiedziałam, że z „pisania chleba nie będzie” i muszę tak ustawić się emocjonalnie, by dotrwać do emerytury nie jako frustratka, ale osoba, która potrafi czerpać radość z życia. I szukałam, i znalazłam… http://iwona-zytkowiak.blogspot.com/2012/09/grunt-to-pozytywne-nastawienie-do.html

                Gdzieś około lipca napisałam o tym, że wszystkiego mieć nie można…


 Powodowana byłam wielkim rozczarowaniem, że nie mogę wyjechać, a właściwie wylecieć gdzieś w jakieś modne, egzotyczne miejsce, miejsce pełne zachodów słońca, gorących plaż, polilogicznych hoteli, basenów i drinków z parasolkami i pięknymi miejscami znaczonymi historią… Stało się! Ekonomia rządzi światem! Moim też! Spakowałam walizkę, spakowałam dzieciaka i postanowiłam ruszyć w Polskę! I ruszyłam! http://iwona-zytkowiak.blogspot.com/2012/07/oj-gna-mnie-gna-w-poszukiwaniu.html

… a w tzw. międzyczasie żyłam. Bo przecież w życiu wazne jest przede wszystkim, by żyć… I kochałam, spotykałam się z ludźmi, tęskniłam za tymi, którzy odeszli, cieszyłam się radością innych, złościła mnie głupota, trwożyła niepewność… takie życie! W tym wymiarze rok jak wiele innych…

                W nadchodzącym roku pewnie znowu będę tworzyć swoją play listę i zachwycać się wszelkimi wykonaniami My Way, http://www.youtube.com/watch?v=HmXDYUcapt8,  pewnie nie zaginie moja miłość do Cesarii Evory http://www.youtube.com/watch?v=R2Af7zD23nM, pewnie w tawernie Anthony Quinn znowu będzie urzekać mnie tańcem

http://www.youtube.com/watch?v=bZTH3JehW7M,  a ja zostanę ze swoimi marzeniami o Cape Verde, od nowa będę czytać Herberta z nieustającym zdumieniem i zachwytem jakbym robiła to pierwszy raz,będę pisać swoje powieści, wiersze, prowadzić blog… i postanę sobą – zdziwioną tym, że zdarzyło  mi się to, co zdarzyło, dokonałam tego, co dokonałam, przeżyłam to, co przeżyłam… i to doprawdy bardzo dużo… I niech nastanie 2013 rok! Niech się dzieje! Co ma się stać – stanie! Każdemu według zasług….

 

 

Ps.

A poza większymi ważnymi sprawami, kupiłam sobie kilka kilogramów ciuszków, ileś mililitrów perfum, kilka(naście) par butów, kilkanaście( a może i -dziesiąt książek), kilka deko biżuterii takiej i owakiej, spędziłam kilkaset minut, które mogłabym nazwać Szczęściem, doznałam wielkiej sympatii ludzi ( pani Aniu K. ze Stargardu – dziękuję  czyli zadowoliłam swoje „ego”)

 

 Gośka Żytkowiak

 

wtorek, 25 grudnia 2012

z całego serca


Święta Bożego Narodzenia w szczególny sposób niosą refleksję. Niedługo po nich Nowy Rok i, choć, jest to tylko symboliczna granica czasu, bowiem ten płynie niezmiennie, to jednak właśnie teraz człowiek dokonuje rozrachunku z tym, co było, myśli o tym, co się zdarzy.

         Wszystkim odwiedzającym; przyjaciołom, znajomym, zaglądającym przypadkiem, życzę, wiele szczęścia, poczucia spełnienia, miłości i ciepła wokół. By kolejne rachunki przynosiły radość i zadowolenie, by czas, który płynie, nie okazał się straconym, by ludzie, których mijamy na swej drodze byli nam życzliwi, by się darzyło Wszystkim.

 

Gośka Żytkowiak

 

sobota, 22 grudnia 2012

Trudny świąt czas, czyli refleksja na okoliczność końca roku i nie tylko….

zdjęcie z Internetu grimma blox.pl
 
http://www.youtube.com/watch?hl=pl&gl=PL&v=fcz7klh-qdI
 
                Nie jestem Matka Teresa ani nawet Janusz Korczak. Brak mi siły, determinacji, pewnie też i chęci na misję. Lubię, gdy mi ciepło, wygodnie i błogo… Kiedy zdarza  mi się namacać luksus, czuję się świetnie i, choćby nie wiem co, nie potrafię wykrzesać z siebie poczucia skonfundowania, czy wstydu, że się tak rozpasam i pławię, podczas, gdy tyle nieszczęść na świecie… I tak marnie sobie żyję. „Szału nie ma” – mógłby ktoś rzec. I nie ma! Anim ja wyjątkowa, anim szlachetna! Ot! Życie jak życie! Jak coś da się ugrać, to grać trzeba, jak czas się pochylić… też się zdarza.  A jednak… Jednak, gdy tak sobie wspomnę wczorajsze spotkania z moimi szkolnymi dzieciakami, to tak bardzo chciałabym mieć w sobie MOC.  I tak za jej sprawą nakazałabym Losowi, by Antkowi przywiódł do domu matkę, która za chlebem pojechała albo jeszcze Bóg wie za czym, czy za kim ( bo mi kiedyś zdradził, że najbardziej ale to najbardziej na świecie lubi gotować z mamą w kuchni. A  nawiasem mówiąc, chłop jak dąb i wąs mu się pod nosem kręci). A potem sprawiłabym, by ojciec Ewki pojawił się u niej na Wigilię, bo choć przecież w życiu tak bywa, że dorośli nie umieją się już kochać i żyć ze sobą, ale dziecko, to dziecko – niby wie, niby nie, że tak już jest ten świat urządzony. Ale w tę jeden, jedyny wieczór chciałoby, żeby tak mama i tata… razem…  I jeszcze dałby Pan Bóg albo Opatrzność, Los albo Budda – jak zwał tak zwał, by mama Ali przestała pić i wyszła z tego swojego zapijaczonego świata i zobaczyła, ile lat straciła i, ile łez wylała jej nagle dostrzeżona córka, kiedy to nocami nasłuchiwała odgłosów domu, a potem pijackich pretensji o  zmarnowane życie. Dobrze by było, gdyby tą mocą niezwykłą dałoby się wymalować  uśmiech na twarzy Adasia, co to śliczny jak samo malowanie, ale przy byle uwadze, chowa głowę w ramiona i nie umie strachu a może speszenia przegonić ze swojej twarzy.  Kiedy to by się wszystko spełniło, a przecież to znów nie tak wiele!, to fajnie by było, gdybym mogła dać Dorotce komputer, żeby na fejsbuku też sobie mogła z koleżankami „polubiać” różne rzeczy i komentować zdęcia podpisując je: „moje ty śliczności” albo „sweet”.  I może dałoby też radę, by Zuzia nie stała wciąż z boku i z zachwytem w oczach patrzyła jak jej koleżanki śmieją się i ściskając się w koleżeńskim uścisku, szeptały sobie do ucha słodkie tajemnice pierwszych zakochań, ale by i ona miała wypieki na twarzy i błysk w oczach, bo Patryk z II a spojrzał na nią trzy razy w czasie krótkiej przerwy na łączniku. Jeszcze też bym chciała wykorzystać tę moc, by dać Agacie głos, co by zabrzmiał jak dzwon i rozdzwonił się po korytarzach i klasach, i salach domów kultury i innych, i… w końcu wszyscy by usłyszeli, że Agata mówi. Nie tak po prostu, ale że jej głos sięga serc i umysłów! Że w końcu ludzie zobaczą, że ona jest! I jest ważna!
Taka MOC! Oj przydałaby się! Bo wtedy też mogłabym sprawić, że  Ula nie musiałaby jeść i jeść, i jeść, by zagryźć wszystkie swoje zgryzoty, co to potem niezmetabolizowane, idą w biodra, w brzuchy, w uda i … w głowy. A może starczyłoby i na moc dla Józefka, któremu prochy strzaskały psychikę, że on, biedak, sam nie wie,  o co chodzi w tym życiu…
                Nie jestem Matka Teresa ani Janusz Korczak… Czasem zaglądam w moje serce i dziwię się, że jeszcze bije… Czasem muszę popukać… by biło…..
( jeszcze raz) http://www.youtube.com/watch?hl=pl&gl=PL&v=fcz7klh-qdI
 





czwartek, 13 grudnia 2012

poniedziałek, 19 listopada 2012

Spotkania, spotkania….czyli o tym, że wbrew prawom biologii, wbrew logice i społecznemu odbiorowi czasem zdarza się, że skrzydła odrastają ( choć niekiedy są to może doskonałe protezy)









Spotkania, spotkania….czyli o tym, że wbrew  prawom biologii, wbrew logice i społecznemu odbiorowi czasem zdarza się, że skrzydła odrastają ( choć niekiedy są to może doskonałe protezy)
       Anka trzymała w ręku niewielkiego motyla. Nie było w nim szczególnego uroku. Był powszechny, taki bez żadnych szczególnych cech. Ot!  Zwykły, może nawet trywialny bielinek kapustnik. Widać zmęczony był lataniem i zechciał odpocząć na chwilę. Może znudziły mu się podniebne loty, a może dostrzegł, że tak naprawdę z perspektywy  liścia – jednego  z tysiąca innych – świat jest równie uroczy. Może po prostu trzeba przycupnąć, rozejrzeć się…
- Zobacz! – powiedziała. – Ma  takie zmęczone skrzydła. Już chyba nie polata sobie zbyt wysoko.
- Może…
- Ale zobacz! Jak wtopił się w otoczenie… Aż dziwne… Motyl! A taki zwyczajny.
Spojrzałam na niego. W istocie był taki zwykły, jego kryptyczne ubarwienie sprawiało, że prawie wtopił się w tło…
- Chyba już nie poleci- zmartwiła się Anka. – Może ktoś mu uszkodził łuski na skrzydłach. Biedny motyl…
Zanim Anka dokończyła zdanie, bielinek zatrzepotał cienkimi skrzydełkami, a potem wzniósł się wyżej, wysoko, wysoko … i odleciał
              
     Kiedyś, ale całkiem niedawno napisałam, że nie będę pisać, że koniec i kropka. Że nie ma sensu, nie widzę celu, że koniec zabawy w pisarkę, że nie nadaję się i w ogóle. I tak myślałam. Na świadka biorę niebo i ziemię, że tak czułam i nie było w tym żadnej kokieterii. Ba! Nawet się ucieszyłam, bo pisanie to taka zmora, co to nie tyle nie pozwalała mi spać, a nawet momentami żyć…
Tak więc zarzuciłam w kąt pisanie, przykryłam ciężkim barchanem, przygniatałam cegłą, co by nie usiłowało wyjść z kąta jako ta zmora albo ów Dusiołek,  co to i sen zawłaszcza. I żyło mi się cudnie, cudownie… Niekiedy jakaś tęsknica mnie brała i wracały noce nieprzespane i wszelkie fortele, których musiałam używać, by siąść do klawiatury i pisać, pisać, pisać, zapewniając sobie spokój ze strony rodziny… Ale to czasem…
I stało się!!!
W piątek miałam spotkanie w Książnicy Stargardzkiej. Spotkanie jak spotkanie – myślałam sobie. Nie, żebym Boże broń, była rutyniarą, ale cóż innego ponad sztampowe punkty może się wydarzyć!
Wysiedliśmy przed Książnicą w Stargardzie. Już na półpietrze ujrzałam na posterze swoje nazwisko. Dalej weszliśmy do sali, w której sympatyczna pani Ewa podjęła nas jak gości. Zaraz też nadeszła pani Ania – filigranowa osóbka w wieku mniej więcej moich synów oraz dyrektor Książnicy – pan Krzysztof. Bardzo szybko rozmowa się rozkręciła. Pani Ania, pokazała mi salę, w której miało odbyć się spotkanie. I tu pierwsze moje zaskoczenie! Nie było przypadku! Wszystko obmyślane, ustalone… Poczułam się szalenie wdzięczna, zażenowana i… zadowolona. Ważna!
Sala wypełniła się ludźmi i spotkanie zaczęło się. Pani Ania – profesjonalistka w każdym calu – wiedziała, o co mnie pytać. Nie było sztampy! Oczytana, obeznana w literaturze, serdeczna… wzbudziła mój wielki szacunek. A potem jeszcze ludzie, którzy uczestniczyli spotkaniu…
Z minuty na minutę rosła temperatura spotkania…
              A ja czułam jak z połamanych kikutów moich skrzydeł wyrastają zaczątki skrzydeł… Kalekie jeszcze i niezborne,  i na pewno nie zdolne do wysokich lotów…
„Będę pisać” – pomyślałam sobie. Bo warto, bo jest sens, bo jeśli ludzie mnie słuchali i zdarzyło się, że jedna, czy druga osoba, ukradkiem wyciera zwilżone oczy, to warto…

 Ps.

Pani Aniu Korosteńska i panie Krzysztofie Kopacki – dziękuję… podarowaliście mi nowe skrzydła.
 

 

 

niedziela, 18 listopada 2012

środa, 14 listopada 2012

sobota, 10 listopada 2012

niedziela, 28 października 2012

Sobotnio- niedzielna play lista z muzyką wpisaną w życiorys- w lata młodości, w lata pierwszego zakochania, pierwszych rozterek…


                Sobotnio- niedzielna play lista z muzyką wpisaną w życiorys- w lata młodości, w lata pierwszego zakochania, pierwszych rozterek…

zdjęcie z Internetu

                Od najwcześniejszych lat muzyka towarzyszyła mi w życiu. Pewnie to za sprawą mojego Ryśka, który cały czas śpiewał, grał na czym popadło. Wówczas to były głównie rosyjskie ballady i międzywojenne szlagiery. Nic dziwnego, że dziedzicząc po nim skłonność ( bowiem talentem bałabym się to nazwać) od wczesnych lat grałam na akordeonie, pianinie, gitarze, mandolinie, flecie prostym, poprzecznym, banjo. A i  śpiewałam – solo, w duecie, w zespole wokalnym, chórze. Oczywiście spektakularnej kariery nie zrobiłam, ale nieważne. Ważne jest to, że jako ten Janko Muzykant bez muzyki nie potrafiłam żyć.  Nigdy też nie typowałam muzyki, bo i się nie znam na tym… Moje gusta muzyczne kształtowały się poniekąd same, a czasem po wpływem osób, które były wokół… Brat, ciotki, potem grono przyjaciół…

                Pamiętam u mojej babci w Pełczycach w stołowym pokoju, do którego na co dzień nikt nie miał dostępu ( chyba że kurze powycierać), stał adapter Bambino. Cudo! Walizkowe cudo w pudle obitym siwą dermą. I na tym cudzie moje ciotki ( które zawsze były dla mnie łaskawie wyrozumiałe i nie nakazywały, bym zwracała się do nich per ”ciociu”, słuchały piosenek.  Puszczały plastikowe pocztówki, które z czasem chrapały i igła złośliwie przeskakiwała albo omijając całe frazy, ale zacinała się w rzeczy  samej – jak stara zdarta płyta.  Większość była prostokątna i w nieciekawej zieleni butelkowej.  Ale ta, która zapadła mi w pamięć była cudna! Na połyskliwej powierzchni niczym w trójwymiarze widniał bukiet pięknych czerwonych róż, które w trakcie kręcenia zamieniały się z czerwono, zielonego ślimaka. To był Tom Jones i jego Delilah!!!!


                Byłam  gdzieś w czwartej, może piątej  klasie podstawówki, kiedy rodzice mi i mojemu starszemu bratu kupili za dobre oceny i wzorowe zachowanie Mister Hita! ŁaŁ! Jak my się cieszyliśmy! Zaczął się dla nas okres zbieractwa płyt. Było trudno, ale!!! Pamiętam płytę Niemena i Anny German. Wtedy ani jeden, ani druga nie trafiali do mnie, ale przyszedł czas, że dojrzałam. Nie pamiętam, czy wtedy to był ten kawałek… Ale jakie to ma znaczenie.


                W okolicach klasy siódmej dostałam od mojego brata płytę. Była to bardzo poważna płyta, bo w brązowym etui ze szkicem wizerunku Kompozytora Sonata Księżycowa i Appassionata. Zakochałam się do tego stopnia, że przeczytałam biografię Beethovena  Georga Marka i godzinami słuchałam jego symfonii, sonat.


A potem nadeszły czasy prywatek, kiedy to do mojego brata przychodzili koledzy i koleżanki ( łącznie z moim mężem i przy zgaszonym świetle słuchali Pink Floydów. Rzadko wówczas dostępowałam zaszczytu bycia z nimi, więc ukradkiem podsłuchiwałam, uważając , by nie przypłacic tego cięgami od starszego brata i tym samym kompromitacją wśród jego gości. A tam lecieli Quenn… (Przy Bohemian Rhapsody moja wyobraźnia wznosiła się na absolutne wyżyny, a u nich robiło się dziwnie cicho http://www.youtube.com/watch?v=fJ9rUzIMcZQ) ELO, Led Zeppelin. Doorsi…

Kiedy mieszkanie wypełniały dźwięki transowej A Whiter Shade Of Pale, światła wciąż pozostawały niezapalone, a ja wciąż pozostawałam za drzwiami rosła we mnie ogromna zazdrość za wszystkie pocałunki, którymi zapewne obdarowywał dziewczyny z prywatki.


                W końcu nastał nasz czas! Naszej muzyki – tej którą nagrywaliśmy na magnetofonie szpulowym zk 140t, a potem na małym kaseciaku Mk 122 ( wszystko to nagrody za bardzo dobre oceny i …. ). I czegoż tu nie było: ABBY, przez oczywiście Beatlesów, Bee Gees, Genesis, Nazareth, Sweet, Smokie, Omegę, Locomotiv GT… Każda piosenka miała swoje osadzenie w naszym życiu… a gdzie jeszcze Drupi… a gdzie Umberto Tozzi i jego Ti Amo, a gdzie  I Santo California i Tornero… Eh!!!



A przez cały okres mojej młodości i zakochania towarzyszyła mi piosenka mało znanego Erica Carmena, która zresztą wróciła w wykonaniu Celine Dion. przywodząc na myśl niezapomniane wspomnienia


                               Potem… potem byłam mężatką…. 

wtorek, 16 października 2012

Refleksje okołourodzinowe, czyli o tym, dlaczego to kobiety tak bardzo wstydzą się swoich lat i upierają się przy tym, że kobiety o wiek pytać nie przystoi


- Janka! – zawołała Aśka, targając w ręku wielkiego jak palma wielkanocna kwiata, obwiązanego w sizale, zakutanego jakimiś nitkami, niteczkami, koralikami… – Janka! Stój! Chcę ci złożyć życzenia! Przecież dzisiaj kończysz … lat! Noo! Janka!

Aśka dorwała się obściskując i namacując wszelkie oponki, wałeczki, zaglądając głęboko w nieco zapadnięte oczy, których kąciki rozszczepiały się promieniście w wiązki kurzych łapek, cmokała w poliki pokryte make- upem niczym stare meble politurą…

- To ja ci życzę w dniu twoich ( tu pada fatalna liczba) urodzin: pieniędzy, zdrowia, wnuków, wnuczek itd., itd., zapominając zupełnie o życzeniu szaleństwa,  miłości, fantazji, spełnionego seksu, nieprzespanych nocy…

Janka popatrzyła na koleżankę ze smutkiem pomieszanym z litością i pogardą. Zwłaszcza w chwili, gdy ta z niefrasobliwością właściwą trzydzistoparolatkom wycedziła koniec końców te przeżyte lata. Chciała złapać tego badyla, tego monstrualnego kostura, tego ostentacyjnego krzaczora i cisnąć go w cholerę jasną, co by jej nie przypominał tych lat, ale też i dlatego, by pokazać tej głupiej Aśce – sruli i gówniarze, tej smarkatej, tej dzierlatce, że POWAŻNEJ KOBIECIE ŻYCZEŃ URODZINOWYC SIĘ NIE SKŁADA, a jeśli już to w żadnym! ale to w absolutnie żadnym wypadku NIE WYMIENIA SIĘ LICZBY LAT. Psia mać!

            Ostatni raz obejdę ostanie -dzieści, zacznie się pierwsze -dziesiąt. Za rok. Ludzie, a chyba w szczególny sposób kobiety mają wyjątkowy dar do zajmowania się rocznicami, swoimi urodzinami, Nowymi Rokami (J), końcami czegoś i początkami czegoś. Wtedy to właśnie snują refleksje, dokonują rozrachunków. Analizują, rozdrapują, jątrzą, obwiniają się za rzeczy nieudane, karcą za te niewydarzone. I tak wpędzają się w kolejne stany depresyjne, kładąc sobie na głowie świat swój, ich ( czyli mężów) i ich ( czyli dzieci) i nic dziwnego że ciąży im na sercu, duszy ów kolejny krzyżyk. Nie dziwne więc, też, że kryją swój wiek, bowiem różnie to bywa z tym bilansem. Bywa, że jedna, czy druga dojrzała czterdziestka, ma taki bagaż doświadczeń, dokonań, które w żaden sposób nie konweniują z owym licznikiem. A bywa i tak, że czas odznaczył się na twarzy, figurze, włosach i oczach, a za liczbą lat…pustka.

            Kobiety o wiek się nie pyta – powiadają. A dlaczego nie! Zapytacie mnie, ile mam lat? Z przyjemnością odpowiem: zaraz skończę czterdzieści dziewięć. I co?! Korona z głowy mi nie spadła. Mam czterdzieści dziewięć lat. I to akurat tyle, że zdążyłam dobrze wyjść za mąż za faceta, dzięki któremu jestem tu gdzie jestem, mam to co mam i mogę robić, co lubię. Zdążyłam urodzić wspaniałych synów w liczbie – cztery sztuki, skończyłam wiele szkół, otoczyłam się niemałym gronem ludzi bliskich, w tym znajdą się ci, których mienię PRZYJACIÓŁMI. Napisałam kilka powieści i kilkadziesiąt a może i kilkaset wierszy. Przeczytałam setki, a może i więcej dobrych rzeczy, zachwyciłam się tyloma dźwiękami, że sama zaczęłam grać… na czym popadnie. Byłam tu i ówdzie…

            A żeby nie tak lukrowato, słodko i mdląco, bo (od nadmiaru słodyczy niedobrze się robi) a poza tym: przecież powiadają, „cymbał kto chce, by w życiu było łatwo” doznałam i smutku rozstania, i rozczarowań, i stoczyłam wiele bitew z życiem, biorąc od niego nieraz cięgi, ale niekiedy udało mi się wyjść z tych potyczek obronną ręką. Bywało, że uchodziłam pokiereszowana, długo liżąc rany…

No cóż! Czymś trzeba wypełnić ową formę życia! By nie pozostała pusta…

Fajnie jest mieć urodziny! Mam co świętować!  Póki co … odliczam!

 ***

kiedy stałam się na ziemi
Pan Bóg zrobił sobie drzemkę
i jeszcze się nie obudził
czterdzieści lat - to dla Niego moment

i tak jestem na tym świecie
bez porządku bez zamysłu
i tak jestem   po omacku
kopiuję życie miliona innych żyć

ale kiedy się Pan Bóg już ocknie
i w popłochu spoglądnie  na ziemię
dojrzy w tłumie błądzące samotnie
chaotyczne zdziwione istnienie

i poprosi mnie Pan Bóg do siebie
na  prywatną rozmowę w dwa serca
poda rękę, otworzy mi oczy
zaprowadzi mnie prosto do nieba

potem wróci do siebie zdumiony
że umknęło coś Jego uwadze
wszystkich poznał - milionów miliony
tylko ja -

            ni stąd ni zowąd

***

biegłam szybko przed siebie
dystans długi – czterdzieści i ileś  lat
biegłam na przełaj, na oślep, na czas
biegłam mimo wszystko

wokół nie było nikogo
droga wiła się, kłębił się las
nie spojrzałam czy za mną jest ktoś
nie sprawdzałam ile już jest za

biegłam - choć nieraz brakowało tchu
biegłam  tym szaleńczym pędem
ludzie z politowaniem kiwali głowami
odpocznij - słyszałam tam i tu

a ja - nie- ja chciałam przegonić
czas, śmierć, nieszczęście i zło
i wierzyłam że mogę uchwycić
życia sens

 

 

niedziela, 14 października 2012

Trochę chyba namieszałam z "wrzucaniem " na blog mojej powieści  W kręgu.Chcę wyjaśnić, że koeljne części edytuję w zakładce   W kręgu. Trzeba po prostu kilknąć  na zakładkę ( liliowe tło) i tym samym otworzy się strona z zamieszczanymi fragmentami. Bardzo też proszę o wszelkie sugestie.
Z pozdrowieniami
Gośka Żytkowiak

niedziela, 7 października 2012

Niby nic, a jak dobrze, że się zdarzyło...

Niby nic, a jak dobrze, że się zdarzyło...
 
Zdjęcie z Internetu.
Obraz romany Kaszczyc

 

            Tydzień minął. Był szybki i, jak to powiadają, obfitujący w różne zdarzenia.  Zanim uświadomiłam sobie, że niedziela zasnęła spokojnie, już poniedziałek wziął mnie w obroty. I nawet nie zdążyłam się zastanowić nad tym, czy ja lubię poniedziałki czy nie. Ale chyba lubię, bo ja od września lubię wszystko! A co! Tak sobie założyłam i tak mam! Powiedziałam, że nie będę utyskiwać na nic; ani na pogodę, ani na urodę, na kolejną zmarszczkę, na brak nowej torebki, na bałagan w kuchni ani też na fałszujący klawisz mojego pianina. Absolutne pogodzenie się z życiem. Sztama! I koniec kropka. pl. I naraz jakby na potwierdzenie mojej stoickiej, miejscami nawet hedonistycznej)  postawy wobec świata wszystko idzie po mojej myśli. Plany się układają idealnie, słońce świeci(- ło) prawie letnio, a nade wszystko świat pięknieje na potęgę… Na nowo odkrywam uroki  jesieni, zachwycam się… ale nie o tym chcę.

W środę miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniu w WiMBP w Gorzowie Wlkp. w promocji gorzowskiego czasopisma literackiego „Pegaza Lubuskiego”, w którym to też jest recenzja mojej powieści „Spotkania przy lustrze”. W związku z tym, że był to „jubileusz” 50 wydania tego periodyku, toteż i charakter spotkania był nieco bardziej uroczysty. Siedząc przy stoliku przy kawie, słuchałam prowadzącego pana Ireneusza Szmidta, który jest inicjatorem, głównym redaktorem i motorem tego przedsięwzięcia. Byłam niezmiernie dumna, że znalazłam się a tak zacnym gronie. Zawsze wydaje się, że literatura „powstaje” gdzieś – w Warszawie, Krakowie, że tam rodzą się poeci, prozaicy i dramaturgowie. Tam gusta literackie kształtują całe rzesze krytyków. Tam jest świat wielkiej literatury, który zdaje się być absolutnie nieosiągalny dla  zwykłego śmiertelnika( jak ja). A tu patrzcie Państwo. Tuż pod moim bokiem tworzą/tworzyli poeci, pisarze wielkoformatowi – Kazimierz Furman, Zdzisław Morawski, Zygmunt Marek Piechocki, Leszek Żulinski, Ireneusz Krzysztof Szmidt i jeszcze wielu innych. I jest to dla mnie fakt zdumiewający, że literatura otrzymała cielesność! Przy sąsiednim stoliku siedziała kobieta. Młoda! Podejrzewałam, że jest to poetka młodego pokolenia Beata Patrycja Klary. I to ona w rzeczy samej! Mówiła o swoje nowej książce „De- klaracje” oraz drugiej „Rozmowy z piórami”. Twórczość poetki fascynuje mnie i intryguje ( więcej o niej na blogu, co pozwalam sobie udostępniać bez wiedzy poetki http://beataklary.w.interia.pl/). Chciałam jej nawet o tym powiedzieć, ale… zabrakło mi odwagi.

Nieopodal siedział młody człowiek Jacek Lauda, gdzieś też niedaleko inni literaci… a ja czułam ową atmosferę niecodzienności, świata, który biegnie całkiem innym rytmem niż ten na zewnątrz. Choć w oczywisty sposób traktuje o tym świecie, opisuje relacje między twórcą a światem zewnętrznym, jest częstokroć odpowiedzią na zjawiska dziejące się de facto, to jednak…

                        Jeszcze trzymało mnie w środku owo uduchowienie, a już kolejna dawka niecodzienności spotkała mnie w piątek. W sali BOK Roma Kaszczyc świętowała 50- lecie pracy twórczej. I znów miałam przyjemność obcować z owym światem pięknoduchów. Muzyka, słowo... Ech! Jak młody pan Piotr zaśpiewał "Tak jak malował pan Chagall", czas stanął... Znam Romę osobiście i cieszę się, że tak  mi się przytrafiło w życiu być blisko ludzi, którzy powodują, że świat jest piękniejszy.
 
 I co tu narzekać, marudzić…
(kiedy pojawią sie relacje z tych wydarzeń, podam linki)
 

***

lubię
brodzić w słowach
po kolana
po pępek
po szyję

nurzać się w ich istocie
bez tchu
na granicy
sensu
i bezsensu

tworzyć nowe światy
w miejsce
przeżytych

czasem nieudanych

nadawać nowe formy
tym co ją zatraciło
lub rozmyła się
w wieloznaczności

dawać nazwy
rzeczom nienazwanym

jestem boginią

garściami wybieram spośród
gęstwy znaczeń
nieraz raniąc się o kanty
ostrych słów
dławiąc tymi
co więzną w gardle
niczym ość

wiążę uświęconą stułą
słowo
i
czyn
na nowe wieki wieków

 

 

 

 

 

 

 

 

 

środa, 3 października 2012

niedziela, 30 września 2012

sobota, 29 września 2012


Pisanie.

                Pisać każdy może…. (parafrazując słowa znanej piosenki w mistrzowskim wykonaniu  Jerzego Stuhra ), ja  również się ośmielam.  I jest to skądinąd desperacja i wielka odwaga. Bo pisać może każdy… lepiej lub gorzej… ale nie o to chodzi , jak to komu wychodzi….

                Czytam. Czytam wiele, wiele… ( więcej, Bogu dzięki,  niż piszę). I konkluzja jest bardzo przyziemna – co  niektórzy/-re  powinni zaprzestać owego procederu  pisania, by nie psuć gustów publiki, nie naddawać treści i ideologii tam, gdzie najnormalniej jej nie ma, by nie toczyć opowieści banalnych i … głupich…, by nie powielać tematów już tak wyeksploatowanych, że … powodują nieprzyjemne odczucia przepełnienia porównywalnego do sytości „po czubek nosa”.  Cały ten, poniekąd  bardzo enigmatyczny, wstęp ma służyć  swoistemu zamiarowi „publikowania” na blogu ( de facto mojej osobistej przestrzeni eksploatacyjnej) moich literackich dokonań.  

                Na ostatnim spotkaniu autorskim pewna pani – młoda   intelektualistka( nota bene; nie znam, ale dziękuję) – uzmysłowiła mi, że  w powieści „Spotkania przy lustrze”, może nawet niechcący poruszyłam dość istoty problem społeczny. A mianowicie problem wyalienowania  jednostki, problem zmagania się  ze swoim nieszczęściem, problem samotności wśród ludzi, problem podporządkowania się prawom życia bez możliwości protestu, czy chęci ingerowania we własny los, problem poświadczenia prawdy, że życie jest tylko pewną, wygodną formą konfabulacji , a w rzeczy samej jest takie, jakie jest… zupełnie poza naszymi wyobrażeniami…

Pomijając wszakże kwestie pseudofilozoficznych i – socjologicznych rozważań….

Postanowiłam wyjść z „ szuflady”, bo… jako jednostka( absolutnie powszechna), jako matka ( absolutnie idealna), jako nauczycielka (absolutnie zorientowana), jako pisząca  widząca absolutnie lepiej i absolutnie więcej)… Mam prawo!

Stąd pomysł….

Zapraszam jutro!

 

 

 

Od jutra będę we framgmentach prezentować moją powieść "W kręgu". To kolejna niełatwa powieść... Wszystkim odwiedzającym dziękuję i zapraszam.


A to krótka zapowiedź:

Po nieudanym małżeństwie i samotnym dzieciństwie Magda ponownie wychodzi za mąż. Drugi mąż, były szef zapewnia jej wszystko. Małżeństwo stanowi dla obojga spokojną przystań – bez  zbytniej namiętności. Po prostu życie.

Kiedy pojawia się Marta - córka, bohaterka nieświadomie, a zarazem trochę pod dyktando męża wycofuje się z życia. Żyje z dnia na dzień. Czasami pojawia się tęsknota do wielkiej miłości, szaleństwa, ale łatwo radzi sobie z emocjami. Gdzieś w podświadomości tkwi w niej piekło, przeżyte za sprawą pierwszego męża i smutek dzieciństwa.

Któregoś dnia okazuje się, że córka jest narkomanką.

Narkomania córki ożywia Magdę na nowo, otwiera jej oczy.  Nałóg córki staje się pretekstem do opowieści o sobie, sygnałem wybudzenia. Zmaganie z nim prowadzi do prostej, a może i nawet nieco brutalnej konkluzji – że  oto Marta ma tu niewiele do zrobienia, że nie może przeżyć za córkę życia, ale za siebie – owszem  i  sięga głęboko w podświadomość po ukryte tęsknoty i próbuje żyć na nowo. Nie tłumi w sobie uczuć, zaczyna wpływać na bieg zdarzeń. Zaczyna walkę zarówno o córkę, jak i siebie. Przewartościowuje swoje małżeństwo. Każdy dzień od chwili ujawnienia nałogu jest jednocześnie odkrywaniem siebie na nowo. Mąż Marty zajęty firmą i budową domu - zdaje się być zupełnie nieprzygotowany na wydarzenia, których staje się czynnym uczestnikiem.  

Dom, który  niejako z definicji miał budować, stanowić o jedności rodziny, staje się poniekąd przyczyną jej rozpadu. W konsekwencji pozostaje pustą przestrzenią, w której  mąż bohaterki zostaje sam.

             Jest to powieść o miłości, o bardzo trudnych relacjach między matką, córką i ojcem – w  różnych konfiguracjach, o narkomanii,  gdzieś w tle – cichej  i mało widocznej bez przesytu makabrycznych scen, chociaż  zdarzają się, ale nie po to, by budzić sensacje, ale bardziej po to, by pokazać tragizm sytuacji, w którą uwikłane są wszystkie osoby z kręgu.       Książka o poszukiwaniu siebie, odkrywaniu własnej kobiecości, z przynależnymi jej atrybutami: macierzyństwem, marzeniami i spełnieniem. Problem niedogadywania się międzypokoleniowego jest zawsze aktualny, aczkolwiek zmienia się oferta tego, czym można zastąpić braki komunikacji, emocjonalną pustkę.

 

środa, 26 września 2012

Kiedy tylko zbliża się jesień, czyli...uwielbiam jesienne popołudniowe drzemki


Kiedy tylko zbliża się jesień, czyli...uwielbiam jesienne popołudniowe drzemki

(Może chcę stworzyć nowy cykl: Jesienne popołudniowe drzemki, czyli miałam dzisiaj piękny sen...)



Jeszcze na dworze grzeje dość mocno, jeszcze w korytarzu nie kłębią się kurty, szale i czapki. I światło zwłaszcza w pełni dnia nie zdradza nadchodzących mroków, ja już wyczuwam… owo usypianie, spowolnienie, misiowe rozleniwienie. Wczesne popołudnie przynosi ogromną potrzebę zwinięcia się w kłębek, otulenia miękkim kocem i zapadam… Na minut piętnaście, na godzinę….

Zapadam w sen i śnię…

I tak miałam dzisiaj piękny sen…

Oto jestem wciąż piękna i młoda. Na nieznanym lądzie tańczę na białym piasku Dominikany. Śpiewa mi Cesaria swoje „Embracacao”, czyli że nie tylko jest cierpienie na świecie, ale można uwierzyć w szczęście… . Gdzieś daleko, daleko, w oddali słychać dźwięki bachaty wyśpiewywanej wprost do zachodzącego słońca. Wokół wszyscy wolni od przyziemnych spraw typu: banki, zobowiązania i logistyka związana z dzieckiem realizującym rodziców plan o iście renesansowym wychowaniu, czyli  śpiewam, tańczę, recytuję… Wokół mnie w tanecznym pląsie pojawiają się obce twarze. Gorące promienie smagają skąpo odziane ciała, wiatr owiewa ogorzałe od skwaru twarze, biały piasek parzy stopy. Ze wzrokiem wbitym wprost w mój wzrok szepcą w nieznanym języku: szamańskie zaklęcia, pogańskie modlitwy,  a może skargi i złorzeczenia… Podnoszę głowę. Oślepiają mnie promienia słońca, gorący piasek parzy w  gołe uda, woda ma słony smak… Obce miesca… Nie takie były moje marzenia. Nie takie…

            Budzi mnie całus Marcela, który oznajmia z dumą, że dzisiaj nauczył się grać „Ody do radości” . Wstaję cokolwiek wypoczęta i z radością stwierdzam: Dobrze, że jestem tu, gdzie jestem


***

ona tańczy na dzikiej  plaży Samana
bachatę
szalona Isadora
z nieobecnym partnerem
który zniknął
już dawno nie zostawiwszy serca
i adresu

morska bryza studzi ogień jej ciała
spowitego w księżycowe pareo
pod którym falują swobodnie
opuszczone wyspy piersi

włosy oddane wiatrowi
plączą się między palcami
zjawiskowego kochanka

szumi czarne morze
nadaje rytm
przyspiesza bicie serca
rozkręca sztywne biodra tancerki
muzyka
w  niej

tańczy ciało
i krew w żyłach

takt w takt
 samotny spektakl nie ma końca

***

przeszłość zaklęta w kropli łzy
wypuszczonej na wolność
przy bezwolnie puszczonej pamięci
budzi zdumienie

odkrywaniem faktów
wyssanych z codziennoś

bez skargi
ciśnie się do głowy
tworząc łańcuch przyczyn i skutków
z konsekwencjami na całe życie

fantasmagoria!

wszak wiem
nie można życia pędzić
tańcząc na tafli
nieznanego morza
ni brodzić po dywanach utkanych
z mgielnych chmur

więc

miękką stopą wtapiam się
w twardy grunt
i trwam





niedziela, 23 września 2012

Jesienne zawirowanie, czyli jesienne refleksje, jesienna play lista, jesienne wierszydła…albo inaczej – wszystkiego po trochę…


Jesienne zawirowanie, czyli jesienne refleksje, jesienna play lista, jesienne wierszydła…albo inaczej – wszystkiego po trochę…

 

No to mamy! Przyszła! Wcale nie nagle i znienacka! Wcale nie dopadła, podstępnie i chytrze! Ani nie sponiewierała deszczem, szarugą i pluchą! Nie przypuściła zmasowanego ataku! Nie przegoniła kolorów, zapachów i dźwięków!  Łagodnie i spokojnie, dyskretnie chowając się w cieniu pozłacanych drzew, lekkim wiatrem szepcząc  do ucha wspomnienia odchodzącego lata.
Alejki parkowe były pełne. Leniwie i ospale sunęli po nich ludzie, którym niedziela pozwoliła na niejakie spowolnienie tempa życia. Obrazek jak w zatrzymanym kadrze…
- Zobacz! Nawet się nie spostrzegłam, jak minęło lato – powiedziałam do niego. – Zaraz będzie, zima- święta, Nowy Rok… zaraz maj… i tak wkoło, aż …Kurczę! Przecież to życie leci, że nawet się nie obejrzę, a będzie po mnie!
Nie odpowiedział.
Ściskałam mocno rękaw jego płaszcza (cokolwiek jesiennego), bo nagle wyobraziłam sobie, jak to będzie, gdy któregoś z nas zabraknie.
            Pod nogi poturlał się kasztan. Gładki, śliski onieśmielony tym nagłym  obnażeniem, wpół okryty jeszcze uzbrojoną w igły skorupką. Ale cóż to była za ochrona!? Pomarszczona skorupka i miękkie kolce!
Zaraz tez Marcel  zabrał się i całymi garściami znosił do domu kasztany- każdy owoc trzymał w rączkach, okręcał, dotykał do twarzy, nie wychodząc z zachwytu nad jego urokiem. A potem zastępy kasztanowych ludków, stworków i potworków zagęściły przestrzeń na komodzie, regałach i szafkach.
- Zobacz! Jaki on jest cudowny – powiedziałam do niego, patrząc, jak Marcel z pietyzmem konstruuje kolejne kasztanowe postaci, jak świetnie sobie z tym  radzi. Cóż  w końcu chłop ponad osiem lat! Pamiętam, jak się urodził… Kiedy już akt poczęcia przestawał dziwić ( wszak dziewięć miesięcy to niemało czasu, by zrozumieć), to akt pojawienia się jego na świecie nie przestawał zadziwiać i do dzisiaj tak jest. Wciąż zdumiewa mnie fakt jego obecności. I nadziwić się nie mogę! I nacieszyć się nie zdołam.
- Kolejna jesień – odpowiedział, zamykając w dłoniach aksamitny owoc.
            Staliśmy na balkonie w ciepłym słońcu i blasku promieni odbijających się od rzeczki, która meandrowała tuż przy naszym domu. Latem często niosło od niej nieprzyjemną woń, zwłaszcza, gdy ciepło i nurt toczył wolny bieg. Wówczas chmary jętek chmurą stawały nad  rzeczką, a  co bardziej ciekawe świata udawały się na eksplorację terenu, czyli wlatywały do naszego domu, by po chwili oblężyć cały sufit. Z początku broniliśmy się, ale kiedy okazało się, że rano wszystkie leżały martwe- na komodach, regałach i parapetach, żal mi się zrobiło jętek! Jakże wzruszający  jest ich los! Larwy żyją nawet kilka lat! A taka dorosła… ledwie jeden dzień! Cóż można przeżyć w tak krótkim czasie! Ile narodzin i śmierci? Ile rozstań i powrotów? Ile miłości i rozczarowań! Doprawdy wzrusza mnie los jętek! Dobrze, że choć mnie dane jest żyć dłużej.
-Zobacz! – powiedziałam do niego. – Staliśmy  na tym balkonie, kiedy on leżał w sypialni. Malutki i śliczny. I tamtego września, kiedy dowiedziałam się, że on ma raka. I wtedy, gdy umarła jego mama. Zdumieni tym faktem, chociaż przecież nie powinniśmy się dziwić. I staliśmy też wtedy, kiedy nasz syn się ożenił , a my potem, kiedy było po wszystkim i już wiedzieliśmy, że się udało, w końcu mogliśmy cieszyć się i wzruszać…. I wtedy, gdy los spłatał nam kolejnego figla… I teraz… tej jesieni…. Stoimy… Razem. Od tylu lat!~
Jesień toczy refleksję… I tak jest! Bo to już człowieka nie gna, bo już nie pędzi, bo robi się nostalgicznie i leniwie… Bo w końcu kiedyś trzeba spowolnić…
- Dobrze że już jesień


***
obleczona w ażurowe koronki pajęczyn
przyszła jesień
sypiąc złotem z rękawów
rozpostartych na wietrze niczym
wielkie żagiel 
 
w rudy warkocz wplotła
szelest liści
w miedź kasztanów
zaklęła ciepło lata
napuszyła się szarą płachtą nieba
płosząc pary ukryte w listowiu
 
sznurem żurawi przecięła
błękit nieba
ogniem buków
zapaliła zbocza gór
 
wrzosowiskom odbiera
pieszczoty bezdomnych miłości
błądzących  po szlakach
szukających szczęścia
w przydrożnych ogniskach
ogrzewających wychłodzone
serca
 
w strugach deszczu
toną tęsknoty
niespełnienia
i rozczarowania
 
pożegnalne adieu
szepcze w sitowiu wiatr
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
***
muśnięty mgłą
spowity babim latem
ranek
śpiewem ptaków
obudził uśpione tęsknoty
 
gasnące w mdłym słońcu zielenie
zaklęte w koronach  drzew
skarżą się na koniec lata
 
złotym ogień trzcin
czerwienią jarzębin
zapłonął dzień
 
smutnie chylą się słoneczniki
za drewnianym parkanem
 
w czuprynach wierzb
schronienie znalazły łzy dziewczyny
która latem oddała swą
niewinność
 
dojrzały kasztan pękł
wydając na świat
owoc
toczy się po ziemi
nie znając swojego losu
 
lato odeszło
 
szumem tataraku
szelestem liści w szuwarach nad rzeką
zagłuszyłam twój
krzyk
pełen skargi
 
pajęczą siecią
oplotłam twoje
smutki
 
 A na koniec jesienna play lista tworzona przypadkowo. Ot! takie tam asocjacje! Ale jakże piekne.

Rozpoczynam!

1.Magda Umer „ Koncert na dwa świerszcze”! Cudo! Cudeńko!


2. Rewelacja! Hanna Banaszak Jesienny Pan!


3. Może troche wiejące patyną i anachroniczne… ale jaka klasyka i perfekcja …?


4. Dziwne… ale … w temacie


5 A oto uwspółcześniona wersja mojego ulubionego utworu Łucji Prus


6.A teraz! Legenda! Krzysztof Klenczon!


7. i z tej samej bajki


8. Oczywiście nie może zabraknąć jego- Czesława Niemena


9. Albo to…


10 Na koniec…

http://www.youtube.com/watch?v=eLtboofUVJE

 

Cóż! Jeszcze raz powtórzę: dobrze, że jesień….