sobota, 28 lipca 2012

Coś poza związkiem, poza sensem….., czyli trzeba marzyć … i wierzyć, bo życie płata różne figle…

Coś  poza związkiem, poza sensem….., czyli trzeba marzyć  … i wierzyć, bo życie płata różne figle…


Przepraszam. Przepraszam i kajam się przed Wami! Miałam stworzyć z tego jakiś wpis…. , ale… Zabrakło mi siły ( po ludzku), chęci (po ludzku)… pomysł kołacze się we łbie ( takie- kiełbie we łbie). Tymczasem dla nadania f o r m y – coś!



                      ***

kropla

brzemienna  kolejną łzą zawisła

na brzegu rzęs

wahając się

spaść

czy

perlić się w ukryciu


strząśnięta  nieopatrznym ruchem powieki

rozpękła się niczym mydlana bańka


spłynęła 

żłobiąc koryto zmarszczki

pozostawiając kolejny ślad na mapie twarzy

umęczonej nieustanną zmianą mimiki

następnej roli do odegrania

bez  zbędnej eksklamacji i teatralnych gestów


w rwącą strugę

zebrana

pozostawiła gorzki smak na końcu języka

***



wieczory są najpiękniejsze

to nic

że ranek był podły

a cały dzień niósł gorycz porażki


pocałunki zostały

w  rannych zwidach

w nieprzetartych po nocy powiekach

w niespłukanych ożywczym strumieniem wody

w pełnej samotności łazience


śniadanie legło na obrusie

dalekim od tego na obrazie Maneta

( choć zbędny zdaje się być ten drugi…

a może nie)



trywialny obiad ze sztuką mięsa

po nim sjesta

(wyrzucone poza nawias spełniającej się bajki)


a romantyczna kolacja

skończyła się na przyswojeniu pojęcia ze słownika

suchego

zupełnie nie a'propos

ale z sympatycznym konsonansem

pachnąca śledziem i octem

jak za czasów sponiewieranych przez współczesność


ale wieczór jawił się

fantasmagorią

w której można zakląć świat

zrodzić miłość wypełniającą

absolutny desygnat

pozostający w sferze

wiecznych oczekiwań



wieczory są

obietnicą spełnienia

do rana

kiedy świt przyzywa nowy dzień








wtorek, 24 lipca 2012

Tamtego lata w Santa Ponsa, czyli o tym, że nie można się do czegoś tak bardzo przyzwyczajać i o tym, że tak czy siak – wszystkiego mieć nie można.


Tamtego lata  w Santa Ponsa, czyli o tym, że nie można się do czegoś tak bardzo przyzwyczajać i o tym, że tak czy siak – wszystkiego mieć nie można.



            Wakacje trwają. Wypogodziło się i przyniosło te same tęsknoty i marzenia. Jak za dotknięciem owej czarodziejskiej różdżki, która to nigdy nie zechciała wpaść w moje ręce, wróciło wspomnienie gorących plaż, ciepłych mórz, wina na tarasie i zachodu słońca w różnych odcieniach. I nawet specyficzny zapach wyspy  ma zgoła inny wymiar. Nie jest już nieprzyjemnym smrodem, zatykającym nozdrza, ale wonią nieodłącznie związaną z tamtym latem. Patrzcie państwo jak to się człowiekowi w głowie przestawia! I nawet żar lejący się z nieba, przed którym trudno było się gdziekolwiek skryć, dzisiaj jest ciepłem kojącym i lubym! Nie mówiąc o plaży, na której można było legnąć z rozkoszą albo wczesnymi godzinami rannymi, albo też wieczorem ( najlepiej kiedy szarzało, plaża pustoszała oddając turystów pubom, barom, restauracyjkom tętniącym polifonicznym głosem). I nawet upalne noce, które nie pozwalały spać i, którym to towarzyszyło nieustanne regulowanie klimatyzacji dzisiaj zdają się być  nocami spełnień i  bóg wie, czym jeszcze! I w ogóle dzisiaj wydają się mi tamte lata jakąś bajką, w której dane mi było być.

            Na ekranie mojego notebooka migają zdjęcia; ja w morzu, ja przy morzu, ja na leżaku, ja z drinkiem, ja pod palmą, ja pod girlandą w Valldemossie,( bo akurat było jakieś wielkie święto jakiejś ichniej świętej), ja tu, ja tam… Piękna, opalona, wyzwolona ze sztywnych kostiumów belfrowskich. Eh! Życie! Fajnie było! Ale to już przeszłość!

            Któregoś lata na tej piaszczystej plaży pełnej ludzi z całego świata leżymy sobie. Ale leżymy sobie rodzinnie. Ja (no bo jakże!), mój mąż i moi wszyscy synowie, a jeszcze synowa, a jeszcze jej koleżanka i koleżanki koleżanka. Jest błogo! Obrazek włoskiej rodziny! Wiele słów i wiele śmiechu. Dumna jestem! Spoglądają na mnie oczy z sąsiednich ręczników. Moi synowie przy mnie!  I jeden z moich synów zapytał:

-Mamusiu! ( tak do mnie mówią). Czy dziesięć lat temu marzyłaś o tym, że będziemy całą rodziną leżeć na jednej piękniejszych plaż Majorki?

Otworzyłam oczy i odpowiedziałam:

- Ja dziesięć lat wstecz, nawet nie bardzo wiedziałam, gdzie się Majorka znajduje, bo nie miałam potrzeby zgłębiać takiej wiedzy, skoro wczasy na Majorce a b s o l u t n i e były poza sferą moich marzeń.

- No tak! – rzekł zdawkowo.

A ja sobie myślałam, jak mi jest dobrze.

            Potem zdarzyło mi się jeszcze kilka razy polecieć tu i ówdzie. I kolejne foldery ze zdjęciami, na których ja pod palmami, na plaży itd.

Wakacje nad ciepłymi morzami stawały się pewną normą, pozostawała kwestia miejsca, terminu… Normalka!

            A teraz guzik!

Od połowy roku kombinowałam, szukałam ofert ciułałam…Wieczorami  oglądałam filmy na Youtubie, nocami widziałam siebie na tych plażach, wracałam do  znajomych miejsc i żyłam nadzieją, że to już wkrótce…

Pewnej soboty  przysiadłam przy komputerze. Siedziałam, grzebałam, sprawdzałam oceny, ceny… Znalazłam! Super oferta! Już pływałam w ciepłym morzu, już rozkoszowałam się niegasnącym słońcem. Wybierałam sukienki, klapeczki, nawet włosy zamierzałam przefarbować, bo miałam określoną wizję siebie, która później świetnie byłaby oddana na tysiącach kolejnych zdjęć. Dzwonię więc do niego z wypiekami na twarzy, z podekscytowaniem:

- Zarezerwowałam wczasy – krzyczę w słuchawkę dumna z siebie za operatywność, cierpliwość, skrupulatność ( bo przecież musiałam przelecieć nie tylko oferty biur podróży, ale sprawdzić oceny na różnych portalach, przeczytać opinię, zobaczyć filmiki). – wyjeżdżamy  piątego! All inclusive, basen przy hotelu, plaża też! Wow!

Cisza. Sekunda, druga….

- Absolutnie! Absolutnie nie pojedziemy! Ja mam zobowiązania, terminy, muszę zakupić wózki…

- Ale…

- Porozmawiamy jak będę w domu! Tymczasem odkręć to!

            Zobaczyłam jak pierzchają moje marzenia. Szust! Poszło jedno (to o gorących wodach). Szust! – drugie! ( o plażach i promieniach słońca liżących moje ciało). Szust! Kolejne i kolejne….

Odkręciłam.

            A potem on wrócił do domu i długo cierpliwie tłumaczył mi, że tego lata jest inaczej. Że kryzys i ciężkie chwile. Że firma i trzeba pilnować. Że … wszystkiego mieć nie można…Tak po prostu.

 

            Upał! Parne powietrze wisi ciężko. Z rzeczki płynącej przy moim domu zawiewa prawie jak na wyspie… Siedzę sobie, sączę wino, na ekranie migają obrazki; ja na plaży, ja w morzu….

On siedzi w pokoju i ogląda wiadomości. Jest spokojny i wyluzowany. Firma pod okiem.  Ciepło jak na Majorce. Jest dobrze. Może tylko czasem rzuci okiem na ekran notebooka… ale przecież wie, że wszystkiego mieć nie można…




niedziela, 15 lipca 2012


Sobotnio – niedzielna  play lista bez klucza, ale za to bardzo różnorodna i sentymentalna….      



Dawno sobie nie słuchałam, dawno nie tworzyłam sobie play listy i w ogóle tak się jakby zapuściłam. A bo to wpierw był koniec roku szkolnego i najzwyklejsze zmęczenie, a potem początek wakacji i najzwyklejsze planowanie… I jakoś tak zeszło… Brakowało nastroju, pretekstu… Człowiek (a zwłaszcza taki dziwny jak ja tak ma, że do wszystkiego potrzebne mu tło…. I to nie jakieś tam byle jakie, ale wypełnione niuansami, zaspakajające jakieś takie dziwoty i fantasmagorie. Nic więc dziwnego, że ze mną tak trudno… A może to najzwyklejsze lenistwo…

Ale wczoraj przysiedliśmy.
               Dzień się kończył, za oknem szarawo i wcale nieletnio. Burze szalały, wichry wiały… Ale w domu lubo i przytulnie… I chociaż nie było mnie jakiś czas- czysto, pousadzane i … ( jakby chcieli mi udowodnić, że sobie doskonale dają radę, a ja i tak widziałam ich palce na blatach, drzwiczkach, smugi na lustrach, poupychane rzeczy bóg wie jakie i bóg wie gdzie), bo nawet kwiaty podlane i słoje z owocami zasypane cukrem  postawione na nalewki stały na parapecie i kuchennym pomocniku, a glinianym garncu kisły się ogórki roztaczając zapach po całej kuchni.
Deszcz ostro zacinał, siekąc po szybach, że szkoda było słów, bo trzeba by było krzyczeć do siebie… Szkoda słów.
Ale nic to! Ani ten deszcz, ani czarne chmurzyska za oknem.Wróciłam do domu i kolejny raz odkrywam, że owo banalne „wszędzie dobrze….” , naprawdę się sprawdza. I jak bardzo człowiek by się nie bronił, to nie ma co – w końcu i tak pojawia się tęsknota… i nijak wyprzeć się tego nie można. .Niby kilka dni, a tyle spraw się nagromadziło do „obgadania”. Jest dobrze…. Zasunięte rolety, przymknięte okno.
I lecimy! Zrazu  subtelnie i tak dziwnie nie a'propos
(nie wiem, dlaczego on- Seweryn Krajewski. Może dlatego, że mimo wielu lat, które popłynęły wartko i niemal niedostrzegalnie, on zawsze pozostał jako mgliste wspomnienie… Wspomnienie zywe i wciąć na czasie…. On…i ona…. I co z tego że banalne!
To były lata osiemdziesiąte… Małe pomieszczenie naszych tamtejszych przyjaciół… E. i M. Wówczas uznawaliśmy się za swoistą bohemę naszego małego B. Wprawdzie nie wszystkie postulaty cyganerii spełnialiśmy ( żart!), niemniej coś tak  zawłaszczyliśmy sobie – może   demonstracyjną pogardę dla konwenansów, może trochę wzbudzaliśmy kontrowersje ( acz w wąziutkim gronie). Teraz nieistotne… Niemniej wówczas na pewno słuchaliśmy tego, czego nie musze się wstydzić. Oglądaliśmy to, czego nie muszę się zapierać i ogólnie było OK. I wtedy właśnie całkiem zawładnęła mną miłość ( miłość absolutnie poligamiczna) do Portera – walijskiego muzyka, który po wielu, wielu latach związał się z naszą młodą wokalistką Anitą Lipnicką. Wtedy to oszaleliśmy na punkcie tego:
Pokój pod hotelem był mały i ciasny…Carmenowy dym czasem uwalnialiśmy otwierając okna… Struga światła i muzyki wtłaczała się niewielkimi szparami i niewielkimi ścieżkami do naszych pośniętych mózgów… Pięknie było!!! Eh….
Potem nagle ( dzięki Ci You Tube) szybko przenieśliśmy się w świat inny nieco w swojej wymowie i scenerii. Czas kanasty i partnerskich gier i gierek, którym towarzyszył ambitnie on – Michał  Bajor
(Bywa tak, że wspomnienia bolą… Nie wiedzieć dlaczego… muzyka, rytm, słowo…)
            Deszcz cichnie, noc granatowieje….
On szuka… Bez pomysłu… pojawiają się nazwiska i znikają. Niektóre powodują zapalenie się czerwonej lampki… jak to…
"On zmienił mnie mój Charlie Charlie
To zaczęło się latem rok wstecz
Mimo młodych lat już zdążył gwiazdą być
Jak wiesz bardzo dobry miał styl
Taki słodki miał styl(…)”
Pięknie….
Myślenie o tych, których nie ma… Jakoś nie da się żyć tylko „teraz”…
Przeszłość panoszy się w nas nawet wtedy, gdy udajemy, że jej nie dostrzegamy
http://www.youtube.com/watch?v=zS64PO20nAU&feature=fvwrel
Przepraszam, jeśli kogoś ubodłam…. Życie wtedy dopiero jest wytrawne, jeśli posiada wszystkie smaki - słodko-  kwaśno- słodko- gorzki….
Dla rozluźnienia
Buika- moje ostatnie odkrycie ( romans jazzu, flamenco i soulu)
http://www.youtube.com/watch?v=B8SVDn34vVQ
            Potem powiedziałam mu:
- wiesz, ja chyba w poprzednim życiu mieszkałam na Capo Verde… Może nawet byłam biedna, ale szczesliwa. Tańczyłam boso na białym piasku plaż, którym morze zabiera przestrzeń….Bo inaczej skąd wzięłaby się owa wierność marlina, co to do brzegu płynie za swoim samcem mimo że mam wiele szans na inne, może nawet lepsze życie…
I zaraz on szuka jej… Cesarii
http://www.youtube.com/watch?v=d5tZBNPLE10
           Deszcz ustaje, noc jest prawie czarna, bo ksiażyc  też schował się przed deszczem…
Dom… Mój dom… tu jest moje miejsce….I niechby nie wiem, co. I niechby nie wiem, gdzie i kto… to …
http://www.youtube.com/watch?v=KpBMYjnCLRU
            Noc! Piewersza od kilku dni…. Ale pierwsza…(nieletnim i bardzo starszym, ignorantom i malkontentom, oziębłym materialistom i nudnym pragmatykom… nakazuję spać! Wszystkim innym dedukuję:










poniedziałek, 2 lipca 2012

Oj gna mnie, gna! W poszukiwaniu straconego czasu, czyli jadę weryfikować wspomnienia z rzeczywistością….

Oj gna mnie, gna! W poszukiwaniu straconego czasu, czyli jadę weryfikować wspomnienia z rzeczywistością….


Wakacje! Należą mi się w tym roku jak nic! Zasłużyłam sobie! Wprawdzie w głowie gdzieś kwiliły mrzonki o podróżach zamorskich, ale szybko zostały wyprostowane przez Krzysztofa:

- Absolutnie! – zaperzył się, kiedy tak z głupia frant oznajmiłam, że właśnie zarezerwowałam wczasy w Turcji od piątku, na tydzień, all inclusive- Francja – elegancja. Napoje, baseny full wypas! – Absolutnie! Ja mam zobowiązania, terminy! A poza tym pieniądze! Trzeba to, tamto, siamto…. Koniec kropka!

Tym to sposobem moje wczasy diabli wzięli! Mrzonki pierzchły gdzieś w dalsze zakamarki umysłu i tam sobie kwilą po cichutku, po kryjomu! Zdzwoniłam do Miłej Pani z Biura, przeprosiłam, pokłamałam, pozmyślałam, pośmiałam się z sobie danym wdziękiem i humorem… Siadłam  nieruchomo, napawałam się swoim nieszczęściem. Coś ze dwie godziny lizałam rany. A potem pomyślałam sobie, że cóż: nie Turcja, nie Majorka, nie Grecja, ale przecież  mogę i w Polsce. Wszak  „piękna nasza ziemia cała”. I padło na Toruń! Jadę więc do Torunia. A stamtąd… gdzie oczy poniosą…. I na pewno pojadę do Orzechowa, bo przecież będę miała okazję skonfrontować  to, co napisałam w powieści „Całkiem dobre życie”, zweryfikować wspomnienia z czasów, kiedy byłam (jak ja nie lubię czasu przeszłego w tym kontekście!). Zapaliłam się do tego pomysłu!  Tak więc hotel zarezerwowany, bilet zakupiony. Pakuję siebie, dzieciaka i w drogę!!!

Poniżej fragment powieści „Całkiem dobre życie”

                „Kiedy wysiadła z autobusu, była skonana. Cały dzień w drodze dawał znać o sobie. W żołądku ściskało ją, choć nie była głodna. Czekając w Toruniu na autobus do Wąbrzeźna, zjadła w pobliskim barze pierogi. Kobieta w białym stilonowym fartuchu polała leniwe grubą warstwą margaryny z cukrem. Wszystko było mdłe i słodkie, ale Róża jadła. Wprawdzie już odzwyczajała małego od piersi, ale jeszcze karmiła. Lęk o przyszłość, niepewność nakazywały jej nie przestawać. Gdyby cokolwiek złego, to jemu choćby i jej pokarm zostanie. Była zmęczona i wmawiała sobie, że potrzebnych jest jej kilka godzin odpoczynku, by odegnać złe myśli.   Mały spał spokojnie zupełnie nie przejmując się tym, że jego życie się zmienia i jakby podświadomie nie chciał przysparzać matce rozterek. Po wyjściu z baru natknęła się na kolejkę. Stanęła, bo co by nie było zapewne będzie to coś, czego jej zabraknie. Nie miała nic. Nie wiedziała jak to będzie. Bała się tej swojej samodzielności. Podjęła bodaj najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. W głowie wciąż kręciły się te same obrazy. Wyjście z mieszkania. Ciche zamykanie drzwi jakby bała się, że ktoś zobaczy i zawiadomi Sławka. Nie chciała sobie wyobrażać jego powrotu do domu. Wypierała go z myśli, ale nie dawał się. Wracał wciąż w wyobraźni. Zrozpaczony, szalejący z wściekłości, z tym  gorzkim poczuciem rozczarowania.  Nakładała sobie inne obrazy, matki, domu, który miała zająć za półtora godziny, może dwie, ale nie! Jego obraz był wyraźniejszy, przebijał przez wszystkie inne, odciskał się jak mocno pociągnięta długopisem kreska, widoczna  jeszcze na iluś kolejnych kartkach. I nie dawał się nijak zamazać. Nie mogła po prostu wyrwać kartki z mózgu, zmiąć i wyrzucić.

- Dla pani? – rzuciła sklepowa. – To  samo?

Róża przytaknęła. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że stanęła w kolejce za nie wiadomo czym. Ludzie wychodzili z kolejki ze zwycięstwem na twarzach. Nieśli konserwy w torbach. Pomyślała, że dobrze się złożyło. Mogły poleżeć i smaczne są. Kiedy Sławek przynosił do domu prostokątne puszki, najbardziej lubiła ten moment, kiedy mały aluminiowy kluczyk zawijał wokół kawałek opakowania, a potem podnosiło się wierzch konserwy, której zapach wypełniał cały dom. Kroili sobie plaster za plastrem, popijając winem. „Rozpusta” – śmiał się wówczas Sławek.

- Turystyczną tylko? Czy pięć tych i pięć tych? – dopytywała beznamiętnie ekspedientka.

- Hmm – zawahała się chwilę.

- A co to za wybrzydzanie. Pani woła! Kolejka stoi! – odezwał się głos z kolejki.

- Pięć jednych i…  – zanim  dokończyła, puszki leżały na ladzie. Spakowała je do torby, w której szeleściły jeszcze woreczki z przygotowanymi kanapkami. Wyszła ze sklepu. Wózek stał przy witrynie, którą  widziała z wewnątrz. Położyła torbę na dole w koszu. Duża walizka była ciężka i niewygodna, ale tłumaczyła sobie, że jeszcze trochę i jej świat zmieni się. Na lepsze. Mimo wszystko.

Przy stanowisku siódmym, na który miał być podstawiony autobus do Wąbrzeźna przez Chełmżę, Węgorzewo, Orzechowo, stało kilka osób. Róża ucieszyła się, że może uda jej się w końcu pojechać bez tarmoszenia, przepychanek i nerwu. W informacji powiedziano jej, że kurs trwa około godziny. Ucieszyło ją to, bowiem,  miała szansę dotrzeć przed zmierzchem. Był początek sierpnia. Długie jeszcze noce… .

                Na przystanku przyglądano się jej z  nieposkromioną ciekawością. Pewnie trasa była na tyle objeżdżona przez stałych pasażerów, że widok obcej miał prawo budzić zdumienie. Nawet kierowca potraktował ją jak „nieswoją”. Wysiadł z pojazdu. Ulokował bagaż, wziął pod pachę wypięty ponownie kosz i wniósł do środka. Dopiero potem siadł za kierownicą, przeczesując grzywkę palcami, zerkając dyskretnie, zagaił:

- A dokąd to pani sobie życzy?

- Orzechowo. Jeden zwykły i … wózek? … To już nie wiem… jako bagaż… ?

- Damy radę! Ludzi  nie ma, nie ma się co wygłupiać – rzucił wpatrując się w nią, że poczuła, jak czerwieni się niczym jaka dzierlatka. I ułamek sekundy jakby zapomniała, że jest matką. Mężczyzna przyglądał jej się badawczo. Róża przymknęła oczy. Zmęczenie dawało się we znaki. Ręka dotykała synka. Kręcił się, ale wciąż spał.  Z czułością pomyślała o nim. To już ostatni etap drogi. Jeszcze paręnaście minut dzieliły ją od nowego życia.  Róża zdawała sobie, sprawę, że wszystko to inaczej by wyglądało, gdyby u jej boku był mężczyzna. Silna dłoń, jasna decyzja… . Sławek… . Może kiedyś. W innym świecie.

Mężczyzna za kierownicą co chwilę spoglądał w lusterko, uśmiechając się zalotnie.

                Przez chwilę  widocznie przysnęła, bo na którymś zakręcie przebudziła się i zobaczyła żółty, eternitowy dach przystanku. Przypomniała jej się pomalowana farbą ściana. Przecież była więcej jak miesiąc temu. Pewnie kibice rywalizujących drużyn wiejskich klubów piłkarskich w ten sposób okazywali wzajemne sympatie i antypatie. Żółta tabliczka przymocowana do przekrzywionego słupa oznajmiała: Orzechowo. Kierowca pomógł jej wysiąść. Młoda dziewczyna, niewiele młodsza od niej wyskoczyła na pobocze i w zasadzie nie mówiąc nic, przytrzymywała kosz, kiedy ona mocowała się z zatrzaskiem. Kierowca jeszcze zerkał, dopóki odbijała się w bocznym lusterku, a potem autobus ruszył, pozostawiając po sobie zapach spalin, który zaraz się rozszedł w powietrzu. Dziewczyna, upewniwszy się, że wszystko w porządku, poszła w drugą stronę, jeszcze z dwa razy oglądając się za przybyłą i zniknęła za porośniętym parkanem, ponad którym wyglądały ciekawskie łodygi malw z rozkloszowanymi kielichami czerwonych i różowych kwiatów.

Róża ruszyła do d o m u. Z pól ciągnących się zaraz za domostwami dochodziły zapachy, których nie umiała nazwać, ale których nigdzie indziej nie czuła. Pomieszanie zbóż, ziół i traw. Było cicho. Rozglądała się. Pustka, cisza i spokój, jakie panowały wokół, były czymś tak obcym, że zdawało jej się jakoby ten cały świat był tylko wytworem jej wyobraźni. Podświadomie czekała aż zza rogu usłyszy szum jadącego po szynach tramwaju, zobaczy kolor świateł albo ludzi przemierzających z jednego brzegu ulicy na drugi. A tu nic. Tylko odgłosy zwierząt, porykiwania, poszczekiwania  i podzwaniająca cisza. Tak dokuczliwa, że trudna do przyjęcia. Za parkanami przycupnęły domki, z otwartymi na oścież oknami. Na ławkach przed wejściem do domostw stały bańki na mleko po wieczornym udoju. Wieś umęczona dniem odpoczywała. Gdzieś za płotami widać było poruszające się sylwetki. Róża minęła grupę młodzieży z kocami, ręcznikami przewieszonymi przez ramię. Patrzyli za nią z ciekawością. Któryś z dzieciaków wykrzyknął:

- Dobry wieczór!

- Ty! Kto to ? – spytał chłopiec z grupy.

- Nie wiem – wzruszył ramionami tamten.

-To co ty  jakiś głupi jesteś! Nie znasz, a się kłaniasz – wyśmiewał inny z chłopców.

- Dajcie mu spokój – powiedziała ładna dziewczynka. Była najwyższa z nich. Cera smagła, długie zebrane w koński ogon włosy, miała może z siedemnaście lat. – Wypada przywitać, nawet jak ktoś obcy.

-A mnie się zdaje, że to może ta nowa nauczycielka. Mama mówiła, że pan Edek mówił, że jakoś teraz miała przyjechać. A widziałem Zaleskich jak kręcili się wkoło domu dla nauczycielki.- No! – dodał chłopak, który gdzieś już Róży mignął. – To chyba ona była z naszą dyrektorką.

- Tak, tak – przytakiwała mała blondyneczka. – Ja też ją widziałam już. To na pewno ona.

- Ty to Kowalowa jak zawsze wszystko wiesz! – sarkał ktoś z grupy.Dzieciaki zniknęły za zakrętem, przed którym  widniał drogowskaz: Ryńsk 4 km.

                Z daleka zobaczyła jakieś małżeństwo, oparte o płot. Mężczyzna zrobił z dłoni daszek, bo słońce świeciło mu prosto w oczy jakby kogoś wyglądał. Róży nie przyszło nawet do głowy, że to jej wyczekują. Mężczyzna przystępował krok, to znowu się zatrzymywał. Widział ją nie tak dawno przecież, ale mylił go ten wózek. No bo i jak to? Nikt o dziecku nie wspominał! To i skąd by się nagle miało wziąć? Ale, kiedy dzieliło ich kilkanaście metrów do niej, ruszyli obydwoje w jej stronę. Powoli niepewnie, przyglądając się z ciekawością.

Róża uśmiechnęła się. Domyśliła się, że to Zalescy, dyrektorka opowiadała o nich i, że mieszkają tuż obok szkoły i zarazem jej mieszkania.

- O matko jezusowa! – zwołała  Zaleska, trzymając jedną ręką wózek, drugą podtrzymując gotowy do porodu, obwisły brzuch – Toć to takie maleństwo! I to pani magistrowej?!

Kobieta  przyjęła dziecko Róży całkiem naturalnie, nie pytając o nic. Skoro było, to było! Róża  uśmiechnęła się na to „magistrowa”, bo w rzeczy samej nie przywykła do tego tytułu.

Kobieta witała ją jak znajomą  od wielu lat. Zrobiła taki gest jakby chciała odebrać z jej rąk wielką walizkę. Zaprotestowała. Walizkę wziął mężczyzna. One szły, prowadząc wózki. Róża była bardzo zmęczona, ale z każdym krokiem rósł w niej  spokój. Ta kobieta obok, o której nie  wiedziała nic, napawała ją owym spokojem. Nie wiedziała czy przez sam fakt posiadania małego dziecka, czy też przez łagodność, jaka malowała się w całej jej sylwetce mimo tej ciążowej deformacji.

- Zaledwie tydzień temu wyjechała nasza Maria kochana – zagadnęła Zaleska. Dziewczyna domyśliła się, że chodziło o Marię Rofe. Zastanawiała się, jaki związek łączył ją i dyrektora. A może to rodzeństwo? Pewnie nie dowie się tego i nie jest jej to potrzebne. Fakt, że tych dwoje wiedziało o swoim istnieniu i to, że ona – Róża dziwnym zbiegiem okoliczności zawieruszyła się w ich życiu zdawał się być absolutnie niepodważalny. I wiedziała też, że pewnie należą do tego samego zastępu aniołów, które sprawują nad nią pieczę. Oni i Sławek, i …babka ze swoich zaświatów i matka… i Danka… . Róża tknięta tą świadomością, że mimo wszystko nie jest sama na tym świecie, poczuła ściskanie w dołku, gotowa rozpłakać się jak dziecko.

Nie powiedziała nic. Zaleska dodała po chwili niby szeptem, choć było pusto, oprócz skrzypienia kół i pokaszliwania Zaleskiego nie słychać było żywego ducha.

- Pani Maria to tylko na wszystkie świętości zaklinała, byśmy na panią magistrową mieli baczenie. A ona … ona to dla nas… . Eee tam! Szkoda gadać! Powiedziała. Rzecz święta! – Następnie zniżyła jeszcze bardziej głos, jednocześnie rozglądając się nieufnie wokół siebie. – Tu  we wsi to zaraz wyszło, że ona za Żydem mężem wyjechała! Nasi to nic sobie z tego nie robili, ale tamci… .Teatry tu urządzali! Głupie te ludzie, że mówię pani! Przyjeżdżali czy to z Wąbrzeźna, czy z Torunia i głupot rozpowiadali. A niektórzy, to wiadomo.  Póki nie wiedzieli, to na rękach nosili, a potem… potem to jej kamieniami okna powybijali!  Ale to pani tylko te głupole, co to ich reszta zaraz rozumu nauczyła. I dalej spokój u nas!

Mieszkanie mieściło się tuż obok szkoły. Stanowiło część  małego domku, jakich kilka bliźniaczych było we wsi. Druga należała do Zaleskich. Mniej więcej w połowie jego długości stał niski płotek zrobiony z półmetrowych sztachetek, który dzielił niewielkie poletko tuż przed domem.  Róża patrzyła na budynek. Wyglądał niczym rysunek będący wyobrażeniem dziecka. Spadzisty dach, prostokątne otwory okienne z drewnianymi okiennicami, czerwona cegła. W oknach bieliły się firany. W trzech pierwszych jednakowe, w dwóch inne. Jakby owe firany zaznaczały innych lokatorów. I tak było w istocie.