czwartek, 10 października 2013

Pisane na raty….

 Pisane na raty….


Jest październik…. Środek października, chociaż moje myśli o tym, co ma się zdarzyć  tkwią mnie… tkwią…. chyba od końca lipca… a może początku sierpnia…
( reminiscencja niekoniecznie a׳propos)
…Idę do banku. Oparta o barierkę obserwuję toczące się życie. Właściwie nic szczególnego. Ludzie snują się nieco ospale, bo od kilku dni upał dokucza, ale ja nie narzekam. Żadnych rewelacji. Ot! Dzień jak co dzień. I oto w niewielkiej odległości ode mnie pojawia się rower… Tak… rower, do którego „przymocowany”  jest  On.  Pochylona głowa,  sylwetka,( która zawsze będzie mi się kojarzyć z Don Kiszotem, chociaż zdaje mi się,  że tym razem jakaś bardziej szczupła) i to ciepło emanujące z każdej cząstki ciała… Nie pamiętam od kiedy wzbudzał we mnie niesamowitą tkliwość. Taką, że chciało się podejść, przytulić, by zagarnął pod swoje ramię, a potem powiedział coś zwyczajnego. Może to nawet było banalne, ale w jego „wykonaniu” przyjmowało się niemal jak frazy dezyderaty.
 Mistyczne w rzeczy samej…  Jedyny taki obraz w moim życiu (pewnie nie tylko moim, a wielu, wielu ludzi, choć pewnie nie ma to dla Ciebie znaczenia…Szanujesz ludzi, ale nigdy nie zabiegałaś o ich względy. Tak jak On robisz  po prostu swoje.)
                Przy bankomacie zrobił się niewielki ogonek. Jakaś kobieta niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, mamrocząc coś pod nosem. Przepuściłam ją. Niespecjalnie mi się spieszyło, a poza tym, czekałam na niego. Jak ciężkimi krokami, powoli, trzymając się rowerowej ramy, przejdzie na drugą stronę ulicy.  Podchodzę do niego, bo mnie ciągnie coś nieodparcie i ze względu na długoletnią znajomość, na rożne koligację,  witam się z nim. Zdobywam się na gest cmoknięcia w policzek, chociaż po fakcie uważam to za mało stosowne.  W zapadniętych oczach czai się  głęboka zaduma, a może smutek… Chwilę tak stoimy w tym słońcu i wymieniamy, co u kogo słychać. Jest zmęczony. Bardzo zmęczony.
- Co to, na działeczkę idziemy w taki upał? – pytam.
- Gdzie tam, pani droga, do banku przyszedłem…
Trochę mnie to dziwi, bo przecież kamienica, w której mieszka rzut beretem od banku.
- Coś jakiś słabiutki? – podpytuję, choć nie spodziewam się potwierdzenia. Wszak zawsze należał do tych, co to się nad sobą nie rozrzewniali. Popatrzył na mnie wyblakłymi oczami. I nagle poczułam się jak jego powierniczka.
- Nie wiem, co jest grane? Słaby jestem jak cholera… Nie mam siły.
- To przez ten upał – mówię, chociaż już wówczas wiem, że to nie o upał idzie.
Pachnie końcem życia.
                I naraz ogarnia mnie dziwny niepokój. I naraz boję się tego spotkania…, ale mam świadomość, że to już ostanie nasze spotkanie… a chciałabym więcej… bo jest we mnie niedosyt…
( wiele tych wielokropków, bo wiele niedomówień)

Przyjaciółko moja! Nie mówiłam Ci o tym… Nie odważyłam się również, by prosić Cię o zainicjowanie jeszcze jednego spotkania… Nieważne, bo nie ja jestem tu bohaterką. A pewnie i nie Ty… Może On  ( JESZCZE NIE MAM DLA NIEGO EPITETU, JESZCZE NIE UMIEM GO WYMYŚLIĆ ),a może jest to Ona  -  jego żona, a może Ty.  Dla każdego z was mam swoją opowieść. Dzisiaj jednak chcę Ci coś powiedzieć. Nie powiem w cztery oczy, bo nie dam rady, nie napiszę, bo nigdy nie będzie to „na czas”. Zatem mówię:

Kiedy nadejdzie dzień… będzie Ci żal każdej minuty, której Mu nie podarowałaś, choć  wiedziałaś, że inaczej nie mogłaś… Ale dałaś Mu naprawdę wiele
Kiedy nadejdzie… będziesz miała o tyle lżej, o ile w chwili odchodzenia  było Ci ciężko
W gruncie rzeczy miałaś wiele szczęścia, bo po części pozwolił Ci uczestniczyć w przejściu na tamtą stronę i … trochę pozwolił Ci z nim poznawać tę wielką tajemnicę życia i śmierci
Jeżeli nie było między Wami słów, to najwidoczniej nie były one Wam obojgu potrzebne… Na pewnym stopniu bycia ze sobą,  słowa są zbędne i może nawet przeszkadzają, bo mogą ni być adekwatne, a jeśli powiedział Ci „dziękuję”… to powiedział wszystko, o czym wiedziałaś i dlatego, kiedy o tym mówiłaś, uciekałaś wzrokiem, bo łzy cisnęły Ci się do oczu.
Kiedy nadejdzie … nikt nie obroni Cię przed samotnością… Musisz to wiedzieć! Ale dzięki Tobie Jego samotność była bardziej znośna…
Kiedy nadejdzie ten dzień… nie będziesz wiedziała, ile razy pojawiałaś się – Ty i On – w moich myślach. I przez Was trudno było mi prowadzić życie trywialne i „ codzienne” i trudno było pogodzić się z banalną prawdą  „o życiu i umieraniu”. Bo żyje się i umiera – to jedno. Ale  życie ludzi bliskich moim myślom i … ( nie będę wymyślać patetycznych słów) to drugie. I boli mnie fakt, że jestem daleko, daleko… i pozwalam światu na to, by toczył swój własny bieg bez względu na dramat jednostki.
Kiedy nadejdzie… staniesz się bardziej dorosła niż wtedy, kiedy Twój syn został ojcem.
Kiedy nadejdzie… pamiętaj, że jestem