wtorek, 17 grudnia 2019

Sukces! Splendor! Sława!




Zbliża się koniec roku i siłą rzeczy początek kolejnego. Czas bilansów, rozrachunków, życzeń, oczekiwań, czas analiz, podsumowań, planów, zamierzeń…Co wyszło, co nie wyszło...Porażki i sukcesy. Te pierwsze zostawiam, a o drugich sobie porozmyślałam…Sukces! Splendor! Sława!

            Zazwyczaj, myśląc o sukcesie mamy na myśli zwrot wydarzeń w naszym życiu,  taki który pociągnie za sobą sławę, blichtr i najczęściej też pieniądze. Mam kilka pytań, na które poszukiwania odpowiedzi zbliży nas do uświadamiania sobie pewnych prawd. Z oczywistych względów nie będę tu odpowiadać, bo odpowiedzi  niech sobie każdy sam udzieli.
Po pierwsze
Czym jest sukces? I po co nam sukces? Czy na pewno jest tym, czego pragniemy w życiu?
Po drugie.
Czy istotnie znajduje się na najwyższym szczeblu drabiny określającej  naszą indywidualną hierarchę wartości, i czy nasze życie jest podporządkowane konsekwentnemu realizowaniu założonych celów?
Po trzecie.
Sukces ma to to do siebie, że czasem spada na człowieka jak grom z jasnego nieba. Czy tego chcemy? Wywrócenia naszego życia do góry nogami?
Po czwarte
Czy jesteśmy w stanie poradzić sobie z ciężarem sukcesu? Bo przecież musi za sobą pociągnąć zmiany. Sukces nie jest tylko naszą indywidualną sprawą. Zwłaszcza,  jeśli nie jesteśmy sami. Obarczamy nim najbliższych.
Jest coś, co można ująć we frazę „Przytłoczenie sukcesem...” Czasem człowiek jest na to nieprzygotowany, weźmy wielkie gwiazdy… Freddy Mercury, Amy Winehouse, Janis Joplin…
*
Czy w taki razie to znaczy, że sukces jest niepotrzebny, niesie są sobą destrukcję. W żadnym razie nie chciałabym kogokolwiek zrazić do tego, by dążył do osiągnięcia sukcesu. Absolutnie nie. Wręcz odwrotnie. Zakładając sukces, podejmujemy się pewnych działać zaplanowanych. Mamy cel, który pociąga za sobą poczucie sensu w życiu. Ale myśl o nim nie może determinować naszego życia. Zacznijmy patrzeć  w inny sposób, dokonajmy redefinicji pojęcia. Nie wszyscy możemy wznosić się na niebotyczne szczyty spektakularnych sukcesów jak np. Olga Tokarczuk, czy Amelia Earhart,  Maria Curie – Skłodowska, Ada Lovelace, czy Margaret Thatcher. Czy nawet na mniej niebotyczne, ( pomijam tu z wiadomych względów sukcesy celebryckie, bo przecież nie to chodzi być znanym z tego że jest się znanym), ale chodzi o pewne działania, które wymaga od nas  jakiegoś intelektualnego, fizycznej, emocjonalnego wysiłku.
*
Sukces potrzebny jest nam jak najbardziej potrzebny, byśmy mieli poczucie że jesteśmy potrzebni i ważni. Dla siebie dla homeostazy,  świadomości równowagi,  otrzymujemy tyle samo, ile dajemy. I taki, bilans stan daje możliwość utrzymania owej  homeostazy…Nie czujemy dyskomfortu wynikającego z faktu istnienia niesprawiedliwości. I doprawdy wcale nie musi być to sukces, w który wpisany jest splendor, blichtr, wielkie litery nagłówków w czasopismach, na portalach, a może być owo wewnętrzne poczucie tryumfu. Że coś mi się udało, że coś co obrałem sobie za cel, właśnie się dzieje, staje, jest. Sukces jest nam potrzebny, żebyśmy uświadamiali sobie, czego w życiu oczekujemy, i gdy nasze oczekiwania się spełnią- to możemy odtrąbić sukces.
*
Jak osiągnąć sukces? Na pewno  nie możemy żyć zdeterminowani na sukces, bo takie życie siłą rzeczy musi nieść za sobą frustrację i ciągły niepokój. W konsekwencji musi narobić więcej szkody niż pożytku. I na końcu pojawi się gorzka konkluzja „ Gra była niewarta  świeczki” Musimy sobie poukładać życie. Podzielić na sfery, które równo przez nas traktowane zapewnią względną harmonię w naszym życiu. Jakie to sfery? Ano te najistotniejsze, które konstytuują nasze życie: rodzina, praca, pasja. Kolejność przypadkowa. Jeżeli ustanowimy, że nasze życie to 100 %, to każda z tych sfer, musi zająć przestrzeń, 33, 33%.  Jeżeli przechylimy szalę na korzyść którejkolwiek dwie pozostałe będą szwankować. Czy to jest recepta na szczęście? Na pewno nie! Gdybym taką wymyśliła, zapewne byłabym zupełnie w innym miejscu w życiu. Ale to daje mi poczucie zadowolenia. Poczucie spełnienia na tych najistotniejszych płaszczyznach. I to jest mój sukces. Tak go pojmuję. A szczęście? Prosta odpowiedź: jestem zadowolona w życiu, a bywam szczęśliwa, bo – prosta konstatacja: Wszystkiego mieć nie można. 
*
I jeszcze jedna rzecz. Często słyszymy, jak inni mówią: „ciesz się tym, co masz, inni tego nie mają, mają gorzej!” Sorry! Pocieszenie, że inni mają gorzej nie jest żadnym pocieszeniem. Ba! niehumanitarnie jest doszukiwać się tu jakiegokolwiek pocieszenia. To trochę jak w ogranym dowcipie, o złotej rybce, kiedy to rybak nie chce pięknej i dorodnej krowy jaką ma sąsiad, ale chce, by tamtemu ta krowa zdechła. Ja chcę mieć dobrze dla siebie bez kontekstu Czy ktoś ma lepiej czy gorzej. To że ktoś ma gorzej nie może być dla nas źródłem szczęścia. Tak samo jak to że ktoś ma lepiej od nas nie może być dla nas źródłem frustracji
*
Musimy sami sobie ustawić hierarchię wartości to co dla nas jest ważne to co nam się podoba to że koleżanka ma zieloną sukienkę i pięknie w niej wygląda wcale nie świat nie znaczy że będziemy równie pięknie wyglądać w takiej zielonej sukience, bo może się okazać że całkiem dobrze czujemy się na przykład w spodniach albo w spódnicy, a ta zielona sukienka, to psu na budę, a nie nam, bo nijak się ma do naszego wyglądu, stylu, czy ogólnie do naszej kompleksji.
            A czasem sukces to tylko krótkotrwały boom, który zamiast pozostawić po sobie coś pożytecznego i konstruktywnego, przynosi rozgoryczenie. I już całe życie tęsknimy do minionego, co już nigdy się nie wydarzy? Też tak może być…

środa, 11 grudnia 2019


 Wiem dużo, o wiele więcej niż powinnam, dlatego jest mi ciężko… w pisaniu, w  mówieniu, w życiu, czyli po prostu mam za swoje…



               


zdjęcie z Internetu
www.polskieradio.pl

Siedzimy sobie. Albo stoimy. A może tak jest, że ktoś siedzi, a ktoś stoi. Nieważne. Rzecz się ma o czytaniu, a trochę też i o pisaniu. Cwaniara jestem, bo czytam dużo! Ba! bardzo dużo! I Wielkiej Literatury ( tej przez wielkie L – tych klasyków odpowiadających kanonom piękna i stosowności – tych Dostojewskich, tych Steibecków, Pamuków oraz innych  Lessing, czy Szymborskich i Herbertów) i Literatury Dużej tej polskiej i obcej ( tych Shalev, Strout, Axelsson, Bator, Karpowicza, Stasiuka, czy Myśliwskiego ( ten dla mnie na zawsze Wielki) i nawet Iwasiów - rodzimą skądinąd, bo niemal pod bokiem tworzy  - a i ja  żem też jako Inga z Ziem Zachodnich). Tak więc cwaniara jestem, bo sobie mogę o tym czytaniu popisać. Zdarza mi się również sięgać po literacki chłam (z szacunku do ludzi, nie wymienię nazwisk) – o poszukiwaniu nowego życia, męża, o odkrywaniu siebie, o odzyskaniu samoświadomości istnienia własnego, osobistego punku G, o robieniu konfitur, małych ojczyznach i metafizycznych związkach z onymi i et cetera. Tyle o literackich kompetencjach. Ale ja ponadto potrafię rozwiązać równanie z dwoma niewiadomymi, poznałam imperatyw kategoryczny Kanta, wiem, o co chodziło Benthamowi z panoptikum, swego czasu zaczytywałam się w Michelu Foucault i znam prawo Hubble'a…, i jeszcze wiele, wiele  innych rzeczy. Gram na pianinie, czytuję poezję, studiuję dzieła Mistrzów ( malarskich też). Frapują mnie problemy teologii, socjologii, pedagogiki….. Wielka fascynacją zdaje się być Biblia….- (Ale się chwalę!) Nie wspomnę o innych lekturach, które samoczynnie wpadają mi w ręce, trawiąc nie tylko mój czas, ale i mnie samą, Do szpiku kości! Bo oto zdaję sobie sprawę, że mimo to, ile wiem,… TYLE  NIE WIEM. I nawet Sokratejskie zawołanie : „wiem, że nic nie wiem”  tłumaczące poniekąd moje niedouczenie – nie jest w stanie wydobyć mnie z owej druzgocącej prawdy o własnej ułomności.
Bo prawda jest jaka jest. Czarne na białym widać: Głupia jestem! Głupia jestem jak but z lewej nogi( chociaż pojęcia nie mam dlaczego ten z prawej miałby być mądrzejszy)  Ot! i tyle…
Mniejsza – większa….
- To, co teraz czytasz? – pytanie  pada gdzieś z skądś. Pada sobie owo pytanie ani z zainteresowania, ani  z prowokacji. Po prostu – trzeba  czymś – słowami – wypełnić przestrzeń. Słowa wybrzmiałe legną w kosmoprzestrzeni… i pozostaną tam na wieczność… Świadomość  wieczności sprawia, że szukam odpowiedzi…… co to zapadnie w zbiorową pamięć na wieki wieków… ( jeszcze bez „amen”).

- „Balladyny i romanse” – odpowiadam, uśmiechając się kątem do siebie, bo oto wraca do mnie czytany tekst i zamysł  autora, który robi sobie ze mnie totalne jaja! Skurczybyk jeden! Lubię go jak jasna cholera!
- Chce ci się – pyta mnie koleżanka. – Wciąż to samo! Ludzie już rzygają Mickiewiczem!
-No,chce mi się czasem i Mickiewicza… – odpowiadam i nie chce mi się tłumaczyć, że to nie Mickiewicz, ale Karpowicz i  broń Boże Karłowicz, bo ten to zupełnie z jeszcze innej bajki.
              Cholera jasna! W tych peanach ksobnych całkiem rozmył mi się temat i refleksje popierzchały i nijak ich dopaść nie mogę. Ale summa summarum chodzi mi o to, że zupełnie nie rozumiem współczesnej literatury. Im więcej czytam, tym mniej rozumiem. To tak jak w tym dowcipie o pijaku, im więcej piję, tym mniej piję, bo więcej rozlewam. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zasadą naczelną dzisiaj w wielkim świecie literatury i sztuki uznającą coś za dzieło prawie wiekopomne jest „im dziwniej, tym  lepiej”. Język wymyka się wszelkim regułom, wszelkie porządki literackie burzą się. Słowa tworki - potworki  zastępują te, co potrafią nazywać.  To, co było poezją, jest prozą i mało kto potrafi mi powiedzieć, dlaczego ten wiersz jest jeszcze wierszem, a inny to już  nie wiersz ( a pytałam Mistrzów ponoć).  Krytyka pieje z zachwytu i nikt nie odważy się krzyknąć „król jest nagi”.
I z takim bagażem doświadczeń i po takim percypowaniu sztuk wszelkich mam siąść do pisania? I tu dopiero pies pogrzebany! Bo co! Mam pisać jak Bóg przykazał z tymi wszystkimi prawidłami, z tymi szykami poprawnymi i z tymi porządkami  składniowymi, z tymi podmiotami i orzeczeniami nie na końcu zdania, bo nie dość, że źle, to jeszcze niemczyzna? I muszę spoglądać  w słownik, by nie popełnić błędu frazeologicznego i szukać synonimów, antonimów i innych homonimów? I jeszcze muszę  uczyć języka ojczystego mojego bohatera Heńka, który prosty jak budowa cepa, ale nie ma prawa powiedzieć ”poszłem”, bo mi to zaraz każą wyciąć lub naprawić.  I zakląć nie mogę szpetnie, bo mnie tu zaraz pani zapyta na spotkaniu, dlaczego takich brzydkich słów użyłam, skoro są ładniejsze. A  ja choć przecież o tym wiem, to zatyka mnie, bo po prostu  tak napisałam i już! I niech no tylko zachce  mi się pomądrować  lub pozastanawiać nad  losem – ciężką człowieczą dolą  i niedolą, to mi tu zaraz powiedzą, że się popisuję. To jak ja mam pisać? Żeby i mądrze było, i niegłupio, i żeby pokazać, że umiem, a nie popisywać się, i żeby nie było za prosto, ale i nie za trudno, i żeby ludzie chcieli  czytać, a krytyka , by się nie czepiała albo, żeby się przyczepiła i powiedziała ta krytyka: O! Ale ta Żytkowiak to napisała, że Ho! Ho! A potem, by mnie postawili na półkach w empikach i powiesili na bilbordach i w gazetach opisali w rubryce: Kultura…

To by dopiero było… Ej,życie… Ale teraz to wracam do lektur, które musze czytać, bo wypada. Jedne się już objuczyły w nominacje i nagrody, inne czekają, a ja muszę czytać… Bo jakże to – wstyd  nie wiedzieć, co w trawie piszczy….


środa, 4 grudnia 2019

O burzeniu murów, przekraczaniu granic, likwidowaniu blokad, czyli o wyciąganiu dłoni i skutkach owych działań…


.
Rzadko wchodzę w rolę coach’a, trenera personalnego, terapeuty, uzdrowiciela dusz, doradcy, mentora, chociaż paradoksalnie życie napisało mi scenariusz, w którym znamienitą część mojej egzystencji strawiłam jako pedagog, nauczyciel, polonista, wychowawca, słowem – belfer( - ka – tu: w poszanowaniu dla społecznej dyskusji na temat żeńskich form  nazw zawodów i tytułów). Ale dzisiaj pewna intymna sytuacja życiowa skłoniła mnie do pewnej refleksji. A mianowicie; ogromnej siły potrzeba, by przełamać pierwsze lody, zwłaszcza, gdy są na pozór nie do przełamania – grube i twarde, niepoddające się nawet ociepleniu klimatycznemu. By przebić głową mur – większy niż berliński ( który summa summarum rozpadł się) i masywniejszy jak chiński. O co mi chodzi? Zanim zanudzę Czytelnika domorosłymi teoriami na temat przełamywania barier, opowiem banalną historię bez przesłania i bez misyjności.
            Miałam koleżankę w pracy. Nieco młodsza ode mnie. Ładna, bogata, chyba niegłupia. Nie zawiązałyśmy przyjaźni na śmierć i życie, ale dogadywałyśmy się dobrze w codziennych, zwykłych sprawach. Co słychać? Ok! Albo: Do kitu! Fajną masz kieckę! Lub: Nic mi się dzisiaj nie chce! Może nie było filozoficznych pogadanek na temat sensu życie, celu, roztrząsania problemów ontycznych, zgłębiania tajników na miarę antropologów. Było normalnie! Takie zwykłe babskie o dupie maryni. Ale któregoś dnia moja interlokutorka zamilkła. Na amen. Jak zaklęta w kamień księżniczka jakby dopadła ją nieubłagana,  acz dziwna  afazja. I nie tylko przestała do mnie mówić, przestała mnie słyszeć i widzieć. Mijała mnie jakbym była transparentna! Długo zachodziłam w głowę, cóż to się stało, droga moja? Jakąż krzywdę ci wyrządziłam, że mijasz mnie pełna obojętności. Jakbyś przechodziła przez cień. Bez oczu, bez uszu, bez krwi i serca. Lata mijały ( całkiem jak w ludowej baśni). Nie, żeby mnie ten fakt obchodził tyle co zeszłoroczny śnieg, o nie, nie! Zadrą w sercu mi była owa dziwna sytuacja. Owszem, często rozmyślałam nad tym, co mogło się stać, że nagle stałyśmy się sobie – mało że obce, mnie się stała pierwszym wrogiem, celem ataku, rezerwuarem złych emocji. I trwało to! Eskalowałam ataki, by jak najbardziej dopiec, złamać, ośmieszyć, wyszydzić. Udawało mi się! Wszak człowiekowi jakoś tak łatwo złe wychodzi! W domu rozpamiętywałam swoje wygrane bitewki. Z początku z szaloną satysfakcją świeciłam swoje małe triumfy, ale z czasem pojawił się smutek. Po wygranej – smutek. Większa wygrana – bardziej dojmujący smutek!  I tak smutek tężał we mnie, rozrastał we mnie jak wielkie drzewo. Coraz gorzej mi było z tymi moimi virtuti militari. Ciążyły mi na piersi, przydawały tyle wstydu i poczucia małości, a jak najmniej chwały.
Któregoś dnia, spotkawszy rzeczoną na korytarzu, zagaiłam:
- Dzień dobry! Czy widziała pani może mojego syna? Zapomniał zeszytu z historii. Pewnie boi się, że dostanie naganę.
Z początku wzdrygnęła się. Stanęła unosząc głowę jak surogatka wypatrująca nadciągającego zagrożenia. Nie wiedziała, czy znów nastąpi atak. Z ziemi. Z powietrza.  Po chwili nieco zdezorientowana odpowiedziała:
- Widziałam. Pytał, czy jego mama jest już w szkole.
Wymieniłyśmy się uśmiechami. Teatralnymi i sztucznymi jak ciepłe lody.
A potem jakiegoś innego razu zapytałam o godzinę. I jak tam czwarta „c”. I o pogodę, bo to zawsze bezpieczny temat. I pochwaliłam, że fajne okulary. I jakiś dowcip (krótki, by nie przeginać) wkradł się niby nic. I przyszła pora na temat matki i ojca, który umarł po ciężkiej chorobie. I na plany i marzenia życiowe…
            I, nie wiem, kiedy, ale poczułam, że jakoś ciut lżej mi w życiu. Jakaś tama została przerwana, dając ujście złym emocjom. Jakieś drzwi się otwarły bez konieczności użycia łomu lub pukania w nieskończoność. Jakieś słowa się zrodziły, które już dawno wykreśliłam ze słownika. Jakieś gesty potrafię wykonać, chociaż zdawało mi się, że ręce mi zesztywniały. Jakieś rzeczy o Tobie potrafię pojąć, które wydawały się nie do pojęcia.
Zbliża się czas Bożego Narodzenia, czas końca roku, czas Nowego Roku… ale tak naprawdę każdy czas jest dobry, by usunąć z naszej ścieżki życia kłody, by pozrywać łańcuchy, by wyciągnąć rękę, by powiedzieć – cokolwiek – by nie milczeć bez potrzeby, choć wiemy, ze złotem bywa i  nie mówić bez potrzeby, zwłaszcza, gdy słowa jak miecz…
Może być lepiej, piękniej może być. Naprawdę J


czwartek, 15 sierpnia 2019


Polskie czytelniczki nie są głupie

zdjecie ze strony https://www.shutterstock.com

I jestem jak najbardziej przeświadczona o tym. Z grona moich licznych mniej lub bardziej znajomych, znamienita większość ma pojęcie czym jest dobra literatura, ma rozeznanie co w literaturze piszczy, odróżnia owo ziarno…. Często też przytrafiają się mi rozmowy na temat literatury. Jaka to lepsza, a jaka gorsza? Co decyduje o tym? Czy oryginalność, brak wtórności, czy język, czy kreacje świata przedstawionego, czy jakość dialogów, a może ich brak. Czy współcześnie mamy do czynienia – z  cokolwiek sztucznym, ale jednak podziałem, na literaturą kobiecą i tzw. resztę świata, a jeśli taki istnieje, to czy jest to uzasadniony podział?  I co za tym idzie? I czy literatura kobieca, to ta pisana dla kobiet, czytana przez kobiety, a może pisana przez kobiety? A może o kobietach? A jeśli, to czy z definicji jest gorsza?  Naiwna, płytka o błahej treści, napisana kiepskim językiem? Na każde z tych pytań byłabym ( zapewne nie tylko ja) podać niezliczone przykłady kwestionujące zasadność takich sądów.  Ale nie o to rzecz się rozbija. Nie o to. A bardziej o fakt, że takiej nieformalnej klasyfikacji  przyklaskują wydawnictwa. Czasem mam wrażenie, że mało kto sięga do treści, a po pobieżnym przewertowaniu, „przyobleka” książkę w słodko-naiwną okładkę, na której w różnych pozach kobitki. Kobitkami okładki polskich powieści stoją! Są więc oweż: na leżąco, stojąco, siedząco, przodem, tyłem, w różnych koafiurach – tych bardziej retro – uporządkowanych, ogarniętych i tych romantycznych, rozwichrzonych, w stylizacjach – od tych prostych, przaśnych, albo tych fingujących stroje z epoki wiktoriańskiej, a skończywszy na stylówach, których nie powstydziłyby się współczesne influencerki albo takich prosto z pokazów haute couture. Choć często gęsto bywa, że okładkowe damy są niemal saute i tyle tylko, co maska je ubiera lub  skrywa wiązka siana. I jeszcze w różnym wieku są książkowe „figurantki”. I choć  o tej roli stają w szranki kobietki w różnym wieku, to niewątpliwie, przegrywają z kretesem te w tzw. kwiecie wieku, czyli czterdziestki (o pięćdziesiątkach nie wspomnę, bo one już dawno zeszły z seksualnego radaru). Bo tu wydawnictwa tłumaczą, że któżby to chciał kupować niedoskonałą zwyczajność – fałdę na brzuchu, kurzą łapkę pod oczami, a już absolutną abominację budzi starość. A fuj! Niech żyje młodość, wolność i swoboda, i dziewczyna młoda! Hejże ha! I cóż, że pomiędzy okładką a treścią nie ma żadnej spójności i nie pomoże nawet najodleglejsza metafora i przeogromna chęć jej odszukania.  Ryzyko czytelnika! Wszak jego wola! Chce – kupi, nie chce – nie kupi! W końcu – „tego kwiatu, to pół światu”. A tymczasem niech rządzi łatwość, wtórność i tandeta! A  jak się paniom czytelniczkom nie podoba, to zawsze mogą sobie same napisać! W końcu to nie problem. Pisać każdy może! Nawet, gdy nie ma o czym! A co! Do diabła z literaturą tendencyjną! Do diabła z misyjnością! Do diabła z formą, treścią, z językiem i fabułą! I w ogóle precz z wszelkimi zasadami i ograniczeniami!
            Była era Harleqinów, podbijały rynek książki skandynawskie sagi ludzi lodu, niekończące się jak wenezuelskie seriale, był boom na literaturę pensjonatową ( pod meduzą, sosnówka, ostoja, marzeń, i inne nad wszelkimi rozlewiskami) - ja sobie utworzyłam osobistą nomenklaturę dla w/w – mianowicie literatura o swoistym celu terapeutycznym, w której to główna bohaterka/-ki kobitka w wieku, kiedy to kwiat owego wieku ma już poniekąd za sobą, pokiereszowana przez życie, przetargana przez wszystkie kręgi piekła przez męża pijaka, gbura, impertynenta i chama, a  często gęsto damskiego boksera, wyrwawszy się z okowów małżeństwa szuka bezpiecznej przystani, zacisznego portu ( metaforyka tegoż tekstu ścisłe zamierzona). I naraz nie tyle owa umęczona Maria Teresa, czy inna Cecylia, znajduje azyl,  co on - ten koniec świata, ten azyl, ostoja niczym współczesna deus ex machina staje  na jej drodze, by wyprostować ścieżki, naprawić krzywdy,  zamienić niekończącą się gehennę z mężem pijakiem gburem, czy innym łobuzem, w niekończącą się idyllę. Z dala od miasta, z dala od ludzi. Gdzieś na zapadłych terenach, zapomnianych przez Boga i ludzi, w górach, nad morzem. I tam odnajdują spokój, miłość i  wszelkie błogosławieństwo. Ot! taka urzeczywistniająca się baśń, w której dobro wygrywa ze złem,  szczęście wygrywa i miłość wiecznie trwa.
            Teraz na przykład mamy otwarty rynek na wszelkiego rodzaju „twarze” – 50, 365… . Gazety piszą, że mamy to, czego nam – kobietom brakuje! Brakuje nam rozmów o seksie – mamy  książki „ z życia wzięte”, pełne „prostych, dosłownych scen erotycznych”. A język? Zamiast silenia się na komentarz, proponuję cytat:
– Składnia?! Ja mam składnię Mistrza Jody z Gwiezdnych Wojen – mówi Blanka. – I prosty język. Nigdy nie napiszę o wzwodzie: jego berło namiętności nabrało koloru jesiennych liści, a o seksie oralnym złowrogo szumią gałęzie na wietrze. W prostocie – i omijaniu rozwlekłych opisów przyrody na rzecz opisów stylizacji i makijażu – siła.”
Mniejsza jednak o współczesne „trendy”.
Czy ja mam za złe, że to się czyta? Nie, na litość, absolutnie nie! Ale to tak trochę jak z muzyką disco – polo! Niech sobie gra! Ale niech nie gra na cały regulator  w przestrzeni publicznej, na działkach, plażach, parkach, na imprezach lokalnych, niech da odpocząć od „oczu rozpędzonych jak motocykl”, niech pozostawi też przestrzeń dla innych form. I tak się mniej więcej ma się rzecz z książkami. Tylko w tym przypadku, to ci, którzy winni kreować rynek książki, sami ten rynek psują. Czym psują? Ano tymi swoimi okładkami „disco polo”. Zasypują półki księgarskie tysiącami twarzami. Ba! Ileż to razy zdarza się, że jedna twarz służy wielu tytułom ( ale to już inna para kaloszy, nie na darmo są strony w styl depositphotos itp ).  Wydawcy! Litości! Polskie czytelniczki nie są głupie! I czytać potrafią i zajrzeć do środka! I  nawet im blurb nie bardzo potrzebny, co to często tyle ma wspólnego z treścią książki, co koń z koniecznością. I wcale nie musi być łatwe, ładne, przyjemne dla oka, bo nie jest bez różnicy jaki tytuł, kto napisał! I nie jest też  tak, że „byle się czytało” i serce miękło i łza spływała po policzku. 
            A swoją drogą, czy mężczyźni też walczą o okładki? I pojawiają się na przykład „ciacha” z muskulaturą gladiatora… Już widzę Myśliwskiego, Małeckiego, czy Twardocha jak ich nazwisko widnieje… ( chyba jednak nie ośmielę się dywagować).
            A na koniec pozwalam sobie na manifest.
„Chcę dobrych okładek! Chcę dobrych okładek! Dla moich książek i dla innych mądrych powieści! A jeśli grafik nie wymyśli, to proszę o szarą okładkę, białą okładkę! Tylko okładkę… I niech czytelnik się zaryzykuje. Zajrzy do środka. Wyczyta wers lub pięć. Niech ta okładka będzie taka tabula rasa. Niechaj nastąpi doświadczenie czytania.”
Ole!

Ps kiedyś napiszę o moich powieściach…. I o moich okładkach. Psss!

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Jaka książka jest dla mnie najważniejsza? A jaka dla Was?


Kiedyś  portal Szczecin Czyta postawił mi takie pytanie. Odpowiedziałam, ale  dzisiaj zastanawiam się, czy tak jest? A książka ma dla Was znaczenie? 

Poniżej mój
tekst ze strony Szczecin Czyta
Jaka książka jest dla mnie najważniejsza? To pytanie, które nie ma szans, by zyskać odpowiedź jednoznaczną. Nie potrafię na nie odpowiedzieć. Z pewnością potrafię wskazać pisarzy, poetów, ale spośród ogromu książek, które przeczytałam wskazać tę najważniejszą – nie da się. Myślę sobie, że mogłabym wskazać te, które w jakiś sposób mną szarpnęły. Z wielu przyczyn. Fabuły, sposoby prowadzenia narracji, z powodu wywołanych emocji. Pamiętam jedną z takich książek była powieść „Malowany ptak” Kosińskiego. Czytałam jako powieść stricte autobiograficzną (bo tak mi została podana ). Ów autentyczny pierwiastek, a potem moje próby jego wyobrażenia, momenty identyfikowania się z bohaterem, uprawdopodobnienie się we mnie zdarzeń wyjętych z historii życia Kosińskiego – wstrząsnęły mną do głębi. A potem przeczytałam o próbach konfabulacji, o fikcyjności i poczułam się trochę oszukana. Bo rozedrgano moje struny, bo wyryto żłobienia w moim umyśle, bo wywołano we mnie owo uczucie empatii, syntonii do owego cygańskiego chłopca. A potem jakby ktoś zdjął mi chustkę z oczu, wyrwał ze świata i powiedział: to tylko zmyślenie, surrealistyczna historia, w której na równi będzie fakt i fałsz… Długo po tym nie czytałam Kosińskiego. Potem mi przeszło: przebrnęłam przez „Randkę w ciemno” i inne. Pewnego razu natknęłam się na Wiesława Myśliwskiego. Zaczęłam od „Kamienia na kamieniu”. Wchłonęłam. Z atencją i podziwem. Ale jeszcze nie na tyle, by potraktować Myśliwskiego jako mentora, ale na tyle, by czytać go. Po kolei. Co się trafiło. Od „Widnokręgu”, przez „Sad”, „Pałac”. Aż po „Traktat o łuskaniu fasoli„. I tu mnie uwiódł a b s o l u t n i e! Każde zdanie wydaje się być wycyzelowane. Słowa najtrafniejsze. Myśli – jakby moje. Tylko sama nie umiałam ich połączyć tak jak Myśliwski. By były tak na wskroś esencjonalne. A on umiał. A poza tym owa narracyjność, odpowiedzialność za swoich bohaterów, ukazywanie na pozór zwykłej codzienności, z jej nieprzewidywalnością, ale i bez epatowania jakimiś naciąganymi opisanymi zdarzeń, bazującymi na najprostszych emocjach. Jego dyskretne, nie nagabujące, ale wielokrotne pytania o sens życia, o tajemnice bytu – serwowane konsekwentnie, zmuszające do refleksji, poruszające – kazały mi myśleć o tym, że literatura ma sens. Że jest, winna być prawdziwa i poważna. I może dlatego też – mimo że nie mam zwyczaju wracać do książek, mając na uwadze fakt, że szkoda mi czasu na powroty, bo one odbierają mi szansę przeczytania kolejnej, jeszcze nie poznanej – to „Traktat o łuskaniu fasoli” traktuję jako lekturę wielokrotną. A poza wszystkim język! Przebarwny, przelogiczny, przeadekwatny, trzymający się reguł. Ale, gdybym miała tak uczciwie odpowiedzieć, to przecież nie mogłabym pominąć mojego Herberta. Zbigniewa Herberta. A szczególnie jego eseistyki (” Labirynt nad morzem”, „Barbarzyńcy w ogrodzie”, „Martwa natura z wędzidłem”) czy korespondencji (z Miłoszem, z Barańczakiem, Elzenbergiem). Bo u niego zawsze znajdę pole eksploracji dla moich „małych, skromnych” rozterek egzystencjalnych, które zdarza mi się miewać.
Jest też pewna książka, z którą wiążą się pewne wspomnienia. Książka, do której może nie wróciłabym, bowiem treść dość głęboko tkwi we mnie. I nie jest to jakieś traumatyczne przeżycie, a bardziej pewna związana z nią historia. Sama fabuła zasadza się na zbeletryzowanej biografii Feliksa Medelssona. Pierwszy raz zobaczyłam ją – jako licealistka- wśród innych na półce u rodziców mojej koleżanki. I oczywiście zaintrygował mnie tytuł „Miłość niejedno ma imię”. Rzuciłam się na nią jeszcze tego samego wieczora. I jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że oto nie mam przed sobą tkliwej opowieści miłosnej w style Siesickiej, czy Ożogowskiej, ale właśnie historię biograficzną, którą rozpoczynał epilog dotyczący Bacha. Niemniej książka mnie wciągnęła. Przeczytałam, oddałam. Po wielu latach, gdy moja świadomość muzyczna nieco się rozwinęła, postanowiłam wrócić do niej. Ale wówczas okazało się, że nigdzie, nikt takiej powieści nie zna. W bibliotece uniwersyteckiej, gdy spytałam się, czy jest powieść „Miłość niejedno ma imię” Pierre’a La Murre’a, pani zniesmaczona cokolwiek trywialnym brzmieniem i tytułu i nazwiska autora, podejrzewając, że pytam o jakieś miłośne czytadło, spojrzała spod okularów, wzruszyła ramionami i tyle. Był moment, że pomyślałam sobie, że nic tylko ta książka jest wytworem mojej wyobraźni. Do czasu, gdy znów po upływie kilkunastu lat, szukając prezentu dla przyjaciółki, natknęłam się na nią. Książka wydana przez warszawską Muzę, w serii Biblioteka Beletrystyk. Sztywna okładka, obwoluta. Idealna na prezent. I tylko jeden egzemplarz w księgarni. Kupiłam i całą drogę do domu rozpaczałam, że tyle lat poszukiwań i muszę oddać. Nie oddałam. Przeczytałam ponownie. Trudno było odpędzić rozczarowanie. Treść jak treść, ale język prosty, banalny, całość jakaś nieco infantylna. Ale mniejsza! Postawiłam na półce jak relikwie. A któregoś razu zaoferowałam młodej dziewczynie, która początkowała i w czytaniu i w muzyce. A potem książka poszła w inne ręce i … i znów mi zginęła. Ale teraz jest już dostępna w wielu księgarniach… Jednak ów fakt dostępności powoduje, że jeszcze jej sobie nie odkupiłam. Pewnie odkupię, choć jest i wyczytana, i wiem, że nie jest to literatura z tzw. najwyższej półki.
I jeszcze o Elizabeth Strout muszę napisać i Alice Munro, bo one pokazały mi, że można pisać o zwykłym życiu i nie są to opowieści o niczym. (Ostatnimi czasy rozczytuję się w swego rodzaju męskiej egzemplifikacji tych dwóch wyżej wymienionych w Karlu Ove Knausgårdzie – intelektualnym nudziarzu). I jakże nie ująć Axelsson, Tokarczuk, Cabre, Ciorana…. Nie! Zdecydowanie – nie umiem wskazać tej najważniejszej książki. Niemniej wiem, że wiele z nich pozostaje we mnie. Jest konkretnym śladem. Z każdą jestem ciut mądrzejsza.

poniedziałek, 27 maja 2019

Dzisiaj skończyłam czytać swoją powieść. Najnowszą -Zamknij oczy.


Dzisiaj skończyłam czytać swoją powieść. Najnowszą - "Zamknij oczy".
Nie sądziłam,  że uda mi się „odkleić” od myśli, że to ja jestem jej autorką i czytać jak kogoś innego, obcego, nieznanego. Zbyt można jestem zżyta z moimi światami przedstawionymi, chociaż zdarzało mi się wpaść w zdumienie, że to ja napisałam, ja tak pomyślałam, wymyśliłam, ułożyłam frazę taką a nie inną. Zazwyczaj zanim powieść zmaterializowała się w książkowej formie, miałam ją obczytaną ze wszystkich stron i na wszystkich stronach. Widziałam o powieści wszystko. Wydawało mi się, że z książką „Zamknij oczy” też tak będzie…
Wydawało mi się, że będę czytać w myślach, przeskakując po kilka stron, bo przecież znam treść, potrafią wskazać moment, kiedy szukałam synonimu dla określenia grupki ludzi i wtedy znalazłam śmieszne słowo „ordynek”. Wydawało mi się, że dokładnie pamiętałam emocje, kiedy pisałam o pożarze na Kutcu i spalonym ciele krowy i Sawczuka. Wydawało mi się, że majaczący w umyśle obraz bydlęcych wagonów, smrodu i ziąbu przejmujących sfatygowane ściany – że całe to „wypędzenie”  znam i wiem, co napisałam. I wydawało mi się, że epizody z owej tragicznej wymiany  ludzi w Breslau, tej gehenny, tego exodusu polsko- niemiecko- kresowego mam też "opracowane". I w ogóle wydawało mi się, że nic mnie nie zaskoczy w tej mojej powieści. Fakt. Pisanie zajęło mi ponad trzy lata. Potem miliony znaków zapytania, wątpliwości i żali do Niej, do Romy, że „uciekła” z mojej opowieści, umarła w jej trakcie. „Tak nie można Roma” – krzyczałam na nią w myślach.  – „Nie dotrzymujesz umowy! Ja Tobie oddałam siebie, a Ty… Ty… odbierasz mi opowieść!”. Chociaż w zasadzie przecież trochę zmyślam… Bo w tamtym czasie, w czasie jej odchodzenia wcale nie miałam siły na pisanie. Ona – czasem - mimochodem - rzuciła taką czy inną dykteryjkę, ale skupiła się na swojej chorobie. Walczyła z nią, oszukiwała siebie, że to co ją toczy, to nie ta najwstrętniejsza z zaraz, że to chwilowe, i że wszystko będzie ok. I nawet kiedy lekarz oznajmił jej, że jest chora na raka, to ona ucieszyła się,  że wreszcie lekarze wiedzą co jej jest i z ona sama też w końcu wie. Wierzyła, że samo poznanie przyczyny gwarantuje wyzdrowienie. Ale nie zagwarantowało... Niekiedy dawała do zrozumienia, że ma świadomość przyszłości i że owej przyszłości niewiele przed nią, Jednak odganiała te myśli i wciąż mówiła: „Małgoniu, musimy skończyć powieść, bo przecież od września wracasz do szkoły”. Przytakiwałam. Bo co miałam jej powiedzieć. Że nie będzie dalszego ciągu, że jej życie się kończy i moja opowieść też, że nic nie jest w stanie zburzyć, pokłócić tej równoległości, że stanie się nieuniknione...
Nie obiecałam jej, że skończę tę powieść, chociaż wielokrotnie, będąc z nią w czasie odchodzenia, widziałam ( a może tak sobie to czytałam), jest spojrzenie pełne prośby, by złożyć deklarację, obiecać. Tak bardzo cieszyła się na tę powieść, opowiadała o niej wszystkim. Nie obiecałam. Nie mogłam. Ale przecież  nie potrafiłam wyrzucić z głowy tej jej radości. Nie złożyłam obietnicy, ale miałam w głowie ów imperatyw! I nic i nikt mnie z tego nie mógł zwolnić.
Napisałam. Napisałam to, co mogłam… Ale od momentu postawienia kropki, nie mogłam, nie chciałam zaglądać do wewnątrz. I nawet po zredagowaniu tekstu przez genialną panią Anię Płaskoń- Sokołowską, przemykałam po powierzchni tekstu…I dopiero, gdy w ręce wpadła mi powieść z numerem IBSN, tytułem, moim nazwiskiem, logo wydawnictwa Prószyński i S-ka, zabrałam się do czytania. Ostrożnie i uważnie. Krytycznie i z wieloma obawami, że już nic się nie da zmienić. Finito. Klamka zapadła.
Skończyłam! Emocji we mnie całe morze. I poczucie spełnionego obowiązku. I poczucie, że napisałam DOBRĄ POWIEŚĆ…
Dziękuję Ci Roma… To już moje ostatnie podziękowanie.
(Ale jak mi znów coś przyjdzie do głowy, to jeszcze napiszę.  To, widać, to taka niekończąca się opowieść)

piątek, 10 maja 2019

Znów sobie myślę…( Osobiste)



„Nie skarżę się na to, że jestem stary. Nie zazdroszczę młodzieży, że ma jeszcze życie przed sobą; ja nie chcę go mieć jeszcze raz przed sobą. Ale zazdroszczę jej, że przeszłość, która za nią leży jest krótka. Kiedy jesteśmy młodzi, możemy ogarnąć swoją przeszłość. Możemy nadać jej sens, nawet jeśli ciągle jest inny ( Kobieta na schodach, Bernhard Schlink,s. 60)
Tak powiedział ustami jednego ze swoich bohaterów Bernhard Schlink. Trzymają mnie te słowa i nie chcą odpuścić. Rzadko tak mam, że przeczytana książka coś zmienia we mnie. Owszem, zdarza się, że poruszy, rozśmieszy, zbulwersuje, czy też wskrzesi zapomniane wspomnienia. Ale przecież jest tyle książek do przeczytania! Patrząc na regały w moim domu, mam absolutną świadomość, że nie starczy mi życia, by je przeczytać! Ba! Mam za sobą tyle przeczytanych książek. Wszystkie są o czymś, niosą jakąś opowieść, zawierają uczucia, budzą emocje. Wiem, że nie mogę magazynować w sobie wszystkich emocji. Bo przecież nikt nie ma w sobie takiego rezerwuaru. Na szczęście! Dlaczego więc te słowa tak mocno zakotwiły we mnie? Może to przez ową przyszłość, która przede mną. A przede mną niekończące się wolne. Wolne od pracy, od sprawdzianów, od kartkówek, rad pedagogicznych, spotkań z rodzicami, czasu promocji, czasu konkursów, pisania scenariuszy, szkoleń, przeżywania rozterek uczniów, ich sukcesów, upadków, zmagania się z podstawami programowymi, oceny mojej pracy, oceny czyjeś pracy, nieustającej oceny, bo przecież wciąż i wciąż  jestem poddawana jakimś ocenom. 35 lat! 35 lat i 4 miesiące! Szmat czasu! Mam za sobą długą przeszłość i w najlepszym wypadku około jedną trzecią tego czasu , który przeżyłam do przeżycia. Mam też wciąż wielki apetyt na życie
Schlink napisał: „Przeszłości nie da się zmienić. Już dawno się z tym pogodziłem. Trudno tylko mi się pogodzić z tym, że z przeszłości wciąż nie wynika żaden sens”. ( Kobieta na schodach, s.75)
I tu nie zgadzam się z nim. Z mojej przeszłości wynikło bardzo dużo. Dla mnie i zapewne nie tylko dla mnie: dla moich najbliższych, przyjaciół, może dla moich uczniów. To co  nastąpi jest wypadkową przeszłości, to ona zdeterminuje moje życie. ( takie mam mniemanie). Chcę uspokojenia, spowolnienia. Chcę mieć czas, by się zapatrzeć, zasłuchać w świat. Odnaleźć siebie, własną duszę. Bo chyba w owym ferworze życia gdzieś mi się przez ostatnie lata zawieruszyła.
"Dusze wiedzą, że zgubiły swojego właściciela, lecz ludzie często nie zdają sobie sprawy, że zgubili własną duszę. " (Zgubiona dusza, O. Tokarczuk, J.Concejo)
 Smutne jest to, że w życiu tak jest, by coś zyskać, trzeba coś stracić. Poświęcić. Nie ma wygranej bez ofiar/ ofiary. "Musi pan znaleźć jakieś  swoje miejsce – mówi lekarka z "powiastki" Olgi Tokarczuk i Joanny Concejo „Zgubiona dusza” – usiąść  tam i spokojnie poczekać na swoją duszę. Zapewne jest teraz tam, gdzie pan był dwa, trzy lata temu. Czekania więc może trochę potrwać. Innego lekarstwa dla pana nie widzę". I mówi to, kiedy Jan pyta:
- Czy ja też zgubiłem własną duszę?
Smutne, ale jeśli w porę uświadomimy sobie ten stan rzeczy, jest dla nas szansa, jest nadzieja. Zielone przed nami...

niedziela, 31 marca 2019

Uwielbiam uwielbiać, czyli moje małe fascynacje


Często jestem słomiany ogień, choć w moim wieku powinno już wszystko wyglądać inaczej. Powinnam mieć wszystko poszufladkowane, pooddzielane ziarna od plew, poplanowane. Co się nie sprawdziło – winno zostać wyrugowane, co dało pozytywne efekty – powielone.  Ot, taka  wyrobiona, przepracowana w sobie ścieżka życia.  I w  takim oto stanie, w tym wieku, kiedy to już dzieci porodziłam, wnuki posiadam,  nie mniej ni więcej,  ale w totalnej stabilizacji sprawdzonych prawd, wyklarowanych stanowisk, poglądów, winnam spokojnie dryfować do bezpiecznego portu, czyli do końca. Nie poddawać się szkwałom, ba! omijać jak diabeł święconej wody. Nie ryzykować. Nie poddawać się chwilom. Zbytnio nie emocjonować. Słowem - nie szaleć.  Żadnej brawury ( z tą brawurą, to może mnie nieco poniosło, ale wiadomo o co chodzi – wszystko stosowne do wieku).
A tymczasem. Wbrew temu wszystkiemu co wyżej, zachowuję się niczym dzierlatka. Nie usiądę na przysłowiowym tyłku. Wciąż się zadziwiam. Czymkolwiek. Wciąż i wciąż odkrywam nowe fascynacje.
I tak na przykład:
Fascynuję się codziennymi spacerami.  Uwielbiam włóczenie się po moim mieście. Koleżanka powiedziała kiedyś do mnie:
- Gośka! Ty jesteś taka łajza barlinecka.
Powinnam się obrazić za tę "łajzę",  ale potem sama, nie bacząc na nie najlepsze konotacje słowa,  zaczęłam tak o  sobie mówić, bo przecież w rzeczy samej łazęgowanie było mi wówczas przypisane  i stało się dla mnie fascynujące. Zwłaszcza, że Barlinek to nie Paryż, rzut beretem w jedną, rzut beretem w drugą stroną. Ale nieważne. Meandrując uliczkami, zaglądając ludziom do okien, do ogrodów,  zdumiewały mnie miejsca, o których istnieniu nie wiedziałam: widok na miasto, kawałek poniemieckiego bruku, wykusz w oknie, kartusz nad balonem z datą i jakimś akantowym ornamentem, zachwycało mnie wszystko i obiecywałam sobie, że „od dzisiaj będę spacerować codziennie”, będę wkodowywać do głowy obrazy. I tak było.
Potem mijało mi, bo brak czasu, bo niepogoda, albo kaprys...
Ale po jakimś czasie, całkiem przypadkiem trafiłam na jakąś nieznaną mi wcześniej wieś. I naraz pełna entuzjazmu dochodziłam do wniosku, że uwielbiam takie wyprawy. I dalej ruszałam w poszukiwaniu nowych, nieodkrytych przeze mnie miejsc. A tam, ukryte za porośniętym bluszczem płotem ruiny jakiegoś pałacu, jakaś wieża warowna z czerwonej cegły i straszące czarnymi jamami dziury po oknach, za którym kiedyś tętniło jakieś życie. Przedzierałam się z duszą na ramieniu przez tajemnicze, zarośnięte ogrody, trafiałam na porośnięte bluszczem drzwi, zaryglowane na amen. I obiecywałam sobie, że jak tylko wrócę, zgłębię tajemnice tych miejsc.I znów popadałam w fascynującą eksplorację historii, grzebałam w źródłach, podpytywałam… W głowie kłębiły mi się opowieści. Część z nich zawłaszczyłam i osadziłam w moich powieściach, część do dziś tkwi zmagazynowana w mojej głowie.  Do teraz. Do jutra. Do kiedyś.
Eh! Uwielbiałam takie wyprawy. Były fascynujące!
 I dalej…
Z innej beczki! Mojej przyjaciółki przyjaciółka  wyczytała z jakiś mądrych źródeł, że burak czerwony, a zwłaszcza zakwas z niego dobry na wszystko: na krew, wolne rodniki, na cholesterol, na wieczną młodość i etc. I ja już w te pędy zafascynowana odkryciem co tydzień zakwas czynię. I dalej młodnieć, zdrowieć. Uwielbiałam patrzeć jak młodnieję i zdrowieję.
Ale po jakimś czasie… zabrakło zakwasu, bo zapomniałam kupić buraków, bo niepogoda albo kaprys.
Innym znów razem ćwiczenia zaczęłam uskuteczniać. Żeby brzuch spadł, by piersi poszły w górę, łydki nabrały kształtów i łódeczki w okolicach obojczyków się pogłębiły. Dalej więc wyciskać ciężary, robić deski, wykroki, balansować na piłce, rozciągać gumy nad kolanami, pod kolanami, dla bicepsa, tricepsu i innego – cepsu… Uwielbiałam patrzeć w lusterku jak mi się mięśnie zarysowują pod warstwą niechcianego tłuszczu. Ale jak to bywa… zabrakło czasu, chęci, a jeszcze katar i chandra jesienna.
To znów znalazłam inną fascynację. Po świecie będę jeździć! Gdzie się da, byle dalej od domu! Polska nie Polska. Góry, morza, miasta, uliczki, pola, rozległe panoramy. Uwielbiałam moment pakowania, a potem cały ten podróżny rozgardiasz. Hotele, pociągi- terkotanie kół żelaznych kół po torach,  samoloty – zatykanie w uszach, niepokój w trzewiach,  śniadania w pełnej kosmopolitycznego tłumu restauracji, zagubienie w tłumie albo samotność na górskich szklakach. Ludzi nieznanych, poznanych i niepoznanych… Ale po jakimś czasie, zabrakło pieniędzy, nie sprzyjały okoliczności.
I kolejne fascynacje. Większe, mniejsze. Banalne i mniej banalne. Ciekawsze i mniej ciekawe…  Uciążliwsze dla otoczenia jak i mniej uciążliwe, jak na przykład śpiewanie przy wtórze pianina „Tak jak malował pan Chagall” albo męczenie Czardaszem Montiego (zwłaszcza, że palce sztywne i niewyćwiczone), wstawanie o trzeciej w nocy, by pisać ( a przy okazji cała okolica raczona była zapachem pieczonego mięsa, bo przecież obiad rzecz święta), czytanie tylko literatury skandynawskiej albo tylko polskiej, robienie smoothie na śniadanie albo zajadanie się krewetkami, albo awokado, bo bogate w dobre kwasy, dzierganie serwetek na szydełku, słuchanie Zębatego ( chociaż wszystko już znam na pamięć), zaczytywanie się w poezji Tkaczyszyna – Dyckiego albo innego poety, o którym wcześniej nie miałam pojęcia, kupowanie przewodników albo kolejnych sukienek w stylu boho, słuchanie Julii Pietruchy lub Jazz Divas ( z Nine Simone na czele) albo francuskiego akordeonu…
I tak mam co rusz!
Ale to chyba lepiej niż marudzić, utyskiwać, zżymać się na wszystko, szukać dziury w całym i smęcić, smęcić , smęcić…  Życie jest jakie jest. A najważniejsze, że ja wciąż mam coś przed sobą,  jest tyle rzeczy fascynujących…

sobota, 26 stycznia 2019

W poszukiwaniu znaczeń – próba ogarnięcia materii pisarstwa z elementami autocharakterystyki albo jeszcze inaczej – nie chciałam wsadzać kija w mrowisko

zdjęcie z Internetu art- newmedia. com


Mam 56 lat…. . Jestem żoną, matką, babcią, przyjaciółką ( taką mam nadzieję), koleżanką, znajomą. Jestem nauczycielką, wychowawcą, mieszkanką Barlinka. Córką jestem i siostrą. I teściową jestem, ciocią, kuzynką, szwagierką. Matką chrzestną jestem i żoną ojca chrzestnego ( nie mylić z Don Vito Corleone, choć synowie i bliscy żatrobliwie mówią o nim, znaczy mężu moim capo di titti capi). Jestem znana z widzenia, z nazwiska po ojcu „ a to córka Ryśka”, i z urody po matce, bo „podobna do matki jak dwie krople wody”. Z Koziej też jestem znana, bo „nic się nie zmieniłaś, Gosiu” – tuli mnie za każdym razem pani M, z Szosowej pamiętają mnie ci i inni „nigdy nie zapomnę, jak pani prowadziła swoich chłopców za rękę. Oni w białych spodenkach w lekuchną krateczkę i pani w sukience jak ta Mielcarz w Quo Vadis, tylko że ona blondynka i chuda” i ze Stodolnej, gdzie przeżyłam najtrudniejsze lata swojego życia, a wreszcie tu – z Ogrodowej, gdzie mieszkam, ale na dobrą sprawę ja niewiele osób znam, a mnie jakby coraz więcej. No może to przez te książki, które piszę i z tego powodu od czasu do czasu moje zdjęcie mignie gdzieś w portalu. Pewnie mogłabym jeszcze wymyślać i przypisywać sobie różne funkcje. Przeżywszy pół wieku, ma się też bagaż doświadczeń, coraz pełniejszy, niekiedy trudny do udźwignięcia. Dzięki temu półwieczu mam  więc pewną wiedzę, pochodzącą z owego doświadczenia i tę książkową nie zawsze zweryfikowaną przez życie. I ogląd rzeczywistości mam jako taki, czasem o szerszym, a często o węższym spektrum, zawsze nie takim, niż sama po sobie bym oczekiwała. Staram się nie poprzestawać na zastałym, a brnąć do przodu, czasem na przekór sobie, czasem wbrew wszystkiemu, pomna zasłyszanej niegdyś maksymy „kto stoi w miejscu, ten się cofa”. ( a propos tego cytatu – tylu ludziom przyznawano autorstwo od Goethego, poprzez Witkowskiego i innych, tak że ja poprzestanę na samym cytacie). I w związku ową dążnością do przodu, podglądam ludzi, nasłuchuję, śledzę, szperam, poszukuję, czasem powielam, czasem adaptuję na swój grunt coś, co do mnie trafia szczególnie.. By nadążyć. Choć przecież aż  tak durna nie jestem i wiem, że czasu nie przegonię. Lubię też analizować, porównywać, odwoływać się, odsyłać do archetypów, wzorów, szablonów, zachwycać się lub zdumiewać wszelkim fraktalami w przyrodzie, w życiu w ogóle. Lubię  rozdzielać włos na czworo, ( choć wiem, że bliscy określają to mało elegancko i mówią, że najzwyczajniej upss! upierdliwa jestem) bo to daje mi poczucie bezpieczeństwa, że żyję w przestrzeni dającej się jakoś ogarnąć moim umysłem. By oswoić, okiełznać, by nie zwariować.
Uff! Napisałam się, napleniłam słów jak to mówią – zresztą  brzydko – jak głupi dzieci ( teraz środowiska prorodzinne będą rzucać we mnie zgniłymi jajkami),  ale prawda jest taka, że tym sposobem chciałam zawoalować istotę rzeczy… No właśnie…
Zatem ad rem. Poszukując określenia dla siebie…etykietki dla siebie ( choć jak diabeł świeconej wody wystrzegam się etykietowania ludzi), widzę wiele możliwości. Mogłabym je sobie sprawić w jakiejś firmie drukarskiej na przykład mgr Iwona Małgorzata Żytkowiak ( bo przecież jeszcze magistrem jestem), nauczycielka, polonistka i et cetera. Ale mimo że napisałam i wydałam w dobrych wydawnictwach ( dobrych to znaczy takich, które liczą się na rynku – tak  mi kiedyś uświadomił  pewien redaktor definiując „dobre wydawnictwo”,a nie jakaś firma „spod krzaka” – idem) dziesięć powieści, mimo że otrzymałam sygnały, że są niegłupie, że nie są o niczym, że jakiś tam styl posiadam i jakieś narzędzia pisarskie, jakoś dam daje sobie radę z językiem na wielu płaszczyznach, ale… ale  nie zamówiłabym sobie takiej etykietki „pisarka”. No nie! Chociaż chciałabym myśleć o sobie: „jestem pisarką”. Ba! Jak to brzmi!
 Zdarzało mi się przy okazji różnych spotkań z czytelnikami, prostować osobę anonsującą mnie „przedstawiam naszego gościa- pisarkę z Barlinka… itd., itd.” Powiadałam wówczas, trochę z rezerwą, trochę ze skromnością ( tak, tak, skromnością – potwierdzam tym, którzy się zżymają przy tym moim samookreśleniu. Wszak wszyscy wiedzą, że skromność skarb dziewczęcia J ), że sprzątanie w domu, nie czyni mnie sprzątaczką, gotowanie – nie powoduję, że jestem kucharką, to że sobie śpiewam w wannie nie sprawia, że jestem śpiewaczką i nawet kilkugodzinnej wygrywanie na pianinie sentymentalnych ballad Okudżawy, Jacquesa Brela czy polskich standardów nie daje mi podstaw by nazwać się pianistką i oczywiście etc. 
Kiedyś Pan od Książek prowadzący moje spotkanie zapytał mnie, kto w takim razie jest pisarzem i ile książek trzeba napisać, by można pozwolić sobie tak  o sobie myśleć. Nie wiem i nie wiem i tego się trzymam. Ale może trzeba dać czasowi czas. Może trzeba zaczekać. Może ktoś mądrzejszy – może jeden, drugi  tak powie i słowo stanie się.  Słowniki nie wyjaśniają, poradnia językowa stoi na stanowisku, że jednym z warunków acz niekoniecznych – jest przynależność do związku pisarzy, np. ZLP ( to wówczas jak gdyby mieściłabym się z zakresie, ale cóż, skoro i tak się nie czuję).
- Ty to masz problemy – rzuciła mi przyjaciółka, nie umiejąc zupełnie zrozumieć moich rozterek. Zobacz wokół! – powiada mi dalej – Znam taką, co napisała jedną książkę i wrzuca na fejsbook  zdjęcie pod tytułem „pisarka lepi pierogi”, albo w aucie  i cyk „pisarka jedzie samochodem”. Albo napisała trzy książki i sama je sobie wydała i zaraz pod nazwiskiem pisze „pisarka”. A czasem tak się w swoim „pisarstwie” utwierdzą i zapędzą, że mają ambicje uczyć pisania innych. Nie omieszkają ogłaszać się na portalach, werbować grupy, organizować obozy językowe. O tempora o mores! – zakończyła sentencjonalnie.  Ale jeszcze po chwili dodała:
- Ty, Gośka, po prostu pisz...
No to piszę sobie a innym. Na chwałę swoją sobie piszę. Dla czytelników piszę. Dla pieniędzy też trochę. A wszystkim pisarkom, pisarzom lekkiego pióra życzę, i zadowolenia czytelników, ale i własnego cokolwiek. Bo przecież jak człowiek z siebie kontent, to i dobrze mu na świecie. Czyż nie?