niedziela, 17 lutego 2013

Gościu! Jeśli już jesteś tu, jeśli coś Cię zainteresuje, zapraszam do członkostwa. Będzie mi miło.
Gośka Żytkowiak

Miałam wczoraj piękny sen...


 

Uwielbiam weekendy. Ten moment pakowania się, wyłączania wszelkiego sprzętu, ogarniania biurka wczesnym popołudniem piątkowym. Pustym korytarzem przechodzę, nie oglądając się za siebie. Panuję nad sytuacją. Dystyngowana pani magister – z dziennikiem  pod lewym przedramieniem, z torbą i służbowym laptopem w prawej ręce. Idę dostojnie, wszelkimi siłami powstrzymując się przed tym, by nie zakrzyknąć po wariacku: Łabadabadu! Yes! Yes! Yes! Hura! Jaaałłłł! Albo jeszcze jakieś inne okrzyki przyczajonej we mnie radości, które  jeszcze tłamsiłam w sobie. Bo jakże to by wyglądało – szanowana, poważna, rozważna i na pewno romantyczna, stonowana pani polonistka i takie tam wygłupy?! A pfe! Nie przystoi. Jeszcze chwilę ciało, umysł i zmysły trzymam w ryzach… ale już kiedy wsiadam do samochodu, przymykam oczy, wypuszczam powietrze, otrząsam się z całego ciężkiego tygodnia i krzyczę wniebogłosy: „Jak ja kocham piątek!
Programowo sprzątam, piorę, prasuję, gotuję… Taka skrzętna gospodyni. Oby tylko jak najwięcej czasu mieć w sobotę.
Tak też  było i tej soboty …
           Dzień nad wyraz cudnie ślimaczył się jakby ktoś uruchomił tryb „zwolnione tempo” Widok za oknem nie skłaniał do wyjścia, co tym bardziej mnie cieszyło i mogłam snuć się z kąta w kąt, przysiadać przy komputerze, by zaglądać na FB, poczytać książkę, posłuchać muzyki… Trochę czasu strawiłam w łazience, ratując resztki urody. A potem…potem dokonałam analizy godzin przespanych, nieprzespanych, straconych na nocnych rozmyślaniach, na przeganianiu zastałego pod powiekami obrazu, na obmyślaniu dnia następnego, na wszelkich troskach, smutkach, radościach. Tym to sposobem dochodziłam do wniosku, że ze snem  to jestem absolutnie do tyłu. Rozgrzeszona, zwinięta w kłębek, otulona kocem pozwalam sobie na odrobienie straconego snu.
           Ach! Sny! Lubię spać i lubię śnić! I niekiedy tam mam, że sobie śnię odcinkami. Zupełnie jak w serialu. Ot! po prostu. Pierwszy odcinek, drugi  i tak dalej. Czasem prześpię jakiś odcinek, ale sobie domyślam i dalej! Bywa, że mi się sny pogmatwają i tracę orientację, kto jest z jakiego snu. Ileż się wtedy muszę nakombinować, by sobie zaśnić nowy sen, co to ma ręce i nogi. Czasem mi się udaje, czasem nie. Całkiem tak, jak to na jawie bywa! Nieraz muszę przeganiać, bo mi się jakieś koszmarne paskudztwo usadowi w głowie i trawi, toczy niczym jakieś przebrzydłe robaczysko.
Nie są te moje sny tak szlachetne jak te o wolności, czy o Victorii (Dżemu) ani tak wieszcze jak sen Senatora czy Konrada (Dziady). ani tak jak u Kochanowskiego- oczyszczające i kojące, ani o potędze, ani patetyczne, ani o dolinie ani o Warszawie… Takie tam moje oniryczne majaki.
Mądrala od snów – Freud powiadał, że w rzeczywistości sennej spełniają się różne marzenia; podświadome, przedświadome, nieświadome, niezrealizowane, w ciągu dnia, stłumione w ciągu dnia, ciągnące się od dzieciństwa i od tegoż dzieciństwa tłamszone.
No więc ja położyłam się tej pięknej soboty i .. Ach!... Miałam piękny sen…
Śniło mi się, że dostałam maila. Mail był zupełnie realny. Bez żadnych kwiatków, emotikonów serduszek, buziek ani innych.  W polu „od”… podana nazwa znanego wydawnictwa. Najpierw pomyślałam, że to pewne kolejne wydawnictwo, które mi napisało: Dziękujemy, ale nie jesteśmy zainteresowani Pani twórczością. Niemniej życzymy owocnej pracy. Ale nie tym razem. O nie! Teraz przeczytałam: Szanowna Pani jesteśmy zainteresowani  wydaniem Pani powieści… potem czytałam peany na temat tego jak świetnie piszę, jakim pięknym językiem operuję, jak fantastycznie kreuję bohaterów, jak przemyślnie konstruuję świat przedstawiony w swoich powieściach i jak doskonale dopełnia tego wszystkiego narracja. I dalej ( w tym moim śnie) pojawia się rzesza ludzi – od redakcji, od grafiki, od reklamy, od umów –  na czele z samym PANEM REDAKTOREM PROWADZĄCYM , którzy to pracują na mój i ciupeńkę też na swój sukces. Trochę jestem tym wszystkim przerażona, bo dotąd pisałam sobie na karteczkach, karteluszkach, na każdym miejscu i o każdej porze. Uwielbiałam bruliony, notesy. Zawsze wyszukiwałam takie, które wyróżniały się grubą okładką, wytłaczaną obwolutą. Chowałam to wszystko w kartony po butach ( a butów ci u mnie dostatek jak u Żyda czapek ) i pchałam pod łóżko, do szaf. A kiedy dopadła mnie technika w postaci komputera przenosiłam to wszystko do folderów i mam. I tak sobie popisywałam a tu… Masz Pani!!! TAKIE WYDAWNICTWO! I JA –ZWYKŁA GOŚKA MAM SIĘ STAĆ ICH ZNAKIEM FIRMOWYM, IKONĄ, ™( TRADEMARK)! WAW!!  I dalej w tym śnie… Strasznie trudno było mi przywyknąć do tego. Wszędzie widziałam swoje nazwisko. Moje książki rzędami stały na półkach „tych” księgarni, billboardy na  rondach, budynkach atakowały zewsząd. Splendor, sława… I dalej w tym śnie… szukałam miejsca, gdzie cicho i spokojnie, gdzie mogłam sobie popisywać na kartkach, karteluszkach…
I obudziłam się ( bo to nie był taki strasznie długi sen). Kilka minut mi zeszło nim doszła do mnie świadomość czasu i miejsca. Przetarłam zaspane oczy. Tu pokój. Ta sama sceneria, ten sam widok za oknem. Lecę w te pędy do komputera. A więc to tak? Nie było żadnego maila, ani żadnego redaktora… ani wydawnictwa… Ot! Sen! Ulotny, Nietrwały! Naiwna projekcja oczekiwań i marzeń!

Ponoć każdy ma takie sny, na jakie zasługuje…

piątek, 8 lutego 2013

Przychodzi baba do lekarza, czyli o tym jak lekarz ( jakikolwiek – choćby tylko okulista) potrafi wyzuć biedną kobietę z błędnego pojęcia, że„(…)nie ma kobiet starych”, że „(…)życie zaczyna się po pięćdziesiątce”, że… starość to tylko stan ducha, że… inne tym podobne dyrdymały…







Przychodzi baba do lekarza, czyli o tym jak lekarz ( jakikolwiek – choćby tylko okulista) potrafi wyzuć biedną kobietę z błędnego pojęcia, że„(…)nie ma kobiet starych”, że „(…)życie zaczyna się po pięćdziesiątce”, że… starość to tylko stan ducha, że…  i inne tym podobne dyrdymały…

                Wprawdzie owej magicznej, makabrycznej pięćdziesiątki jeszcze nie mam. Ale nieważne! Słyszę jak dyszy mi za uchem, tak blisko, że boję się odwrócić głowę, bo sapie i w tym oddechu wyczuwam oddech starości, wszelkich geriatrycznych dolegliwości, wiotkości mięśni, niekontrolowanych zachowań i wielkiego lęku przed jeszcze większą niewiadomą. Brr! Na psa urok! Rzucam zaklęcie! Pluję za siebie, odwracam się przez lewe ramię. Psu na budę moje zaklinania! Starość – trzęsącymi  rękoma, chrapliwym głosem Baby Jagi z wykrzywionym nosem, bruzdami wzdłuż nosa , zapachem waleriany i różańcem w rękach, na którym przesuwane paciorki są nie tylko odwieczną „Zdrowaś Maryjo”, ale bardziej stacją drogi życiowej, rozpamiętującej wyrywkowo poszczególne fakty – jakby uciekła od tradycyjnych egzemplifikacji jej przedstawiania – miast symboliki toposów, archetypów, artefaktów, czy też innych znanych z teorii literatury pojęć, najzwyczajniej, najtrywialniej – pokazuje mi fuck yuo! I gdzieś ma znajomość języków, i nieważne są dla niej kulturowe konwenanse. Mimo swojej niesprawności  dopada mnie.

(To była ot! taka sobie dywagacja. Może i niekoniecznie a propos, Ale co mi tam!)

                Mam wolne, mam czas na załatwianie różnych spraw. I tych osobistych, skądinąd ważnych, a na co dzień pomijanych w ferworze innych, zawsze ważniejszych, zawsze „na termin”. Postanawiam, że odwiedzę specjalistów. Nie po to, by coś znaleźli, ale po to, by utwierdzili w przekonaniu: Nie, nie! W  pani wieku to jeszcze na to za wcześnie! Albo, by jako ludzie wiedzy i kultury, zdumieli się, mówiąc: „Wie pani w wieku pięćdziesięciu lat, to możliwe… ale nie w pani A właściwie, ile pani ma lat? ( i tu, patrząc w kartę pacjenta, świetnie, maskują zdumienie, ale po chwili powiadają, co winni powiedzieć). Ale nie moim przypadku. O nie…  W moim cholernym przypadku tak się nie stało!
Idę więc do specjalisty – okulisty.
Nie oczekuję peanów na temat urody ani Boże broń, diagnozy: „Nie mam pani nic do powiedzenia”
Ale byłoby miło…
Oto wchodzę do gabinetu pana P. okulisty i słyszę:
- Ile pani ma lat!
Prostuję pierś , wciągam brzuch – (ową tkankę micelarną, co to niby wykształciła mi się pod wpływem produktów  ligth)  i, przybierając lajcikową pozę, powiadam:
- Pięćdziesiąt…
(trochę przeraża mnie ta liczba, więc dodaję nieco ciszej:
- No…- uśmiecham się, cholera wie, po co. – Wprawdzie skończę dopiero w listopadzie…
Doktor (po gładkości czoła i pobłażliwym spojrzeniu widzę, że na dobrą sprawę mógł być mi synem) zupełnie ignoruje to moje ( nieprzypadkowe dopowiedzenie) i po badaniu takim i owakim, ciągnie dalej autorytatywnie i  surowo:
- No cóż! W pani wieku!  Nie ma co liczyć na cuda! Brak zdolności akomodacji oka. Kilka lat temu mogła pani jednymi okularami załatwiać bliż  i dal, teraz jednak…. Raczej nie widzę szans poprawy stanu rzeczy. Będzie coraz gorzej
I snuje swoje naukowe uzasadnienia, na których totalnie się nie znam, ale dźwięk obcobrzmiących słów nakazuje mi wierzyć, że Doktor wie, o czym mówi. I ilekolwiek słów by nie padło, i  nieistotnie jak mądrych i kompetentnych, i pomijając ich naukowe umocowanie… ja pamiętam tylko:
„W pani wieku nie można ”, „ w tym wieku można już tylko”…
I co tam przykrótka spódniczka, czy krwisto- czerwone usta…

                Ledwie otrząsam się z jednej wizyty, której kompetencje uprawomocniają tytuły naukowe, certyfikaty i nalepki niezastąpionej i wszechobecnej Unii, już czekam na kolejnego doktora kolejnej renomowanej kliniki. Tu nie ma bata! Żadnych pieniędzy, żadnych pokątnych gratyfikacji. „Placówka Państwowa”. Doktor, który ma mnie przyjąć- uosobienie poczciwości, uczciwości, szlachetności- aż dziw w dzisiejszym świecie. Widzi człowieka, nie chce pieniędzy… (Daj Bóg, by wytrzymał w tym świecie).
Tym razem  w potrzebie są moje nogi.  Właściwie to całkiem, całkiem kształtne łydki, dość dobrze zbudowane z wyraźną rzeźbą poszczególnych mięśni. Niekiedy myślę sobie, że mają kształt odnóży ratlerka, ale co mi tam – lepsze to niż kolumny doryckie, czy jakieś inne jońskie. Pan Doktor – wcielenie Dobra i Tolerancji –zaprasza do siebie. I tam każe mi wstawać, leżeć, zginać, prostować, siadać okrakiem, stać z uniesioną pod brodę spódnicą ( na tę okoliczność – czarną z czerwonymi wstawkami zakończonymi słodkimi kokardkami).
Patrzy w przyrząd zakupiony z funduszy Unii, patrzy, przeprasza i prosi o cierpliwość… a w końcu powiada:
- Jak na pani wiek… to …– I padają tu wszelkie reguły, dane,  prawidła, algorytmy…

                Dziękuję Ślicznie. Doktor ma twarz cherubina. Nie ma szans, by podarować mu „Wdzięczność” w postaci koperty lub innych egzemplifikacji haseł; „Kwiatów nie pijemy”.  On nie „z tych” – co  widać, gołym, acz niekoniecznie wszystkowidzącym okiem. Młody człowiek, pełen empatii, ot! taki idealista (Świeć Panie nad jego duszą…)
          Wychodzę. Bardzo zbudowana faktem, że są ludzie, dla których jakość mojego życia jest bardzo ważna….
Szkoda, że kończy mi się czas wolny, bo powinnam jeszcze odwiedzić ginekologa, który powiedziałby mi o tym,  w jakim etapie mojej kobiecości jestem ( ile estrogenu, progesteronu… i innych trudnych – „onów”…), lekarza zajmującego się gęstością moich kości, dermatologa zajmującego się skórą, kardiologa – badającego moje serce… diabetologa, homeopaty, geriatry, internisty, neurologa, psychiatry….

                Dzień jest piękny! Słońce bezczelnie razi  moje potraktowane atropiną oczy. Synowa (kolejna w moim życiu – acz  dobrze zapowiadająca się i absolutnie a' propos) wiezie mnie przez plątaninę szczecińskich dróg na dworzec autobusowy, po drodze wstępujemy na fast- fooda renomowanej marki ( ze względów braku profitów owej marki – unikam nazwy)  dokładającego rysę na mojej tkance micelarnej, ale i wzmagający poziom endomorfin. Wracam autobusem. Szczęśliwie udaje mi się zając miejsce, bo ludzi pełno i mogłabym stać. A jeszcze jakbym usłyszała: „Pani usiądzie” i ktoś – na przykład jakiś czterdziestolatek, ustąpiłby mi miejsca, to daję słowo- nie wytrzymałabym. Wracam do domu. Wracam do powszedniości. Koniec końców; mam to, co mam. Jest jak, jest! Po cóż to drążyć skałę, która od lat, ba! milionów, ba! setki albo i ileś  tam abstrakcyjnych zupełnie liczb, ma sobie przeznaczony los... Albo skałą pozostanie, albo erozja  i wszelkie inne rzeczy opisywane na Discovery albo na innych Animal Planet nakażą jej być czym będzie…..Może i nawet Niczym…

 

 

 

 

niedziela, 3 lutego 2013

„Pięćdziesiąt twarzy Greya”, czyli o lekturze, co to skłoniła mnie do złożenia przysięgi, której złamanie może być sromotne w skutkach.

„Pięćdziesiąt twarzy Greya”, czyli o lekturze, co to skłoniła mnie do złożenia przysięgi, której złamanie może być sromotne w skutkach.

Z książką o Greyu jest  trochę tak jak z disco polo nikt się nie przyznaje, że czytał, a sprzedano miliony egzemplarzy. Wcześniej czytałam na jej temat w Twoim Stylu i bodajże już  wówczas poniekąd wyrobiłam sobie zdanie, toteż nie była na liście książek, które chciałabym mieć, ale, jak to bywa przypadki chodzą po ludziach. Napatoczyłam się na tę książkę, bo oto koleżanka przyniosła do pracy koleżance, która z kolei miała dać jeszcze innej. Ale tamtą zmogła grypa, więc ja wiedziona niepoddającą się racjonalnemu rozumowaniu ciekawością, wzięłam od niej „Pięćdziesiąt Twarzy Greya”. No cóż! I oto kolejny kuriozalny przypadek, kiedy wzięło mnie i muszę napisać. Tak też piszę:
O matko o córko! Co to ma być! Jeśli jest ktoś, kto nie rozumie czym jest grafomania, jeśli nie spotkał się z jej definiowalnym przykładem, to właśnie ma okazję! O fabule pozwolę sobie nie pisać, bo się nie da! Klasyka banału!
W istocie książka poruszyła mnie do głębi! Absolutnie! Jak można coś takiego napisać, wydać i jeszcze ileż milionów kobiet ponoć się tym zachwyca!? I nie chodzi tu o owe naerotyzowane treści, które jakoby wywołują rumieńce na twarzach, czy też pobudzają wyobraźnię. Bo te są tak beznadziejne, że szkoda słów. Owe opisy scen zasadzają  się na kilku wyświechtanych zdaniach, powtarzanych do zemdlenia kilkadziesiąt razy (a doczytałam tylko do str, ok320): przeczesywanie włosów, rozpadanie na kawałki, przesuwanie kciukiem po wargach, mruczenie, marszczenie, warczenie, dyszenie, jęczenie, szeptanie, bąkanie, wydymanie (ust). Język jest tak ubogi, pozbawiony jakiejkolwiek finezji, operujący prymitywnymi środkami wyrazu ( albo zupełnie ich pozbawiony), komiczny, choć myślę, że właściwsze zdaje się być określenie groteskowy. („ Och… gdzieś w głębi duszy czuję chorobliwą zazdrość- jestem poruszona głębią tego uczucia”, „moje serce obejmuje w posiadanie smutna i samotna melancholia”, „(…) cofa rękę, cofając mnie” i jeszcze to: „(…) uderza w słodkie sedno mojej kobiecości”, „ (…) w zachwycie widzę, jak on zachwyca się mną”, „widzę, jak przetrawia moje słowa” I jeszcze bohaterowie!
Narratorka – bohaterka o imieniu Anastazja, po prostu głupia dziewucha bez żadnego rysu psychologicznego – prosta jak budowa cepa, tytułowy – Grey, któremu autorka usiłuje przypisać „mroczną historię” to karykaturalne wcielenie Markiza de Sade! Oprócz innych równie banalnych postaci jest jeszcze jedna! Ta to mnie dopiero ubawiła! Nawet brakuje mi języka, by ją nazwać. A jest to: podświadomość i bogini! Doprawdy nie wiem, to jeden czy dwa byty! Czy to jakieś upersonifikowane podniecenie, czy jakaś druga jaźń. Ale niewątpliwie persona! Otóż i i niej: „Moja wewnętrzna bogini marszczy brwi. „Potrafisz go ograć – nakłania mnie. – Ograć   tego boga seksu w jego własnej grze””, „Moja wewnętrzna bogini podskakuje, wymachując pomponami, i krzyczy: „Tak!””, „Czytam listę, a moja wewnętrzna bogini skacze jak małe dziecko czekające na lody”,
„Opada mi szczęka, a moja podświadomość doznaje szoku. Chrystian Grey jest gotów na więcej! Jest gotów spróbować! „Podświadomość wychyla się zza kanapy, nadal z wyrazem szoku na twarzy harpii”, „Moja podświadomość ucieka z krzykiem”. „Moja podświadomość znów siedzi za kanapą, kryjąc twarz w dłoniach”, a jeszcze: „Co ty najlepszego zrobiłaś?- krzyczy na mnie podświadomość, Moja wewnętrzna bogini robi przewroty w tył godne rosyjskiej gimnastyczki olimpijskiej” i jeszcze raz: „Moja wewnętrzna bogini promienieje, że mogłaby oświetlić całe Portland”. Oczywiście te cytaty nie wyczerpują konceptów autorki co do podświadomości i bogini.
Chyba najbardziej mi żal tej podświadomości i bogini!
Do tego  bełkotu, jeszcze dochodzą monologi wewnętrzne, ale tych pozwolę sobie już nie przytaczać.
           Boże! Jak dobrze, że mój instynkt samozachowawczy uchronił mnie przed zakupem tej książki! Nie darowałabym sobie wyrzuconych prawie 40zł!!!!Intelektualna masakra!
Na tylnej okładce oprócz kilku wyrwanych zapewne z kontekstu bzdur jest napisane „Powieść wstrząsnęła rynkiem literatury kobiecej”. Błagam na wszelkie świętości, by nie klasyfikować tego jako literatury kobiecej, bo obraża to panie, które piszą dla kobiet i czytają powieści kobiet Majgull Axelsson, Doris Lessing, Zeruyę Shalev, czy choćby nasze polskie pisarki Grażynę Plebanek Joannę Bator, czy nawet bliską tematycznie ( chodzi erotyzm treści) Manuele Gretkowską. Literaturę kobiecą, której przedmiotem opisu jest kobieta. Literaturę, której kobieta jest podmiotem twórczym. Literaturę, dla któreś kobiety pozostają jako niewyczerpane źródło tematów – ważne, interesujące, niebezpieczne, czy w jakikolwiek inny sposób pobudzające emocje, bowiem cały ich arsenał- od nienawiści, po miłość, wiąże się ze światem kobiet i one to potrafią ukazać. Ale, na litość, nie w ten sposób! Co ta książka! Pozbawiony wszelkich walorów- fabularnych, językowych chłam! Jak to się ma do czytanych z wypiekami „Nielegalnych związków”, czy choćby należących już do klasyki „Pamiętników Fany Hill Johna Clelanda z 1748!
Kuźwa! ( to ulubione  słowo głównej bohaterki) chciałoby się rzec: Uchroń mnie Panie i wszystkie inne panie przed taką lekturą!
             A ja solennie sobie i wszystkim przyrzekam, że nigdy, ale to przenigdy – i pod groźbą utraty władzy w rękach, i pod karą utraty zmysłów nie napiszę niczego tak beznadziejnego. ( I tylko żal, żal tych kilkuset, czy milionów dolarów). Kolejne części...Dziękuję, postoję