poniedziałek, 20 maja 2013

Druga rozmowa z Marcelem


Druga rozmowa z Marcelem


                      Maj  rozbisurmanił się na dobre.  Wybujał milionem  kolorów, zatrząsł zielonością – nawet pożółkłe trzciny smutnie stręczące od jesieni zielenią się wśród odgłosów gęgających kaczek, perkozów i łysek czyniących niesamowity rwetes i zamieszanie jakby też nie wiedziały, co z tą wiosną zrobić.  Zza płotów mizdrzą się wiosenne kwiaty, pachną do szaleństwa bzy i konwalie i świat zdaje się być jak nie z tego świata – cudny, pachnący, że chciałoby się śpiewać. Idę sobie z Marcelem... Ręka w ręce… idziemy powoli, bo nie spieszy nam się, a poza tym fajnie tak sobie iść.  Idziemy skrótami  na majowe ( wszak to biały tydzień). On mówi… Opowiada o szkole i o tym, jak rozkwasił sobie brodę i o Witku, o Michale… i tym, że lubi lody waniliowe i chciałby pojechać na wakacje do Torunia, bo Toruń jest piękny a najpiękniejszy był hotelowy pokój przy Starówce. Broda czerwieni się jak zachód albo wschód słońca…  Wokół pachnie! Pachnie bzami, fiołkami, pachnie tulipanami i miętą, i nie wiem, czym jeszcze… Tak pachnie wiosna, zieleń i maj.

-Od kiedy rzuciłem palenie, poczułem zapach wiosny – powiedział któregoś razu ojciec Marcela. I musiał to powiedzieć, żebym odczuła. Tak! Poczułam zapach wiosny….

                Idziemy. Marcel gada, gada i gada, buzia mu się nie zamyka. Tematy mnożą się i zmieniają co rusz. Ja wdycham wiosnę

- Ale pachnie! – wzdycham  głośno

- A pamiętasz mamusiu! – mówi Marcel. – To dzięki mnie nie palicie i tatuś poczuł wiosnę!

- Oczywiście – potwierdzam lakonicznie. Ale zaraz dochodzi do mnie, że  w rzeczy samej, to dzięki niemu  ten maj jest taki piękny, wonny i kolorowy.

Kiedy urodziłam Marcela, zrozumiałam, że chociaż pewnie los mój zapisany gdzieś, ale może warto losowi pomóc, może warto nie prowokować go…

- Pamiętasz mamusiu! Kochasz dzieci, nie pal śmieci…

                Mądrala mały, kiedyś się dowie, że wyuczone w przedszkolu formułki…. pomogły  mi i mojemu mężowi… i jemu….

 

               

sobota, 11 maja 2013

W cztery oczy...


 

Zamiast wstępu

                Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, świat stanął na głowie. Poszły! Plany! Marzenia! Ambicje związane z doktoratem! Poszła figura! Spokój! Poszła mrzonka o domku pod lasem! Niekiedy, i naprawdę rzadko, z uśmiechem pobłażliwości  myślę o amtym okresie mojego życia. Za to nie ma dnia, abym nie cieszyła się, że  mam jego- Macela. Boję  się, że zanim się oglądnę, uleci  mi z pamięci co najpiękniejsze. Rozmowy. Rozmowy z moim synem.

                                 Rozmowa pierwsza

Marcel  mówi:

- A lubisz, mamuś Flinstonów?

                Sprzątnąwszy po kolacji, dokonawszy ablucji sponiewieranego czasem i  zmęczeniem ciała, zamierzam zasiąść do komputera.  Myśli kłębią mi się w głowie. Zarówno te, które dotyczą zdarzeń de facto, jak i te, które  prowadzą mnie do mojego świata  fabulacji. Moich bohaterek – utrapionych , beztroskich  szczęśliwych, nieszczęśliwych, starszych , młodszych, głupszych, mądrzejszych i innych…. kobiet. Mobilizuję wszelkie siły, zbieram resztki ich – tych niewyeksploatowanych  w codziennych zmaganiach z normalnym  życiem, by kończyć pierwszą część nowej powieści. Niecierpliwość we mnie wzbiera, bo kolejne pomysły lokują się głowie, a ja się boję, że ulecą albo zwyczajnie nie stanie mi czasu.

                Zastygam wpół ruchu, bo pytanie mojego syna zupełnie wybija mnie z trajektorii myśli. Patrzę na niego. Z twarzy Marcela sczytuję wyczekiwanie. Oparty o ścianę, w pozie cwaniaczka, mówi, nie czekając na odpowiedź:

- Bo Jetsonowie są tacy nowocześni. Nie sądzisz?

Pewnie że nie sądzę,  bo zupełnie zapomniałam o  Flinstonach, o Donaldach i nawet Bolki i Lolki ulotniły się  z mojej głowy.

-  A ty, mamuś, jaką bajkę najbardziej lubiłaś?

- Bolka i Lolka, potem….Tom i Jerry…  - usiłuję sobie natychmiast przypomnieć, bo on czeka.

- A teraz? – Marcel nie odpuszcza.

Denerwuję się, bo cały dzień spełzł mi na tysiącu spraw, a teraz zamierzałam pisać. Nie szukam więc odpowiedzi, ale chcę spławić dzieciaka.

- Teraz Pingwiny, ale Marcel, proszę – zamierzam  zakończyć ten dialog, bo  właśnie przyszło mi do głowy  jakieś zgrabne rozwinięcie wątku związanego  z Niną – bohaterką  mojej powieści

- Wiem, wiem – przerywa mi syn.  – Rozumiem cię. Wiem że to dla ciebie ważne…. Daj mi tylko buziaka i przytul.

Mierzwię czuprynę Marcela, cmokam go szybko w usta i wracam do pracy.

                 Nie klei się. No nie! Zamykam klapę laptopa i idę za nim. Razem pooglądamy Pingwiny….

 

 

 

 

 

 

 

piątek, 3 maja 2013

To był maj…, czyli o tym, że człowiek tak już ma, że jak mu się coś wryje w pamięć to nijak tego wyrwać nie można




To był maj…, czyli o tym, że człowiek tak już ma, że jak mu się coś wryje w pamięć, to nijak tego wyrwać nie można

           



           
Jestem za młoda na pomstowanie na komunizm, za stara, by go ignorować. Historia z pomocą literatury, filmów oraz innych tekstów kultury i nie tylko nauczyła mnie, że komunizm był czymś zgoła złym i nie ma potrzeby,  by wysilać się na poszukiwanie dobrych stron. I w tej kwestii nie zamierzam prowadzić jakiejkolwiek polemiki. Z kimkolwiek. Oczywista oczywistość. Kiedy osiągnęłam już ten stan świadomości, który pozwalał mi na interpretację dziejących się zdarzeń,  bolałam nad wszelkimi aktami niegodziwości człowieka wobec człowieka i wymierna stawała się prawda z innych, jeśli nie gorszych, to równie podłych czasów: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Nie podejmuję się choćby próby historyczno – socjologicznego rekonstruowanie tych czasów, bo i merytorycznie nie podołałabym, a i większej potrzeby po temu  nie widzę. Ale dni, które się toczą, wśród nich  – 1- maj przywodzą na myśl czasy mojej młodości. Wybaczcież mi, jeśli nie piszę o ucisku, o degrengoladzie obyczajów, o cenzurze, o uchybieniach na wszystkich przestrzeniach życia… Nie piszę… bo nie. Bo w zakamarkach mojego umysły tkwi obraz majowy, w którym nie ma żadnej oceny, który niepoddawany jest reinterpretacji, który nie jest w najmniejszym stopniu opowiadaniem się za czymś, a  który jest tylko jednym retrospektywnym elementem...

           
 
Otóż… niedaleko mojego domu przy Koziej, w  części dawnej sali kinowej kina szumnie zwanego – Stolica, mieściła się księgarnia. Albo mnie pamięć myli, albo nie, ale była to chyba pierwsza księgarnia w Barlinku. ( swoją drogą zatrważająca jest myśl, że obecnie nie ma w Barlinku żadnej, poza punktami, w których można kupić niejako „przy okazji” książkę
    Maj rozpoczynał się pięknie! Słońcem, ciepłem. Tak, że całe rzesze uczestników majowego pochodu z trudem go zakończyły. Żar lał się  z nieba, a trzeba było trzymać fason, bo  na chodnikach, na balkonach i w parkach, stojąc na ławkach i wyciągając szyję jak gęsi  owemu  wielobarwnemu przypatrywali się mieszkańcy Barlinka. Ulice roiły się od ludzi i kolorów. Na rogatkach przycupiły budki z cukrową watą i saturatory z wodą sodową. Czystą lub z sokiem. Trzeba było mieć znajomości lub wygląd nie byle jaki, by poczuć słodycz soku w szklance sodowej. Nad tłum wystawały pęki balonów niczym wielka wiązanka komunistycznych goździków w kolorze biało – czerwonym( z nieprzypadkową przewagą tych drugich). W mundurku harcerskim ( jednego roku) albo w czarnych szortach i białym podkoszulku, dumnie dzierżąc w rękach wielkie koło olimpijskie ( innego razu) wracałam z pochodu. I nagle moją uwagę przykuł tłum ludzi przy rzeczonej wcześniej księgarni... Nie zważając na fakt, że moje reprezentacyjne podkolanówki są brudne i zsuwają się na kostki, marszcząc się nieestetycznie i brzydko jak obwarzanki, stanęłam w kolejce. Niczym w zabawie w głuchy telefon podawano tytuły książek, które rzucili z okazji Święta. Matko! czegoż tam nie było! Cała klasyka polska i światowa – od Mickiewicza, przez Sienkiewicza, po drodze Dobraczyński, przypadkiem rzucony Hłasko aż po Flauberta, Tołstoja i Bóg raczy wiedzieć kogo jeszcze. Dam sobie głowę odciąć, że w tym skwarze, pośród  cisnącego się tłumu, w powietrzu unosił się zapach książki – farby drukarskiej nie wiem, czego jeszcze, co  do dziś przyprawia mnie o zawrót głowy ( może dlatego opieram się e- bookom).Co chwilę z tłumu wynurzały się osoby, którym dane było zakupić coś super atrakcyjnego.
I oto pośród ich szturchań,  przepychanek, wzajemnych złorzeczeń doszłam do kasy… I… I UDAŁO MI SIĘ NABYĆ…  Encyklopedię,  potem jeszcze kilka innych cennych lektur,  o których istnieniu  właśnie się dowiedziałam. Unurana, spocona i szczęśliwa wracałam do domu, który był rzut beretem.
    Minęło tyle lat, tyle zdarzyło się – w wiele bardziej emocjonującego, wartościowszego... a mnie w pamięci kołacze się tamten obraz. I tyle.