poniedziałek, 29 stycznia 2018

Czy istnieją  ( w nas) granice?

Może i jestem nie pierwszego kwiatu. Może nie urodziłam się w wielkiej metropolii. Nie mieszkam w centrum kultury i nauki. Może nie wykołysały mnie ręce włoskich bon, nie kształciły francuskie guwernantki. Ale przecież (mam takie mniemanie o sobie), nie wypadłam znów sroce spod ogona, nie urodziłam się w Dziebiurkowie, gdzie wrony zawracają. Ba! Zdarzyło mi się nawet jakoś tam wykształcić, ukończyć jakąś filologię, jakąś filozofię, jakiś IBL PAN. Ba!  Zdarzyło mi się nawet  gdzieś tam być i bywać. I czytać potrafię, i wybieram, co czytam, i całe życie palcami, sumiennie i wnikliwie oddzielam ziarna od plew.  Te moje zmagania czasem  się udają, a czasem, pożal się Boże! Ale cóż! Zaciskam dłonie w karby i dalej! Staram się prostować  ścieżki! Analizować, przemyśliwać, tam, gdzie się da – naprawiać, co sknociłam za sprawą zwykłej, ludzkiej ułomności.
Dlaczego zatem coraz mniej rozumiem świat? Dlaczego nie śmieszą mnie zdjęcia - postrzeganych przeze mnie jako nobliwe persony –  ludzi w toalecie, na sedesie, w wątpliwej estetyki anturażu? Dlaczego nie bawią mnie fotografie wnętrz, talerzy, szaf i nie daj Boże, wyprysków,  trądzików, ran,  chirurgicznych szwów, wenflonów wbitych w żyły? Dlaczego nie rozumiem Ludzi, którzy piszą, że – z przeproszeniem – mają obstrukcję, katar taki, czy siaki ( nie szczędząc przy tym szczegółowych opisów). Na litość. Ja przecież wiem, że mądrzejszy ode mnie wieki całe temu napisał, że nic, co ludzkie, nie jest obce. Ale może nie spodziewał się, że nadejdą czasy, w których przydałby się suplemencik:„Nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Ale też wszystko co ludzkie, nie jest piękne”. Zwyczajnie.  Przecież nie wszystko jest na pokaz, nie wszystko jest na sprzedaż.... A może się mylę...
  


czwartek, 25 stycznia 2018

Coś się porobiło!, czyli jak mogłaś, Roma!




Ano! Coś się porobiło! I nie mam bladego pojęcia jak to naprawić. A w czym problem? No właśnie, problem w stagnacji, w kompletnej inercji jaka zawładnęła mną i w żaden sposób nie mogę wydobyć się z tego marazmu. Kiedy tylko zdołam siąść przed ekranem komputera, nachodzi mnie totalne otępienie. Zamiast pisać, bo dni mijają, czas zaciera pamięć i Ta, o której chcę pisać coraz bardziej rozmywa mi się w głowie (mam wprawdzie notatki, ale te – zdawkowe, lakoniczne- niewiele wnoszą. A są i emocje, towarzyszyły podówczas mi, kiedy siedziałyśmy w Jej kuchni w miłym towarzystwie drewnianych ptaszków, aniołów, mosiężnych dzwonków, lecz i te zresztą też z dnia na dzień cokolwiek tracą na sile) siedzę więc przed ekranem komputera, przywołuję wspomnienia, gromadzę siły i co ? I guzik z pętelką! Figa z makiem! Tak więc siedzę jak, nie umniejszając schizofrenikom, schizofrenik katatoniczny lub bezmyślnie grzebię w Internecie. Znam już na pamięć wszystkie najnowsze fasony butów, obstukane mam wyprzedaże, znam wszelkie rankingi, wiem, co się czyta, o kim się pisze ( ostatnio nawet zyskałam niepoślednią widzę o tym, kto zacz siostry G.)Mój Ty Pani Złoty na niebie! Tyle tematów! Śmiesznych, dziwnych, frapujących, żenujących, strasznych, emocjonujących, angażujących społecznie, a ja zawzięłam się, by pisać o Niej. Rzucić to i przystąpić do czegoś innego, póki umysł w miarę sprawny! Zacząć pisać coś lekkiego: o miłości, zdradzie, tym jedynym, poszukiwanym przez lata, a trafionym nagle podczas w wyprowadzki w leśnie ostępy. Albo trochę poważniej o poszukiwaniu siebie, długim, mozolnym, ale wreszcie zwieńczonym sukcesem. Albo o jakichś innych „lejdis”, z których każda coś tam ma ciekawego do zaoferowania. Albo jeszcze może pokusiłabym się o jakieś twarze, np. Sto twarzy Filipa. Mogłabym też pofilozofować sobie albo wyciągnąć Czytelnika gdzieś poza jego miasto, kraj, poczarować go egzotyką ( wprawdzie sama nie bardzo jestem w tej materii obeznana, ale cóż – nie na darmo zostałam wyposażona w fantazjowanie, wymyślanie obcych światów). Albo… Wiele bym mogła. Ale ja nie! Siedzę drugi rok z okładem i piszę. Czasem jedną stronę, czasem jedno zdanie, a czasem – nic. Pustka na kartce, a w głowie katarakty i dzikie nurty. W głowie słyszę podszepty: „Zostaw to! Nie męcz się!”. Ale nie mogę! Nie, nie i koniec!
Wciąż pamiętam ten Jej entuzjazm, kiedy jakoś ad hoc pojawiała się propozycja, by o Niej napisać. Już wówczas była słaba, nieco przygaszona i wydawało się, że uszła z Niej owa niesamowita energia, którą miała w sobie, którą zarażała innych. Ale oto nagle w jej głosie pojawił się entuzjazm, radość, duma. I tak się zaczęło. Biały notes. Codzienne spotkania w Jej kuchni ( nie tak z samego rana, bo potrzebowała czasu, by po ciężkiej nocy dojść do siebie – tak sama mówiła).  
Nieraz był moment, kiedy zdawałam sobie sprawę, że może tak być, że nagle spotkania się skończą, że nagle zostanę sama w jakimś punkcie dziwnej opowieści, że nagle Jej może się przestać chcieć, bo zda sobie sprawę, że nie wszystko, może należeć  do tej opowieści. Ba! z czasem coraz mniej! Niemniej zarzucałam na siebie cokolwiek, pod pachę biały notes i szłam. Do Jej domu, potem do szpitala – jednego, drugiego…
A któregoś „potem”, gdy przychodziłam, była ona, ja i cisza…, a miedzy nami niedokończona opowieść. Gładziłam jej umęczoną bólem twarz, trzymałam ją za poranione ręce i błagałam, by zwolniła mnie z obowiązku pisania. Milczała. Ja też milczałam. Między nami nie padły już żadne słowa.
Ps. Wiesz, Droga moja! Gdybyś tak trochę mi pomogła, może by nam się udało. W tej chwili mam  niespełna 200 stron maszynopisu… I co mam z tym zrobić? No co? Jak mogłaś, Roma!
Poniżej „Prolog”
„- Chcę napisać o tobie, Roma – powiedziałam. Zwyczajnie. Tak, jakbym zamierzała oznajmić: chcę cię zaprosić na kawę. A nie tak, jakbym informowała kogoś o tym, że właśnie oczekuję od niego sprania się ze swojego życia. Że liczę na odsłonięcie zasłoniętego, na rozdrapanie zabliźnionych ran, na akty ekshibicjonizmu, do których ciężko  się będzie przyznać. – Nosisz w sobie tyle historii. Szkoda, by przepadły – dodałam.
Przez chwilę w telefonie zapadła cisza. Pomyślałam sobie, że straszna idiotka ze mnie. Nagle ni z gruszki, ni z pietruszki dzwonię do niej i proponuję, by stała się moją opowieścią. Chciałam przeprosić i rozłączyć się. Zrzucić ten nietakt na karb roztargnienia, głupiego podszeptu. Ale nagle po drugiej stronie odezwał się głos Romy. Słychać było równy, ale dziwnie ciężki oddech. Milczałam, spodziewając się gorzkich słów. Byłam na nie gotowa. Zaczęła mówić z ociąganiem jakby wciąż ważyła słowa. Jakby chciała być pewna, że chce powiedzieć to, co mówi.
- To fantastycznie! – powiedziała.
- Ja ci opowiem wszystko! Co tylko będziesz chciała! – oznajmiła jednym tchem. – Możesz pytać. Odpowiem na każde twoje pytanie.
Jej głos drżał. Nie wiedziałam, czy ze wzruszenia, czy z innych przyczyn. A może drżał najzwyczajniej dlatego, że była słaba. Słuchałam jej i usiłowałam ją sobie wyobrazić. Widziałam  drobną postać, na wskroś skromną i nierzucającą się w oczy. Ubraną w długą zwiewną spódnicę o niemodnej długości – ani midi, ani maxi. Taką do pół łydki. Sweter. Jakby za duży, w kolorze magenta ( gdyby nie ona, zapewne nigdy w życiu nie poznałabym tej nazwy. Pewnie nazwałabym go buraczkowym albo wiśniowym, ale ona powiedziała kiedyś „lubię kolor magenta” a potem jak dziecku wyszukiwała przedmioty, wskazywała na nie palcem i oznajmiała: „to jest magenta, trochę jak amarant, a trochę jak rubin”). Krótko ostrzyżone włosy, które, mimo że ledwie odrastały od głowy, wciąż odgarniała. Nie lubiła jak przylegały do czoła, bo wyglądały wówczas nienaturalnie jak dorysowane niedbałą kreską.
- Wiesz, ja teraz prawie cały czas jestem w domu. Nie wychodzę nigdzie. Jeszcze jestem za słaba. Ale – nagle pospieszyła z zapewnieniem – już lepiej. O! Dużo lepiej! Piotr mi załatwił ten szpital. To świetny szpital i wspaniali lekarze. I wszyscy się tak mną zajmowali jakbym była nie wiadomo kim. Aż mi było głupio, bo przecież nikt mnie tam nie znał. Ale byli dla mnie tacy mili, tacy mili…–wciąż mówiła  szybko i słychać było, że wkłada w to niemały wysiłek, Miałam nieodparte wrażenie, że bardzo zależało jej, by mnie przekonać, że jest z nią całkiem dobrze. Jest w świetnej formie i doprawdy nie ma w tej chwili nic ważnego na głowie i będzie cudownie jak o niej napiszę. I zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć, ona już zaczęła swą opowieść.
 Nie miałam śmiałości jej przerywać, ale też nie chciałam. Bo gdy zaczynała mówić, wszystko inne przestawało być ważne. Nikt tak jak ona nie potrafił opowiadać. Umilkła na chwilę. Słyszałam, jak łapie oddech. Kaszlała.
- Trochę się przeziębiłam – tłumaczyła się skwapliwie. – To przez te otwarte okna. Tam w szpitalu wciąż wietrzyli. W salach i na korytarzach okna otwarte na przestrzał. Przeciągi na każdym kroku.  Ale rozumiem… Przecież muszą tak robić…Wszelkie choróbska…
Wszystko potrafiła usprawiedliwić.”[i]
 „




[i]       Prolog do pisanej przeze mnie powieści.