czwartek, 26 grudnia 2013

Życzenia




Czas świąt to wielkie oczekiwanie, nieustająca nadzieja, że przyjście Chrystusa odmieni nasze życie, wyprostuje ścieżki, napełni serca radością. To wiara w spełnienie marzeń. Czas świąt to czas spokoju, miłości i zadumy.
Z okazji Świąt Narodzenia Pańskiego oraz nadchodzącego Nowego Roku Wszystkim Moim Przyjaciołom, Znajomym i Nieznajomym życzę wszelkiej pomyślności
Iwona Małgorzata Żytkowiak



piątek, 20 grudnia 2013

Tam, gdzie twój dom

Tam, gdzie twój dom


Jest to historia trzech pokoleń kobiet, których los został wprzęgnięty w historię kraju. Główną bohaterką jest najmłodsza z nich Róża Kanenberg, która wyjeżdża z rodzimego Miasta na studia do Szczecina. Uwikłana w znajomość z dobrze sytuowaną Agatą, stara się żyć swoim życiem, zapominając o rodzinnym domu, w którym pozostaje jej bliźniacza siostra Stefania oraz babka z matką. Po którejś z imprez, kiedy to Róża zupełnie nie pamięta żadnych zdarzeń, podejrzewając jednak, że mogło się tam „wszystko” stać, postanawia za wszelką cenę wydobyć się spod wpływu bogatej przyjaciółki. Wyprowadza się do niewielkiego mieszkania i tam próbuje rozpocząć nowe życie. 
Los jednak płata jej figla i dziewczyna wikła się w romans z wykładowcą. Owocem tego związku będzie ciąża. Róża Postanawia usunąć to dziecko i wybiera się do lekarza, ale już pierwszy kontakt z obrzydliwym ginekologiem odwodzi ją od tej myśli. Róża, nic chcąc powrotu do Miasta, zamieszkuje z przypadkowo poznanym Sławkiem. Przez chwilę wydaje się, że każdemu z nich podoba się taka swoista „zabawa w dom”, jednak i tym razem dziewczyna wycofuje się, postanawiając zmierzyć się z tym, co ją czeka. Wyjeżdża na wieś jako nauczycielka polskiego i tam żyje… .
Po latach wraca do Miasta, by odziedziczyć dom. Dom, który nie lubił mężczyzn, ale paradoksalnie brakowało w nim ich. Dom, który jej babka zajęła, kiedy Niemcy opuszczali Miasto, w którym się urodziła - ona i jej bliźniacza siostra… i na dobrą sprawę wszystko się zaczęło…
            Historia Róży toczy się w konkretnym świecie, przeplatana jest zarówno epizodami z życia osób jej bliskich, jak również wydarzeniami historycznymi, które to odegrały istotną rolę w ich życiu. Jest tu więc i sprawa Ziem Odzyskanych, polonizacji Niemców, jest obraz koegzystencji Niemców i Polaków, ale i przesiedlenia, i 68, i 76 i wiele innych zdarzeń, które przenoszą czytelnika w konkretny świat, ukazują pewne żywe miejsca, zjawiska… . Bohaterki to postaci z krwi i kości, których przedstawiłam, nadając im rysy autentycznych osób żyjących w Mieście, natomiast cała fabuła nie nurza się w historii, ale nie pozostaje wobec niej obojętna.
Książka już na stronie wydawnictwa Prószyński i s-ka.
http://www.proszynski.pl/Tam__gdzie_twoj_dom-p-32140-1-30-.html

czwartek, 12 grudnia 2013

O tym, jak nagle po pięćdziesiątce, uświadomiłam sobie, że jestem bardzo, ale to bardzo dojrzałą kobietą..

O tym, jak nagle po pięćdziesiątce, uświadomiłam sobie, że jestem bardzo, ale to bardzo dojrzałą kobietą..




Kiedy miałam jakieś naście lat, fiubździu w głowie, żadnej tak naprawdę wiedzy o życiu,  było mi błogo dobrze. Zmartwienia, troski zasadzały się na banalnych sprawach – kupić nie kupić, iść tam, czy tu… i takie tam inne. Rozterek sercowych nie posiadałam, bo ten  jedyny od zawsze był przy mnie. Wewnętrzna radość rozpierała  mnie i brnęłam przez świat, rzadko kiedy oglądając się za siebie. 
Nekrologi wiszące na drzewach nie zatrzymywały mnie, a  jeśli już gdzieś wzrok zahaczył, to na krótko i tyle tylko, by odczytać nazwiska. A tam sami starcy. Jakaś Janina  50 lat, jakiś Jerzy 63.  W biegu pomyślałam: „Cóż żal! Bo  przecież serce miałam, a człowieka to zawsze wypada żałować. Ale przecież… nażyli się.”  I dalej do przodu! Ej! Chciało się żyć. Życie płynęło ustalonym rytmem; szkoła, mąż, dzieci, praca, ważniejsze – mniej ważne zdarzenia, które przechodziły często niezauważone.  Co tam! W duszy mi grało. I wciąż czułam w sobie tę wewnętrzną niemal rozpierającą radość. Taką prostą, dziecięcą, spontaniczną…  Ludzie chwalili:
-Jak ty potrafisz cieszyć się życiem!
-Jak ty zarażasz tą swoją radością!
Bywało, owszem, że co niektórzy sarkali, kręcąc głowami:
- Dorośnij! Masz męża, masz dzieci. Spoważniej!
Czasem i ja ganiłam się za tę swoją niefrasobliwość, za to poczucie szczęścia, bojąc się, że się skończy. Gdzieś w  tyle głowy zaczaił się niepokój… Ale co tam! Psy szczekają, karawana idzie dalej…
A potem stało się! Jedna ważna śmierć, druga, trzecia…. I nagle dorosłam… umarło we mnie dziecko. Stałam się stateczna, mądra i smutna…  Dojrzałam. Nie sądziłam, że dorosłość tak boli i jest taka trudna.
Nauczyłam się oglądać za siebie. Nauczyłam słuchać ludzi. Nauczyłam się umierania. Nauczyłam się farbować włosy i ćwiczyć mięsnie twarzy, by pozbyć się zmarszczek mimicznych, a inne nauczyłam się tuszować. Nauczyłam się tęsknoty do wnucząt i myślenia o sobie„babcia”. Nauczyłam się robić obiady niedzielne i Wigilie….I zasypiać ze świadomością, że jutro może nie nadejść….
.... i wcale nie jest mi dobrze z tą dorosłością.

***
drzewa są po to, by dawały cień   
słońce po to, by świecić
wiatr musi wiać
morze szumieć

motyl ulotność
ma wpisaną w swoje bycie

jakże jasny jest determinizm

nie warto 
zawracać rzek
wyznaczać szlaków ptakom
zamykać noc przed świtaniem

umieć żyć
pamiętać wczoraj
nie czekać jutra
-może nie nadejść

kochać
bez względu na wszystko
szybko
-bo można nie zdążyć

czekać
cierpliwie
na mannę z nieba
albo głosy trąb Jerycha

przyjąć
z uniesioną głową
zrządzenia Opatrzności

jakże prosty jest determinizm

***

Pierwsza śmierć była
jak spełniona apokalipsa
rozrywała żyły
pulsowała w każdym milimetrze
zmęczonego ciała
nie dała żyć

była dniem i nocą
świtem, zmierzchem
snem i śnieniem.

Druga śmierć przyszła spokojnie
nie darła szat
nie toczyła łez

oglądana drugi raz
czasem budziła zdziwienie
że tak wcześnie
że tak cicho
że mogła zaczekać

Trzecia śmierć
była faktem
nie może więc być
tematem oryginalnej poezji





sobota, 9 listopada 2013

Życie po pięćdziesiątce

Życie po pięćdziesiątce


Ostrzegano mnie jakoby po pięćdziesiątce miał nastąpić koniec świata. Mojego świata! Że nic co się nie wydarzyło, nie wydarzy się. Że co ma być, już było. Że nie ma na co czekać, nie ma o czym marzyć. Że na pewno mniej przede mną niż za mną.  Że już na pewno nic nie będzie lepiej niż było. I oto pod wpływem owych wróżb, wieszczeń pojawił się apokaliptyczny obraz mojego nicestwienia. Już na pewno będę mniej chcieć, mniej móc, mniej marzyć i w ogóle nastąpi taki okres stagnacji, że nie pozostanie nic innego jak tylko czekać na nieuniknione.
- Cholera jasna! - zaklęłam pod nosem, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. – Jeszczem całkiem czerstwa, jeszcze zmarszczki nie wyżłobiły siatki na mej twarzy, jeszcze spojrzenie świeże i pierś prężnie wypinająca się do przodu, a już  wróżą mi sromotny koniec. O nie! Nie dla mnie schyłki wieków, dekadencje i pesymizmy! Mnie się żyć zachciewa! Ja mam plany, marzenia, projekty! Ja mam pokłady sił, chęci i pomysłów! Ja nie pozwolę się zepchnąć na margines! O nie! Panowie szlachta! Ja – przeżywszy pół wieku- mam wiedzę i doświadczenie! Potrafię odróżnić ziarno od plew. Potrafię zdefiniować pojęcia ważne – miłość, szczęście, dobro….Potrafię zagrać w zielone…
(dywagacja) Moja droga I. podarowała mi  w antyramie umieszczone słowa:
„Świt z mroku wygarnia świat cały
I kartkę oświetla białą
I piszę pięćdziesiąt lat-
Zleciało Ci, strasznie zleciało…
I piszę pięćdziesiąt zim,
pięćdziesiąt wiosen, jesieni.
Cóż zrobić z tym możesz dziś?
Tylko zanucić refrenik:
Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze któregoś dnia odbijemy się od ściany
Jeszcze się spełnią piękne sny, marzenia, plany
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją
Jeszcze w zielone gramy, choć skroń niejedna siwa
Jeszcze sól będzie mądra a oliwa sprawiedliwa

Jeszcze w zielone gramy, chęć życia nam nie zbrzydła
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła
I myśli sobie Ikar, co nie raz w dół runął
Jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął
Jeszcze w zielone gramy, choć życie nam doskwiera
Gramy w nim swoje role naturszczycy bez suflera
W najróżniejszych sztukach gramy, lecz w tej, co się kończy źle
Jeszcze nie, długo nieeeeeeeeeeeeeee!

A moja najjedyńsza G, podarowała mi szklane "coś", na którym  ona i ja. wielkie w swojej przyjaźni, sprawdzonej w wielu próbach.

Tak więc mam nieodparte wrażenie, że po pięćdziesiątce jest cudnie! Bo człowiek zdaje się wiedzieć więcej, patrzeć lepiej. i potrafi ziarno oddzielić od plew, I nie szuka poklasku. I nie jest jako ta miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.http://www.youtube.com/watch?v=-qJkAosmEZM

Nasuwa mi się tu cytat z Miłosza:
A którzy czekali błyskawic i gromów
są zawiedzeni (...)
Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem
aAe nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcia
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie
Innego końca świata nie będzie

czwartek, 10 października 2013

Pisane na raty….

 Pisane na raty….


Jest październik…. Środek października, chociaż moje myśli o tym, co ma się zdarzyć  tkwią mnie… tkwią…. chyba od końca lipca… a może początku sierpnia…
( reminiscencja niekoniecznie a׳propos)
…Idę do banku. Oparta o barierkę obserwuję toczące się życie. Właściwie nic szczególnego. Ludzie snują się nieco ospale, bo od kilku dni upał dokucza, ale ja nie narzekam. Żadnych rewelacji. Ot! Dzień jak co dzień. I oto w niewielkiej odległości ode mnie pojawia się rower… Tak… rower, do którego „przymocowany”  jest  On.  Pochylona głowa,  sylwetka,( która zawsze będzie mi się kojarzyć z Don Kiszotem, chociaż zdaje mi się,  że tym razem jakaś bardziej szczupła) i to ciepło emanujące z każdej cząstki ciała… Nie pamiętam od kiedy wzbudzał we mnie niesamowitą tkliwość. Taką, że chciało się podejść, przytulić, by zagarnął pod swoje ramię, a potem powiedział coś zwyczajnego. Może to nawet było banalne, ale w jego „wykonaniu” przyjmowało się niemal jak frazy dezyderaty.
 Mistyczne w rzeczy samej…  Jedyny taki obraz w moim życiu (pewnie nie tylko moim, a wielu, wielu ludzi, choć pewnie nie ma to dla Ciebie znaczenia…Szanujesz ludzi, ale nigdy nie zabiegałaś o ich względy. Tak jak On robisz  po prostu swoje.)
                Przy bankomacie zrobił się niewielki ogonek. Jakaś kobieta niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, mamrocząc coś pod nosem. Przepuściłam ją. Niespecjalnie mi się spieszyło, a poza tym, czekałam na niego. Jak ciężkimi krokami, powoli, trzymając się rowerowej ramy, przejdzie na drugą stronę ulicy.  Podchodzę do niego, bo mnie ciągnie coś nieodparcie i ze względu na długoletnią znajomość, na rożne koligację,  witam się z nim. Zdobywam się na gest cmoknięcia w policzek, chociaż po fakcie uważam to za mało stosowne.  W zapadniętych oczach czai się  głęboka zaduma, a może smutek… Chwilę tak stoimy w tym słońcu i wymieniamy, co u kogo słychać. Jest zmęczony. Bardzo zmęczony.
- Co to, na działeczkę idziemy w taki upał? – pytam.
- Gdzie tam, pani droga, do banku przyszedłem…
Trochę mnie to dziwi, bo przecież kamienica, w której mieszka rzut beretem od banku.
- Coś jakiś słabiutki? – podpytuję, choć nie spodziewam się potwierdzenia. Wszak zawsze należał do tych, co to się nad sobą nie rozrzewniali. Popatrzył na mnie wyblakłymi oczami. I nagle poczułam się jak jego powierniczka.
- Nie wiem, co jest grane? Słaby jestem jak cholera… Nie mam siły.
- To przez ten upał – mówię, chociaż już wówczas wiem, że to nie o upał idzie.
Pachnie końcem życia.
                I naraz ogarnia mnie dziwny niepokój. I naraz boję się tego spotkania…, ale mam świadomość, że to już ostanie nasze spotkanie… a chciałabym więcej… bo jest we mnie niedosyt…
( wiele tych wielokropków, bo wiele niedomówień)

Przyjaciółko moja! Nie mówiłam Ci o tym… Nie odważyłam się również, by prosić Cię o zainicjowanie jeszcze jednego spotkania… Nieważne, bo nie ja jestem tu bohaterką. A pewnie i nie Ty… Może On  ( JESZCZE NIE MAM DLA NIEGO EPITETU, JESZCZE NIE UMIEM GO WYMYŚLIĆ ),a może jest to Ona  -  jego żona, a może Ty.  Dla każdego z was mam swoją opowieść. Dzisiaj jednak chcę Ci coś powiedzieć. Nie powiem w cztery oczy, bo nie dam rady, nie napiszę, bo nigdy nie będzie to „na czas”. Zatem mówię:

Kiedy nadejdzie dzień… będzie Ci żal każdej minuty, której Mu nie podarowałaś, choć  wiedziałaś, że inaczej nie mogłaś… Ale dałaś Mu naprawdę wiele
Kiedy nadejdzie… będziesz miała o tyle lżej, o ile w chwili odchodzenia  było Ci ciężko
W gruncie rzeczy miałaś wiele szczęścia, bo po części pozwolił Ci uczestniczyć w przejściu na tamtą stronę i … trochę pozwolił Ci z nim poznawać tę wielką tajemnicę życia i śmierci
Jeżeli nie było między Wami słów, to najwidoczniej nie były one Wam obojgu potrzebne… Na pewnym stopniu bycia ze sobą,  słowa są zbędne i może nawet przeszkadzają, bo mogą ni być adekwatne, a jeśli powiedział Ci „dziękuję”… to powiedział wszystko, o czym wiedziałaś i dlatego, kiedy o tym mówiłaś, uciekałaś wzrokiem, bo łzy cisnęły Ci się do oczu.
Kiedy nadejdzie … nikt nie obroni Cię przed samotnością… Musisz to wiedzieć! Ale dzięki Tobie Jego samotność była bardziej znośna…
Kiedy nadejdzie ten dzień… nie będziesz wiedziała, ile razy pojawiałaś się – Ty i On – w moich myślach. I przez Was trudno było mi prowadzić życie trywialne i „ codzienne” i trudno było pogodzić się z banalną prawdą  „o życiu i umieraniu”. Bo żyje się i umiera – to jedno. Ale  życie ludzi bliskich moim myślom i … ( nie będę wymyślać patetycznych słów) to drugie. I boli mnie fakt, że jestem daleko, daleko… i pozwalam światu na to, by toczył swój własny bieg bez względu na dramat jednostki.
Kiedy nadejdzie… staniesz się bardziej dorosła niż wtedy, kiedy Twój syn został ojcem.
Kiedy nadejdzie… pamiętaj, że jestem




poniedziałek, 23 września 2013

Dopóki chce się chcieć...

Dopóki chce się chcieć… warto….

Przednówek jesieni zawsze skłania ku refleksji. A dla mnie ta jesień jest szczególna… tyle się ma zdarzyć. Pomyślałam sobie, że człowiek starzeje się tak naprawdę, kiedy uświadamia sobie, że to co robi, robił już w życiu wieloktrotnie… i jest już tylko powtarzalność pewnych czynności… I nie ma możliwości robienia czegoś po raz pierwszy, i nie ma pomysłu na robienie czegoś po raz pierwszy… I już… się nie chce… I w końcu kiedy człowiek jest już tak zmęczony, że chce od niego ( tego życia) odpocząć. To chyba jest starość.
Pewnie chciałabym kiedyś znaleźć się w takiej sytuacji, kiedy wszystko, co mogłam zrobić pierwszy raz, pozostanie poza mną i będę miała tego świadomość. Bo cóż zrobić, kiedy życie zmęczy… tylko umrzeć…  A wtedy nie ma takiego myślenia: „a jeszcze tyle było przed nim”, „a jeszcze tyle chciał zrobić”, a jeszcze  „tak bardzo chciał żyć”, „tyle rzeczy pierwszych było przed nim…”
Siedzę sobie z moim K. Wieczór skłania się ku jesiennemu… Mrok za oknem, szum liści, wiatr duje po opłotkach… Z dworu dochodzi zapach owoców, wilgoci i palonych gałęzi… I tak siedzę sobie z moim K… Jesteśmy sami, bo już nieco zmęczyły nas kolejne przyjaźnie, które wypaliły się  i wszelkie deklaracje o stałości, lojalności  dały w łeb…
Jak zwykle rozmowa toczy się przy lampce i przy muzyce. Ja opowiadam o rzeczach pierwszych, które robię jako pięćdziesiątka… i robi się z tego niezła lista…  i  przy okazji play lista, bo oto po raz kolejny słuchamy czegoś, co lubimy i niemal jak pierwszy raz budzą się nas pewne emocje.
Po pierwsze zachwycamy się Ania Dąbrowską i przypominamy sobie jej stary ( już stary) przebój http://www.youtube.com/watch?v=XdbXEkWKqt0.
Sentymentalnie brzmiący Charllie przywiódł ulubiony przez nas utwór Kiliańskiego i Kayhi ( ależ mi się ona deklinuje!) http://www.youtube.com/watch?v=ItKxVNUFKYI. Hmmm „stały ląd”, „ trwaj przy mnie, bo wokół wzburzone morze”, „co los chce dać lub zabrać mi, dziś oprócz ciebie nie mam nic”… . Cóż jesień… ta też ma w sobie tyle uroku.
Jak jest się ze sobą tyle lat, to ma się tyle wspólnych płaszczyzn, po których człowiek porusza się niemal intuicyjnie. Wiedziałam, że K. zaraz włączy kolejne utwory, które mnie nie zaskoczą. I  tak się stało. Kayah  kolejny raz w bałkańskiej odsłonie http://www.youtube.com/watch?v=NtHb82zTJdA  oraz http://www.youtube.com/watch?v=Gudy01UbVes
Gorące rytmy, miękko płynąca muzyka…W głowie zamęt, w sercu kłucie… Wspomnienia cisną się do głowy. Wspólne miejsca, mające swą opowieść…
W tym miejscu naszego muzycznego wieczoru obecność Cesarii była oczywista… https://www.youtube.com/watch?v=loKR6GDAVtU oraz  zmysłowy song Natalie Cole  z najnowszej płyty El Espanol https://www.youtube.com/watch?v=7zd6JFuIwnA
Roztkliwieni wróciliśmy do historii „ z naszego podwórka”  Przemoknięte serca gwiazd – tak a propos  w kontekście tego wieczoru i dziwnego koncertu
I zaraz Dzieje grzechu https://www.youtube.com/watch?v=bb4rqiIJ2WU, żeby zakończyć Snem o Viktorii https://www.youtube.com/watch?v=FO5ovrAsO4A
A potem świt przedzierał się przez noc i pierwszy raz pomyślałam sobie, że… sen może nie nadejść, bo mamy jeszcze tyle z sobą do wysłuchania… na różne tematy. I „nie daj  Boże, broń Boże skosztować tak zwanej życiowej mądrości, dopóki życie trwa…”  I póki co, oddal mnie od spraw ostatecznych i ostatnich… Czego wszystkim również życzę
Gośka







 






 

niedziela, 15 września 2013

Sobie pomyślałam


Sobie pomyślałam…

Ufff!  Po trudach, schodach, po grudach udało mi się ukończyć pierwszą część najnowszej powieści. Jak to bywa - koniec bywa różny od zamierzonego… Bo to tak w życiu bywa. Człowiek zafrapowany  życiem  w jego najdrobniejszych aspektach,  z jego codziennością, banalnością spraw nie zawsze potrafi oderwać się od ziemi  i udać w świat fikcji i imaginacji… Codzienne sprawy tak mocno przygniatają i ciągną do dołu, że  niekiedy starcza sił tylko na oddech  niezbędny do przeżycia.  Widać taka moja karma, że nigdy nie będę takim lekkoduchem natchnionym zdolnym porzucić swoją przyziemną powinność matki, żony, córki, teściowej, nauczycielki  itp. itd.   oddać się bez reszty sprawom wyższym.
Ukochany mój Mistrz i Mentor Zbigniew Herbert  po trudach i grudach dochodził do wyżyn krętymi  drogami, potykając się wszelako o bruki  Stanów  Zjednoczonych, pięknej Grecji, zacnej Francji, klasycznych Włoch, zastałej w tradycji Anglii. Po każdej podróży pozostawiał ślad. (tu też zachęcam do lektury Barbarzyńcy w ogrodzie, Martwej natury z wędzidłem, Labiryntu nad morzem, Mistrza z Delf). W latach 1970-71 przebywał sobie  na ten przykład na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych jako visiting professor Uniwersytetu Los Angeles. Ot! Taka sobie dywagacja. Bo ani mnie dążyć do owych wyżyn, ani snuć fantazje, by jako On szczyty zdobyć… Pewnie i nie posiadam takowych zdolności, kompetencji i w ogóle… Mnie o co innego chodzi…. A mianowicie o to, jak to jest i czy można tak…. Rzucić wszystko i jako zdeklarowany ubożczyk, bez pieniędzy, koneksji,  bez żadnych drogowskazów…  iść gdzie słońce wschodzi i kędy zapada. Czy za prawdę mieć ową determinację, która nakazuje porzucić wszystko i iść w nieznane?  Wyjechać do Deii na Majorce albo do Toskanii i tam wśród nostalgicznych krajobrazów, sącząc zmrożoną sangrię oddawać się kontemplacji sztuki. Tworzyć… Czy da się bez grosza przy duszy przetrwać z dzisiejszym materialistycznym świecie?
A może to wszystko to tylko bajka na użytek płochych pięknoduchów i innych „popaprańców różnej maści”, co to sobie uzurpują prawo do bycia kimś wyrastającym poza przeciętność…




niedziela, 1 września 2013

Zamiast Mironczarni… ( koncept Białoszewskiego, język tegoż, ale odczucia iście takie same, czyli … męczy się Gośka męczy… ).



Kończę kolejną powieść. I znów nie udało mi się stworzyć bestselera na miarę Greya, czy choćby Rozlewisk. Nie mam w sobie owej lekkości i nie potrafię ze swadą pisać o przysłowiowej dupie – marynie. Czym powinna zająć się literatura, aby stała się atrakcyjna dla czytelnika? Czy należy szukać tylko czytelnika, który z trakcie lektury chce odskoczyć od swojej szarej codzienności do pięknego świata blichtru, picu i fabulacji – w  ogromnej mierze niemającego racji bytu w świecie rzeczywistym? Czego potrzebuje i czego poszukuje ów czytelnik? Tego nie wiem..
Roztrząsa się literacko historyczne zawiłości, budząc uśpione animozje międzynarodowe, międzynarodowościowe, międzypokoleniowe…ale mam wrażenie, ginie gdzieś jednostka, uwikłana w losy kraju całkiem przypadkiem, niechcący,  bez osobistego zaangażowania.
Więc ja sobie takiego człowieka biorę na warsztat i analizuję go i opisuję i czasem rozbieram na czynniki pierwsze i czasami się nim bawię, czasami go wikłam w historię, a czasami pozwalam mu, by robił co chce.  I to jest mój bohater. Moi bohaterowie. Człowiek rzucony w wir historii, często wbrew sobie… A może nie często, a najczęściej… ( jedna z powieści). I  jako jego twórca – Stwórca nakazuję mu trwać w owej zastanej rzeczywistości albo walczyć…( druga z powieści) I daję mu wszelkie człowiecze prawa! I bywa, że życie mojego bohatera (-ki) bywa jest podszyte tchórzostwem…o własne życie. ( kolejna z powieści) I ładne – nieładne? Prawdziwe… Bo człowiek zawsze w gruncie rzeczy pozostanie cholernym egoistą. I nie ma nic ponad indywidualne „tu i teraz”. Jasne! Bywa inaczej… ale wtedy powiada się o JEDNOSTKOWOŚCI….A ileż może być jednostek w tłumie? Piętnastu tysięcy? Stu tysięcy? Miliona?
Kropla w morzu! Więc pewnie nie wymyślę nigdy bohatera na miarę Odyseusza, Makbeta, czy Vadera, ani nawet pomniejszych jak Małgosia z Rozlewisk czy inni, ale może to będzie Kowalska czy Nowak…z jej wszechświatem…


Mierzę się ze światem, w którym przyszło mi żyć, mierzę się z owym światem z pomoc moich bohaterek… Może dlatego, że pisanie pozwala mi się ponownie poprzyglądać, a może dlatego, że przyglądanie pozwala mi bardziej zrozumieć, a może i z jakiegoś innego powodu, którego  nie umiem nazwać…

wtorek, 13 sierpnia 2013

Kolejna rozmowa z Marcelem, a właściwie krótki dialog, który zmusił mnie do myślenia


Kolejna rozmowa z Marcelem, a właściwie krótki dialog, który zmusił mnie do myślenia


Dzień jak co dzień. Tak sobie siedziałam i tak sobie drążyłam siebie, kiedy stanął przy mnie Marcel i zapytał:
- Mamusiu, a dlaczego masz taką szczęśliwą minę?
Trochę zdumiało mnie jego pytanie, bo jakoś nie czułam się szczególnie w siódmym niebie. Ale fakt, że mój syn tak mnie postrzegał, był dla mnie niezwykle ważny. Bo przecież lepiej dla dziecka, jak ma świadomość, że otaczają go szczęśliwi ludzi.  A tak poza tym  – i  owszem – od  kilku tygodni może nie fruwam pod sufitem, ale  cieszę się. Bo zostanę babcią i ta wiedza coraz wykwita uśmiechem na mojej twarzy.  Uczucie niesamowite.  Jak to jest, kiedy stajemy się pniem drzewa, jak rozrastamy się wszerz?.  
Kiedy przy stole zaczęło ubywać ludzi, trudno było patrzeć na puste krzesła. I najprościej było wówczas uciec w głąb siebie. Nurzałam się we własnej rozpaczy  i raz po raz okrywałam, jak mało jest we mnie radości życia, owej naturalnej witalności, chęci do czegokolwiek. W pewnym momencie uciekło ze mnie dziecko, pozostawiając mnie dorosłą, poważną, smutną i…  zapewne nudną. Z takiej perspektywy patrzyłam na świat. Mój świat. Rzadko mi się podobał. Był zbyt płaski i ciągle gdzieś wpadałam.  Zapadałam się w nietrafione przyjaźnie,  nieudane relacje. Ciągle coś się waliło,  czegoś brakowało, za czymś tęskniłam, czegoś żałowałam. Niekiedy wygrzebywałam się na powierzchnię. Dobrze, że choć  na owej powierzchni moja rodzina i sprawdzona garstka przyjaciół, dla których warto było wyłaniać się z siebie.
       Usłyszałam ostatnio taką ot taką sobie mądrą i osobliwą rzecz o nas – ludziach.  O tym, w jakiś sposób poszukujemy szczęścia w życiu. Jakoby dzielimy się na trzy grupy. Jedni  idą wszerz, przyrasta im rodziny, przyjaciół, dzieci,  wnuków, inni idą w przód – brną przed siebie, wspinają się po szczeblach kariery. Kariera, pozycja, pieniądze, splendor. A jeszcze inni idą w głąb siebie, coraz odkrywając nowe pokłady siebie, idą w duchowość, rozwijają się, kształtują w sobie naczelne wartości, żyją refleksyjnie.
        W „Traktacie o łuskaniu fasoli”, bohater ( nota bene pozorne prosty człowiek) powiada „nie wszerz się żyje a w głąb”). Lecz myślę sobie, że temu chodziło o nieco inny „ głąb”, bo to człowiek z pewną historią i pamięcią. „Zależymy od pamięci, jak las od drzewa, a rzeka od brzegów. Stworzeni jesteśmy przez pamięć. Nie tylko my, świat w ogóle. Tak długo powinniśmy żyć, na ile nam pamięć pozwala i jakie wyznacza nam granice”  - powiada bohater Myśliwskiego. Przypomniałam sobie o nim, bo zawsze sobie przypominam, ilekroć zbiera mnie na „egzystencjalne rozterki”. A jak widać – zebrało mi się
Jakie są więc te drogi poszukiwania i, która z nich najlepsza. „(…)Nie wiem i nie wiem i trzymam się tego jak zbawiennej poręczy” ( znów mi się cytat wkradł – tym razem z Szymborskiej).bo ja obrastam wszerz, tworząc pajęczynę powiązań, zagarniam do siebie ludzi, oblepiam ich sobą, by się mnie trzymali. Nierzadko  zaglądam w głąb siebie, napawam się chwilami szczęścia, co to jak są ulotne jak motyle. Jest w tym pewna prawidłowość. Nie wymyśliłam żadnej prawdy, zakrzyknę „Eureka”. Zagadka życia pozostaje wciąż nieodgadniona. I niech tam! Jeszcze raz pozwolę sobie na cytat z Myśliwskiego:  „Znaleźć siebie to nieprosta sprawa. Kto wie, czy nie najtrudniejsza ze wszystkich, jakie człowiek ma do załatwienia na tym świecie”.

- Mam taką szczęśliwą minę – odpowiadam Marcelowi.  – Bo właśnie jeden motyl szczęścia przyleciał do mnie.

 

poniedziałek, 29 lipca 2013

Refleksja na okoliczność trwających wakacji


Refleksja na okoliczność trwających wakacji…


Chociaż nie planowałam jakoś szczególnie szalonych wakacji, bo … cóż, kryzys nie odpuszcza , mnie nie zbywa, a i charakter pracy mojego męża nie pozwala na wiele. Już uporałam się ze zmorami napadających znienacka ckliwień, nękających wspomnień wieku młodego i durnego. ( Niekiedy dopadają ciemną nocą, ale wtedy przeganiam je, klnąc się na psa urok albo inne zaklęcia.)  Zatem pogodzona z losem z początkiem wakacji obrzuciłam okiem moje domostwo i postanowiłam, co następuje.

Po pierwsze primo; posprzątam chałupę. Zaglądnę w każdą szufladę, na półkę, w każdy kąt i mysią dziurę. A co! Naszło mnie, by pobawić się w perfekcyjną panią domu!

Po drugie primo: Będę robić przetwory, obrusy i  sałatki do obiadu  pełne witamin, co to jak znalazł jesienią.

Po trzecie primo: Będę nadrabiać braki w filmach, których nieskąpy stosik uzbierał się na regale. Wymyśliłam jeszcze kilka niezłych punktów i nawet cały ten mój świat zwykłych spraw wydał mi się tak interesujący, że tylko tego i więcej niczego nie chciałam.

Bywało, że widziałam siebie uwijająca się wśród grządek, pielącą, wychwaszczającą rabatki, zbierającą owoce.

Tak zbudowana zdawałam się zupełnie nie dostrzegać barwnych, mamiących błękitem nieba, bezkresem wód i białymi piaskami fotografii migających mi na stronach internetowych i ekranie telewizora. Święte słowa męża mojego dawno zaślubionego, mądrego i praktycznego „Wszystkiego mieć nie można” pobrzmiewały co rusz, nawracając niekiedy zbłąkane myśli na właściwe tory.

I oto – jak to w życiu bywa – całkiem nieoczekiwanie i nieplanowanie trafiły mi się wyjazdy: Świnoujście, Warszawa, Bieszczady i Kraków. Spakowałam walizki, zabrałam dzieciaka i w drogę. Pojechałam z Irmą  i jej synem. Warszawa zrobiła na mnie wrażenie. Od ostatniego mojego pobytu minęło ponad dziesięć lat.  Pokazałam Marcelowi Muzeum Powstania Warszawskiego. Byłam dumna z niego, kiedy z dziecięcą ciekawością i wrażliwością chłonął wystawy, czytał, pytał i zdumiewał się tym, co zobaczył. W Centrum Nauki Kopernika spędziliśmy bez mała cały dzień i nie sądzę by to jakoś szczególnie wyeksploatowało mojego syna. Zachwycał się eksponatami w Muzeum Wojska Polskiego i nawet długie spacery po Krakowskim Przedmieściu zbytnio go nie nużyły.  Letni skwar przeganialiśmy, siedząc przy fontannach. Kilka dni minęło jak z bicza strzelił i już wiem, że muszę z nim tam wrócić.

A potem moje Bieszczady! Wróciliśmy do domu przepakować walizki, zabraliśmy męża  i dalej! Z przyjaciółką i jej mężem wyruszyliśmy przez całą Polskę do Przysłupia
Takiej ciszy nie ma nigdzie! Ale wędrówka Działem na Małą Rawkę… to jest to! Kilkugodzinna wyprawa, najpierw bukami, potem polami jagodowymi z widokiem zapierającym dech w piersiach na naprzeciwległe połoniny Wetlińską, a potem i Caryńską, wysokie trawy i wszechotaczająca zieleń… I kiedy tak się idzie między niebem a ziemią, to dopiero wówczas smakuje się świat… Łzy mieszają się z kroplami potu, tysiące spraw tłoczy się do głowy, ból nóg nakazuje zapomnieć o wszystkim innym złym, co się przydarzyło… I przychodzi chwila, kiedy nie chce się schodzić, tylko iść, iść do końca…. Wokół wyrastając jedna za drugą bieszczadzkie góry z przycupniętymi gdzieniegdzie osadami.  Gdzieś tam poskrywane zapomniane przez ludzi i Boga cerkwie, wsie ukryte przed ludźmi, w których schronienia  szukają sponiewierani życiem rozbitkowie. I czas… który zdaje się zupełnie inaczej płynąć.  

                Nie udało mi się nasycić się górami dostatecznie, nie zdołałam brodzić w górach tyle, ile sobie wyznaczyłam, ale i tak wróciłam odnowiona. I znów jestem mądrzejsza  o kilka prawd. I teraz już mogę sobie wypełniać obowiązki pani domu, czasem pozaglądać do folderów  ze zdjęciami i poczuć ten spokój…. I obiecać sobie, że może jeszcze raz, jeszcze jeden raz tam wrócę, choć sił brakuje coraz bardziej….

 

Ps. I jeszcze jedna myśl nasuwa mi się: Dobrze mieć wokół siebie ludzi, z którymi można pochodzić, pozachwycać się, pogadać, pomilczeć  i wciąż jeszcze mieć ochotę na bycie blisko siebie.
Ps.2
Teraz mogę z nabożną spolegliwością zabrać się za chałupę
:)

sobota, 13 lipca 2013

Trafiła się leniwa sobota, czyli wpis ni z gruszki, ni z pietruszki… chociaż może jednak?


Trafiła się leniwa sobota, czyli wpis ni  z gruszki, ni z pietruszki… chociaż może jednak?


Wakacje. Kolejne wakacje w moim życiu. Na tyle spowszedniały, że nie wiem, czy mam się nimi fascynować, czy nie. No bo przecież. Jeżeli coś wpisuje się w pewną cykliczność… nie stanowi już jakiejś oryginalności. Wpisane jest w nasz czas. I kwita! Tak więc żyję sobie wakacyjnie, trawiąc czas na określonych zadaniach, przez się samą ustalonych. Zatem – rano chodzę z kijkami, jeżdżę na rowerze, piszę, w ostatecznej ostateczności gotuję obiady i piorę…., potem realizuję program powszechny matki – polki, potem siusiu paciorek i spać. Niekiedy w pewnych antraktach dopadają mnie tęsknoty za NIEZNANYM, ale zaraz biorę się karby i tkwię w  mojej realności. Pokornie i cierpliwie. Od poniedziałku po niedzielę i etc. ,wypełniam  utarte schematy. W wieku pięćdziesięciu lat człowiek już wyparł  z wyobraźni nieoczekiwane historie bez możliwości zrealizowania się. Już wie, że ziemia jest twarda, upadek bolesny, a skrzydła ikariańskie nie zawiodą za daleko… A jeśli nawet przekradnie się do świadomości jakaś myśl niesforna, to ją kadzidłem! i a kysz! przegonić zda się. Bo rozum podpowiada, że tak należy i tak trzeba. Więc ja - zdeklarowana realistka z kikutem skrzydeł odciętych dużo wcześniej przez okrutny i bezwzględny los nauczyłam się stąpać po twardej ziemi, raz po raz wyrzucać z buta uwierający kamyk. Za cel i sens upatrując realizację zadań zadanych mi przez życie.  I nijak do głowy by mi nie przyszło, bym mogła się temu sprzeciwić, albo z onym życiem moim  się kłócić. Wszak wiadomo, że z koniem się nie kopie. A tu! Masz ci babo placek! Jak kurze ziarno, trafiła mi się leniwa sobota. I w perzynę obróciły się wszystkie moje plany, zadania, przedsięwzięcia, odgórne dyrektywy, narzucone przez samą się imperatywy. Poszło! Rozbiło się jak mydlana bańka. I zamiast wypełniać przeznaczone i opracowane schematy siedzę sobie i bredzę. A co?! Nie wolno mi!? Zjadłam sobie pomidorową, polatałam po mieście, polegiwałam sobie na wypoczynku w stołowym, nawet kawę wypiłam w łóżku. Panisko! Co się zowie! I nie zamierzam sprzątać, prać, piec placki drożdżowe! A niech mi tam! Ale poleniuchuję, a potem zaś! Spakuję swoje i dzieciaka mojego najmilszego rzeczy i ...Hajda! Wiśta! Wio! Na Warszawę! Zamykam oczy I już ci pod powiekami jawią mi się wielkie światy stoliczne! I szum! I rwetes! I wielka niewiadoma!  I pal sześć! plany, zamierzenia i ambicje! Leniwa sobota! A potem Warszawa, a potem Bieszczady… a potem… potem trzeba będzie wziąć się do pracy! A teraz ! Hulaj dusza, piekła nie ma! Na Warszawę! Hurra!
http://www.youtube.com/watch?v=EK8oWDluu18

środa, 26 czerwca 2013

Rozterki pisania



 

Rozterki pisania

   


      



            Ukazała się moja powieść Kobiety z sąsiedztwa. Oczywiście cieszę się bardzo i teraz będę z bijącym sercem oczekiwać opinii, reakcji czytelników. I narobiło się! Masz ci babo placek! Miałam spokój- siedziałam sobie cicho, spolegliwa żona, matka - polka czterech synów, nauczycielka języka ojczystego. Czytałam sobie, robiłam aniołki na szydełku i cuda niewidy na drutach, piekłam czasem placki i polegiwałam sobie na wersalce, kiedy mnie życie zmęczyło. Było… ach ! jak błogo było! A teraz ? Czekam! I choć wiem, że napisałam naprawdę świetne książki, ale jak przekonać o tym wszystkich? Wielu?  Nie dość tego, to kolejne historie moszczą się w mojej głowie, zarywają moje noce, niepokoją mnie, nakazują wstawać na granicy nocy i dnia, zrywać się ze snu, odrywają mnie od życia de facto, bym zapisywała wymyślone historie, nadawała sens wymyślonym postaciom, martwiła się zmyślonymi problemami…. A było tak błogo! Ach! Jak błogo było! Widać nie pozostaje mi już nic jak cierpieć twórczo i pisać i jeszcze pamiętać o tym, by nie mieszać fikcji z rzeczywistością. Zatem do roboty… Matka i córka się pisze!

czwartek, 13 czerwca 2013

O czytaniu Stasiuka i o tym, że jestem kim jestem i nic tego nie może zmienić….


                O czytaniu Stasiuka i o tym, że jestem kim jestem i nic tego nie może zmienić….


 

             
zdjęcie z Internetu
  
Lubię poranne chodzenie do pracy. Zwłaszcza jak ciepło. Jeszcze na ulicach cicho i trochę pusto. Samochody przemykają. W środku siedzą sobie ludzie pracy – mniej, czy więcej zadowoleni z faktu, że oto zaczyna się kolejny dzień. Większość z nich myśli sobie o pracy tyle tylko, że muszą to robić, bo póki co są w takiej odległości od emerytury, że nie ma co. A możliwość trafienia szóstki tak nierealna, że nawet nie umieją sobie wyobrazić siebie w sytuacji wygrywającego. Czasem jakaś głowa w samochodzie mi się kłania i odkłaniam się. Idę. I zawsze mam jakiś temat do obmyślenia. Dzisiaj, patrząc na górkę, za którą zaraz moja szkoła, żal mi, że jest tak krótka. Bo dużo mam do obmyślenia. W głowie łomocą mi się myśli na rożne tematy, ale najbardziej na temat Stasiuka. Bo nie mogę skończyć jego książki Grochów. Nie dlatego nie mogę, bo jakieś życiowe sprawy mnie frapują, ale nie mogę, bo nie chcę, a jest tak krótka, że kończy się szybko. Dozuję sobie po kartce, ale tak naprawdę siedzi we mnie dzień i noc. Temat zaiste powszechny w literaturze, by nie rzec nawet banalny. Czekałam więc na ckliwe, chwytające za gardło i serce frazy, a znalazłam, jak to sam pisarz ujmuje „zwyczajność niezwyczajnych rzeczy”. I nie tyle lektura zajmuje mnie, co toczy mój mózg i stawia pytania…Taka jest. Pełna mądrości ( bez zbytniego mądrowania) medytacja nad światem oglądanym z perspektywy, ale pozbawionym wszelkich upiększeń i udziwnień. Tak prawdziwie pokazanym, że momentami aż boli.  Nie spodziewałam się, Boże Drogi broń! od Stasiuka żadnego dydaktyzmu, uczonych puent, ale pootwierał mi pewne furtki w głowie, jak choćby tę, za którą skrywała się oczywista oczywistość, o istnieniu której nie wiedziałam nic a nic. A mianowicie napisał coś takiego: „Bo przecież nie od razu jesteśmy śmiertelni” i jeszcze wiele innych rzeczy, które są tak cholernie proste i mądre, i trzeba tylko je wymyslić. Czytam jego i mam wrażenie wielkowymiarowości. Jestem i tu i tam jednocześnie. I utożsamiam się absolutnie. I żal mi, że ja tak nie potrafię. A nie potrafię, bo jestem kobietą.  Bo, nawet jeśli cudem żywym udałoby mi sięgnąć po język Stasiuka, i nawet, gdybym potrafiła tak jak on – poruszona jakimś konkretem – uruchomiła wyobraźnię, nie zdołałabym się uwiarygodnić u czytelnika, bo jestem kobietą. Bo wszystko, a dla mnie u Stasiuka w szczególności, jest na wskroś męskie. Męski język, męskie emocje i estetyka. Przez całą narrację prowadzi nas z właściwą sobie rezerwą. I owa chropowatość, pod którą pobrzmiewa melancholia i liryzm są tak prawdziwe że aż strach ( a tu już kolejny strach), jak głęboko osadza się w głowie, jak mości się zakamarkach. Bo Stasiuk pisze o życiu, o intensywności świata wobec śmierci, o ludziach prostych z często mało oryginalną genealogią i życiorysem, o rozkładzie wszelkiej materii, o historii, o czasie, co to płynie leniwie od wieczności do wieczności i czyni to doskonale, że chciałoby się zakrzyknąć: Stasiuk największym pisarzem jest.

A teraz poczynię sobie ot! taką dywagację. Kiedyś zdarzyło mi się p o p e ł n i ć taki tekst o kryzysie męskości http://iwona-zytkowiak.blogspot.com/2012/03/czy-nastepuje-kryzys-meskosci-znalazam.html. Tam( chyba poszukiwałam pewnego konsensusu międzypłciowego).

Wbrew pozorom owa dywagacja jest  zupełnie a propos.

Coraz częściej zdaję sobie sprawę w jak ogromnym stopniu coraz bardziej i głośniej dochodząca do głosu ideologia genderu determinuje działanie, percepcję, ocenę wszelkich form aktywności człowieka. Nie sądziłam, że stanie się dla mnie zajmujące na przykład ze względu na  pisanie. O performatywności płci słyszałam wcześniej i, choć nie do końca wiedziałam o co chodzi, ale tak na czuja nawet dość mocno zgadzałam się z twierdzeniami, że płciowość biologiczna dana jest człowiekowi z natury i tak bywa oraz co za tym idzie, przypisuje się człowiekowi płeć kulturową. I to ona, choć wtórna ,chwyta człowieka w ryzy od najmłodszych lat, wyposaża go w cały zestaw instrumentów, stereotypów i kostiumów szytych na miarę płci. Małej wszakże dziewczynce matka wpaja od najwcześniejszego okresu świadomości własnego istnienia: „Pamiętaj! NiE ubrudź się. JESTEŚ DZIEWCZYNKĄ. Nie możesz zachowywać się tak jak jakieś CHŁOPACZYSKO. A potem już przez całe życie do mózgu sączy się nowe symbole i artefakty, jednocześnie podtrzymując i umacniając już ugruntowany system, zmierzając do coraz większej polaryzacji kobiecości i męskości. Tym to sposobem tworzymy sieć dziedzin życia, które coraz bardziej nas, czyli kobiety i facetów różnicują. I coraz gęściej robi się od rozróżnień typu: co wypada mężczyźnie, nie przynależy kobiecie. Bywa na odwrót, ale jakoś rzadziej. I nic więc dziwnego, że owa nierównorzędność tożsamości kobiet i tożsamości mężczyzn budzi sprzeciw tych pierwszych.

I w moim przypadku tak się zadziało. Powtarzalność aktów performatywnych w stylu: Jesteś kobietą, więc tobie nie wypada”. „Jako kobieta, powinnaś to czy tamto”, sprawiła, że nie umiem inaczej. Myślę jak kobieta, robię jak kobieta, czytam przez pryzmat kobiecych doświadczeń, a w końcu piszę jak kobieta. I właśnie przez ten fakt wciąż będę na pozycji niższej, a jeśli już, będę musiała wciąż udowadniać, że to, co kobiece niekoniecznie musi być gorsze.

- Dlaczego się tym zainteresowałaś? – zapytał mój mąż, kiedy ślęczałam wieczorem nad klawiaturą, raz po raz przywołując go, by czytać mu sprodukowane przed chwilą zdania.

Dlaczego? Bo mu – temu Stasiukowi –zazdroszczę. Że tak pisze i nie tyle, że jest to jakieś arcypisanie, choć oczywiście jest, ale to, że on jako facet może napisać tak czy siak, a ja nie. Że jemu dostępne są peryferia wszelkie, a mi nie bardzo. Że on może sobie pozwolić na „zwyczajność”, która z uwagi na to,  że jest jego zwyczajnością, dla mnie zawsze pozostanie egzotyczna. Że może pisać sobie dosadnie i krwiście, a ja nie, bo jak  to miałoby się do tej kobiecej estetyki. Jasne, nikt mi nie zabroni, papier wytrzymały (komputer jeszcze bardziej), ale nie będzie w tym autentyczności i szczerości. I zazdroszczę mu też tego, że ja jego przeczytam, ale ona mnie nie. I co z tego, że nie tylko mnie…

PS. Od autorki, czyli sobie jeszcze napiszę: Nie dokonuję analiz, interpretacji , nie szukam tropów, powiązań i odniesień, bo się najnormalniej na tym nie znam

poniedziałek, 20 maja 2013

Druga rozmowa z Marcelem


Druga rozmowa z Marcelem


                      Maj  rozbisurmanił się na dobre.  Wybujał milionem  kolorów, zatrząsł zielonością – nawet pożółkłe trzciny smutnie stręczące od jesieni zielenią się wśród odgłosów gęgających kaczek, perkozów i łysek czyniących niesamowity rwetes i zamieszanie jakby też nie wiedziały, co z tą wiosną zrobić.  Zza płotów mizdrzą się wiosenne kwiaty, pachną do szaleństwa bzy i konwalie i świat zdaje się być jak nie z tego świata – cudny, pachnący, że chciałoby się śpiewać. Idę sobie z Marcelem... Ręka w ręce… idziemy powoli, bo nie spieszy nam się, a poza tym fajnie tak sobie iść.  Idziemy skrótami  na majowe ( wszak to biały tydzień). On mówi… Opowiada o szkole i o tym, jak rozkwasił sobie brodę i o Witku, o Michale… i tym, że lubi lody waniliowe i chciałby pojechać na wakacje do Torunia, bo Toruń jest piękny a najpiękniejszy był hotelowy pokój przy Starówce. Broda czerwieni się jak zachód albo wschód słońca…  Wokół pachnie! Pachnie bzami, fiołkami, pachnie tulipanami i miętą, i nie wiem, czym jeszcze… Tak pachnie wiosna, zieleń i maj.

-Od kiedy rzuciłem palenie, poczułem zapach wiosny – powiedział któregoś razu ojciec Marcela. I musiał to powiedzieć, żebym odczuła. Tak! Poczułam zapach wiosny….

                Idziemy. Marcel gada, gada i gada, buzia mu się nie zamyka. Tematy mnożą się i zmieniają co rusz. Ja wdycham wiosnę

- Ale pachnie! – wzdycham  głośno

- A pamiętasz mamusiu! – mówi Marcel. – To dzięki mnie nie palicie i tatuś poczuł wiosnę!

- Oczywiście – potwierdzam lakonicznie. Ale zaraz dochodzi do mnie, że  w rzeczy samej, to dzięki niemu  ten maj jest taki piękny, wonny i kolorowy.

Kiedy urodziłam Marcela, zrozumiałam, że chociaż pewnie los mój zapisany gdzieś, ale może warto losowi pomóc, może warto nie prowokować go…

- Pamiętasz mamusiu! Kochasz dzieci, nie pal śmieci…

                Mądrala mały, kiedyś się dowie, że wyuczone w przedszkolu formułki…. pomogły  mi i mojemu mężowi… i jemu….

 

               

sobota, 11 maja 2013

W cztery oczy...


 

Zamiast wstępu

                Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, świat stanął na głowie. Poszły! Plany! Marzenia! Ambicje związane z doktoratem! Poszła figura! Spokój! Poszła mrzonka o domku pod lasem! Niekiedy, i naprawdę rzadko, z uśmiechem pobłażliwości  myślę o amtym okresie mojego życia. Za to nie ma dnia, abym nie cieszyła się, że  mam jego- Macela. Boję  się, że zanim się oglądnę, uleci  mi z pamięci co najpiękniejsze. Rozmowy. Rozmowy z moim synem.

                                 Rozmowa pierwsza

Marcel  mówi:

- A lubisz, mamuś Flinstonów?

                Sprzątnąwszy po kolacji, dokonawszy ablucji sponiewieranego czasem i  zmęczeniem ciała, zamierzam zasiąść do komputera.  Myśli kłębią mi się w głowie. Zarówno te, które dotyczą zdarzeń de facto, jak i te, które  prowadzą mnie do mojego świata  fabulacji. Moich bohaterek – utrapionych , beztroskich  szczęśliwych, nieszczęśliwych, starszych , młodszych, głupszych, mądrzejszych i innych…. kobiet. Mobilizuję wszelkie siły, zbieram resztki ich – tych niewyeksploatowanych  w codziennych zmaganiach z normalnym  życiem, by kończyć pierwszą część nowej powieści. Niecierpliwość we mnie wzbiera, bo kolejne pomysły lokują się głowie, a ja się boję, że ulecą albo zwyczajnie nie stanie mi czasu.

                Zastygam wpół ruchu, bo pytanie mojego syna zupełnie wybija mnie z trajektorii myśli. Patrzę na niego. Z twarzy Marcela sczytuję wyczekiwanie. Oparty o ścianę, w pozie cwaniaczka, mówi, nie czekając na odpowiedź:

- Bo Jetsonowie są tacy nowocześni. Nie sądzisz?

Pewnie że nie sądzę,  bo zupełnie zapomniałam o  Flinstonach, o Donaldach i nawet Bolki i Lolki ulotniły się  z mojej głowy.

-  A ty, mamuś, jaką bajkę najbardziej lubiłaś?

- Bolka i Lolka, potem….Tom i Jerry…  - usiłuję sobie natychmiast przypomnieć, bo on czeka.

- A teraz? – Marcel nie odpuszcza.

Denerwuję się, bo cały dzień spełzł mi na tysiącu spraw, a teraz zamierzałam pisać. Nie szukam więc odpowiedzi, ale chcę spławić dzieciaka.

- Teraz Pingwiny, ale Marcel, proszę – zamierzam  zakończyć ten dialog, bo  właśnie przyszło mi do głowy  jakieś zgrabne rozwinięcie wątku związanego  z Niną – bohaterką  mojej powieści

- Wiem, wiem – przerywa mi syn.  – Rozumiem cię. Wiem że to dla ciebie ważne…. Daj mi tylko buziaka i przytul.

Mierzwię czuprynę Marcela, cmokam go szybko w usta i wracam do pracy.

                 Nie klei się. No nie! Zamykam klapę laptopa i idę za nim. Razem pooglądamy Pingwiny….