czwartek, 15 sierpnia 2019


Polskie czytelniczki nie są głupie

zdjecie ze strony https://www.shutterstock.com

I jestem jak najbardziej przeświadczona o tym. Z grona moich licznych mniej lub bardziej znajomych, znamienita większość ma pojęcie czym jest dobra literatura, ma rozeznanie co w literaturze piszczy, odróżnia owo ziarno…. Często też przytrafiają się mi rozmowy na temat literatury. Jaka to lepsza, a jaka gorsza? Co decyduje o tym? Czy oryginalność, brak wtórności, czy język, czy kreacje świata przedstawionego, czy jakość dialogów, a może ich brak. Czy współcześnie mamy do czynienia – z  cokolwiek sztucznym, ale jednak podziałem, na literaturą kobiecą i tzw. resztę świata, a jeśli taki istnieje, to czy jest to uzasadniony podział?  I co za tym idzie? I czy literatura kobieca, to ta pisana dla kobiet, czytana przez kobiety, a może pisana przez kobiety? A może o kobietach? A jeśli, to czy z definicji jest gorsza?  Naiwna, płytka o błahej treści, napisana kiepskim językiem? Na każde z tych pytań byłabym ( zapewne nie tylko ja) podać niezliczone przykłady kwestionujące zasadność takich sądów.  Ale nie o to rzecz się rozbija. Nie o to. A bardziej o fakt, że takiej nieformalnej klasyfikacji  przyklaskują wydawnictwa. Czasem mam wrażenie, że mało kto sięga do treści, a po pobieżnym przewertowaniu, „przyobleka” książkę w słodko-naiwną okładkę, na której w różnych pozach kobitki. Kobitkami okładki polskich powieści stoją! Są więc oweż: na leżąco, stojąco, siedząco, przodem, tyłem, w różnych koafiurach – tych bardziej retro – uporządkowanych, ogarniętych i tych romantycznych, rozwichrzonych, w stylizacjach – od tych prostych, przaśnych, albo tych fingujących stroje z epoki wiktoriańskiej, a skończywszy na stylówach, których nie powstydziłyby się współczesne influencerki albo takich prosto z pokazów haute couture. Choć często gęsto bywa, że okładkowe damy są niemal saute i tyle tylko, co maska je ubiera lub  skrywa wiązka siana. I jeszcze w różnym wieku są książkowe „figurantki”. I choć  o tej roli stają w szranki kobietki w różnym wieku, to niewątpliwie, przegrywają z kretesem te w tzw. kwiecie wieku, czyli czterdziestki (o pięćdziesiątkach nie wspomnę, bo one już dawno zeszły z seksualnego radaru). Bo tu wydawnictwa tłumaczą, że któżby to chciał kupować niedoskonałą zwyczajność – fałdę na brzuchu, kurzą łapkę pod oczami, a już absolutną abominację budzi starość. A fuj! Niech żyje młodość, wolność i swoboda, i dziewczyna młoda! Hejże ha! I cóż, że pomiędzy okładką a treścią nie ma żadnej spójności i nie pomoże nawet najodleglejsza metafora i przeogromna chęć jej odszukania.  Ryzyko czytelnika! Wszak jego wola! Chce – kupi, nie chce – nie kupi! W końcu – „tego kwiatu, to pół światu”. A tymczasem niech rządzi łatwość, wtórność i tandeta! A  jak się paniom czytelniczkom nie podoba, to zawsze mogą sobie same napisać! W końcu to nie problem. Pisać każdy może! Nawet, gdy nie ma o czym! A co! Do diabła z literaturą tendencyjną! Do diabła z misyjnością! Do diabła z formą, treścią, z językiem i fabułą! I w ogóle precz z wszelkimi zasadami i ograniczeniami!
            Była era Harleqinów, podbijały rynek książki skandynawskie sagi ludzi lodu, niekończące się jak wenezuelskie seriale, był boom na literaturę pensjonatową ( pod meduzą, sosnówka, ostoja, marzeń, i inne nad wszelkimi rozlewiskami) - ja sobie utworzyłam osobistą nomenklaturę dla w/w – mianowicie literatura o swoistym celu terapeutycznym, w której to główna bohaterka/-ki kobitka w wieku, kiedy to kwiat owego wieku ma już poniekąd za sobą, pokiereszowana przez życie, przetargana przez wszystkie kręgi piekła przez męża pijaka, gbura, impertynenta i chama, a  często gęsto damskiego boksera, wyrwawszy się z okowów małżeństwa szuka bezpiecznej przystani, zacisznego portu ( metaforyka tegoż tekstu ścisłe zamierzona). I naraz nie tyle owa umęczona Maria Teresa, czy inna Cecylia, znajduje azyl,  co on - ten koniec świata, ten azyl, ostoja niczym współczesna deus ex machina staje  na jej drodze, by wyprostować ścieżki, naprawić krzywdy,  zamienić niekończącą się gehennę z mężem pijakiem gburem, czy innym łobuzem, w niekończącą się idyllę. Z dala od miasta, z dala od ludzi. Gdzieś na zapadłych terenach, zapomnianych przez Boga i ludzi, w górach, nad morzem. I tam odnajdują spokój, miłość i  wszelkie błogosławieństwo. Ot! taka urzeczywistniająca się baśń, w której dobro wygrywa ze złem,  szczęście wygrywa i miłość wiecznie trwa.
            Teraz na przykład mamy otwarty rynek na wszelkiego rodzaju „twarze” – 50, 365… . Gazety piszą, że mamy to, czego nam – kobietom brakuje! Brakuje nam rozmów o seksie – mamy  książki „ z życia wzięte”, pełne „prostych, dosłownych scen erotycznych”. A język? Zamiast silenia się na komentarz, proponuję cytat:
– Składnia?! Ja mam składnię Mistrza Jody z Gwiezdnych Wojen – mówi Blanka. – I prosty język. Nigdy nie napiszę o wzwodzie: jego berło namiętności nabrało koloru jesiennych liści, a o seksie oralnym złowrogo szumią gałęzie na wietrze. W prostocie – i omijaniu rozwlekłych opisów przyrody na rzecz opisów stylizacji i makijażu – siła.”
Mniejsza jednak o współczesne „trendy”.
Czy ja mam za złe, że to się czyta? Nie, na litość, absolutnie nie! Ale to tak trochę jak z muzyką disco – polo! Niech sobie gra! Ale niech nie gra na cały regulator  w przestrzeni publicznej, na działkach, plażach, parkach, na imprezach lokalnych, niech da odpocząć od „oczu rozpędzonych jak motocykl”, niech pozostawi też przestrzeń dla innych form. I tak się mniej więcej ma się rzecz z książkami. Tylko w tym przypadku, to ci, którzy winni kreować rynek książki, sami ten rynek psują. Czym psują? Ano tymi swoimi okładkami „disco polo”. Zasypują półki księgarskie tysiącami twarzami. Ba! Ileż to razy zdarza się, że jedna twarz służy wielu tytułom ( ale to już inna para kaloszy, nie na darmo są strony w styl depositphotos itp ).  Wydawcy! Litości! Polskie czytelniczki nie są głupie! I czytać potrafią i zajrzeć do środka! I  nawet im blurb nie bardzo potrzebny, co to często tyle ma wspólnego z treścią książki, co koń z koniecznością. I wcale nie musi być łatwe, ładne, przyjemne dla oka, bo nie jest bez różnicy jaki tytuł, kto napisał! I nie jest też  tak, że „byle się czytało” i serce miękło i łza spływała po policzku. 
            A swoją drogą, czy mężczyźni też walczą o okładki? I pojawiają się na przykład „ciacha” z muskulaturą gladiatora… Już widzę Myśliwskiego, Małeckiego, czy Twardocha jak ich nazwisko widnieje… ( chyba jednak nie ośmielę się dywagować).
            A na koniec pozwalam sobie na manifest.
„Chcę dobrych okładek! Chcę dobrych okładek! Dla moich książek i dla innych mądrych powieści! A jeśli grafik nie wymyśli, to proszę o szarą okładkę, białą okładkę! Tylko okładkę… I niech czytelnik się zaryzykuje. Zajrzy do środka. Wyczyta wers lub pięć. Niech ta okładka będzie taka tabula rasa. Niechaj nastąpi doświadczenie czytania.”
Ole!

Ps kiedyś napiszę o moich powieściach…. I o moich okładkach. Psss!

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Jaka książka jest dla mnie najważniejsza? A jaka dla Was?


Kiedyś  portal Szczecin Czyta postawił mi takie pytanie. Odpowiedziałam, ale  dzisiaj zastanawiam się, czy tak jest? A książka ma dla Was znaczenie? 

Poniżej mój
tekst ze strony Szczecin Czyta
Jaka książka jest dla mnie najważniejsza? To pytanie, które nie ma szans, by zyskać odpowiedź jednoznaczną. Nie potrafię na nie odpowiedzieć. Z pewnością potrafię wskazać pisarzy, poetów, ale spośród ogromu książek, które przeczytałam wskazać tę najważniejszą – nie da się. Myślę sobie, że mogłabym wskazać te, które w jakiś sposób mną szarpnęły. Z wielu przyczyn. Fabuły, sposoby prowadzenia narracji, z powodu wywołanych emocji. Pamiętam jedną z takich książek była powieść „Malowany ptak” Kosińskiego. Czytałam jako powieść stricte autobiograficzną (bo tak mi została podana ). Ów autentyczny pierwiastek, a potem moje próby jego wyobrażenia, momenty identyfikowania się z bohaterem, uprawdopodobnienie się we mnie zdarzeń wyjętych z historii życia Kosińskiego – wstrząsnęły mną do głębi. A potem przeczytałam o próbach konfabulacji, o fikcyjności i poczułam się trochę oszukana. Bo rozedrgano moje struny, bo wyryto żłobienia w moim umyśle, bo wywołano we mnie owo uczucie empatii, syntonii do owego cygańskiego chłopca. A potem jakby ktoś zdjął mi chustkę z oczu, wyrwał ze świata i powiedział: to tylko zmyślenie, surrealistyczna historia, w której na równi będzie fakt i fałsz… Długo po tym nie czytałam Kosińskiego. Potem mi przeszło: przebrnęłam przez „Randkę w ciemno” i inne. Pewnego razu natknęłam się na Wiesława Myśliwskiego. Zaczęłam od „Kamienia na kamieniu”. Wchłonęłam. Z atencją i podziwem. Ale jeszcze nie na tyle, by potraktować Myśliwskiego jako mentora, ale na tyle, by czytać go. Po kolei. Co się trafiło. Od „Widnokręgu”, przez „Sad”, „Pałac”. Aż po „Traktat o łuskaniu fasoli„. I tu mnie uwiódł a b s o l u t n i e! Każde zdanie wydaje się być wycyzelowane. Słowa najtrafniejsze. Myśli – jakby moje. Tylko sama nie umiałam ich połączyć tak jak Myśliwski. By były tak na wskroś esencjonalne. A on umiał. A poza tym owa narracyjność, odpowiedzialność za swoich bohaterów, ukazywanie na pozór zwykłej codzienności, z jej nieprzewidywalnością, ale i bez epatowania jakimiś naciąganymi opisanymi zdarzeń, bazującymi na najprostszych emocjach. Jego dyskretne, nie nagabujące, ale wielokrotne pytania o sens życia, o tajemnice bytu – serwowane konsekwentnie, zmuszające do refleksji, poruszające – kazały mi myśleć o tym, że literatura ma sens. Że jest, winna być prawdziwa i poważna. I może dlatego też – mimo że nie mam zwyczaju wracać do książek, mając na uwadze fakt, że szkoda mi czasu na powroty, bo one odbierają mi szansę przeczytania kolejnej, jeszcze nie poznanej – to „Traktat o łuskaniu fasoli” traktuję jako lekturę wielokrotną. A poza wszystkim język! Przebarwny, przelogiczny, przeadekwatny, trzymający się reguł. Ale, gdybym miała tak uczciwie odpowiedzieć, to przecież nie mogłabym pominąć mojego Herberta. Zbigniewa Herberta. A szczególnie jego eseistyki (” Labirynt nad morzem”, „Barbarzyńcy w ogrodzie”, „Martwa natura z wędzidłem”) czy korespondencji (z Miłoszem, z Barańczakiem, Elzenbergiem). Bo u niego zawsze znajdę pole eksploracji dla moich „małych, skromnych” rozterek egzystencjalnych, które zdarza mi się miewać.
Jest też pewna książka, z którą wiążą się pewne wspomnienia. Książka, do której może nie wróciłabym, bowiem treść dość głęboko tkwi we mnie. I nie jest to jakieś traumatyczne przeżycie, a bardziej pewna związana z nią historia. Sama fabuła zasadza się na zbeletryzowanej biografii Feliksa Medelssona. Pierwszy raz zobaczyłam ją – jako licealistka- wśród innych na półce u rodziców mojej koleżanki. I oczywiście zaintrygował mnie tytuł „Miłość niejedno ma imię”. Rzuciłam się na nią jeszcze tego samego wieczora. I jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że oto nie mam przed sobą tkliwej opowieści miłosnej w style Siesickiej, czy Ożogowskiej, ale właśnie historię biograficzną, którą rozpoczynał epilog dotyczący Bacha. Niemniej książka mnie wciągnęła. Przeczytałam, oddałam. Po wielu latach, gdy moja świadomość muzyczna nieco się rozwinęła, postanowiłam wrócić do niej. Ale wówczas okazało się, że nigdzie, nikt takiej powieści nie zna. W bibliotece uniwersyteckiej, gdy spytałam się, czy jest powieść „Miłość niejedno ma imię” Pierre’a La Murre’a, pani zniesmaczona cokolwiek trywialnym brzmieniem i tytułu i nazwiska autora, podejrzewając, że pytam o jakieś miłośne czytadło, spojrzała spod okularów, wzruszyła ramionami i tyle. Był moment, że pomyślałam sobie, że nic tylko ta książka jest wytworem mojej wyobraźni. Do czasu, gdy znów po upływie kilkunastu lat, szukając prezentu dla przyjaciółki, natknęłam się na nią. Książka wydana przez warszawską Muzę, w serii Biblioteka Beletrystyk. Sztywna okładka, obwoluta. Idealna na prezent. I tylko jeden egzemplarz w księgarni. Kupiłam i całą drogę do domu rozpaczałam, że tyle lat poszukiwań i muszę oddać. Nie oddałam. Przeczytałam ponownie. Trudno było odpędzić rozczarowanie. Treść jak treść, ale język prosty, banalny, całość jakaś nieco infantylna. Ale mniejsza! Postawiłam na półce jak relikwie. A któregoś razu zaoferowałam młodej dziewczynie, która początkowała i w czytaniu i w muzyce. A potem książka poszła w inne ręce i … i znów mi zginęła. Ale teraz jest już dostępna w wielu księgarniach… Jednak ów fakt dostępności powoduje, że jeszcze jej sobie nie odkupiłam. Pewnie odkupię, choć jest i wyczytana, i wiem, że nie jest to literatura z tzw. najwyższej półki.
I jeszcze o Elizabeth Strout muszę napisać i Alice Munro, bo one pokazały mi, że można pisać o zwykłym życiu i nie są to opowieści o niczym. (Ostatnimi czasy rozczytuję się w swego rodzaju męskiej egzemplifikacji tych dwóch wyżej wymienionych w Karlu Ove Knausgårdzie – intelektualnym nudziarzu). I jakże nie ująć Axelsson, Tokarczuk, Cabre, Ciorana…. Nie! Zdecydowanie – nie umiem wskazać tej najważniejszej książki. Niemniej wiem, że wiele z nich pozostaje we mnie. Jest konkretnym śladem. Z każdą jestem ciut mądrzejsza.