poniedziałek, 27 maja 2019

Dzisiaj skończyłam czytać swoją powieść. Najnowszą -Zamknij oczy.


Dzisiaj skończyłam czytać swoją powieść. Najnowszą - "Zamknij oczy".
Nie sądziłam,  że uda mi się „odkleić” od myśli, że to ja jestem jej autorką i czytać jak kogoś innego, obcego, nieznanego. Zbyt można jestem zżyta z moimi światami przedstawionymi, chociaż zdarzało mi się wpaść w zdumienie, że to ja napisałam, ja tak pomyślałam, wymyśliłam, ułożyłam frazę taką a nie inną. Zazwyczaj zanim powieść zmaterializowała się w książkowej formie, miałam ją obczytaną ze wszystkich stron i na wszystkich stronach. Widziałam o powieści wszystko. Wydawało mi się, że z książką „Zamknij oczy” też tak będzie…
Wydawało mi się, że będę czytać w myślach, przeskakując po kilka stron, bo przecież znam treść, potrafią wskazać moment, kiedy szukałam synonimu dla określenia grupki ludzi i wtedy znalazłam śmieszne słowo „ordynek”. Wydawało mi się, że dokładnie pamiętałam emocje, kiedy pisałam o pożarze na Kutcu i spalonym ciele krowy i Sawczuka. Wydawało mi się, że majaczący w umyśle obraz bydlęcych wagonów, smrodu i ziąbu przejmujących sfatygowane ściany – że całe to „wypędzenie”  znam i wiem, co napisałam. I wydawało mi się, że epizody z owej tragicznej wymiany  ludzi w Breslau, tej gehenny, tego exodusu polsko- niemiecko- kresowego mam też "opracowane". I w ogóle wydawało mi się, że nic mnie nie zaskoczy w tej mojej powieści. Fakt. Pisanie zajęło mi ponad trzy lata. Potem miliony znaków zapytania, wątpliwości i żali do Niej, do Romy, że „uciekła” z mojej opowieści, umarła w jej trakcie. „Tak nie można Roma” – krzyczałam na nią w myślach.  – „Nie dotrzymujesz umowy! Ja Tobie oddałam siebie, a Ty… Ty… odbierasz mi opowieść!”. Chociaż w zasadzie przecież trochę zmyślam… Bo w tamtym czasie, w czasie jej odchodzenia wcale nie miałam siły na pisanie. Ona – czasem - mimochodem - rzuciła taką czy inną dykteryjkę, ale skupiła się na swojej chorobie. Walczyła z nią, oszukiwała siebie, że to co ją toczy, to nie ta najwstrętniejsza z zaraz, że to chwilowe, i że wszystko będzie ok. I nawet kiedy lekarz oznajmił jej, że jest chora na raka, to ona ucieszyła się,  że wreszcie lekarze wiedzą co jej jest i z ona sama też w końcu wie. Wierzyła, że samo poznanie przyczyny gwarantuje wyzdrowienie. Ale nie zagwarantowało... Niekiedy dawała do zrozumienia, że ma świadomość przyszłości i że owej przyszłości niewiele przed nią, Jednak odganiała te myśli i wciąż mówiła: „Małgoniu, musimy skończyć powieść, bo przecież od września wracasz do szkoły”. Przytakiwałam. Bo co miałam jej powiedzieć. Że nie będzie dalszego ciągu, że jej życie się kończy i moja opowieść też, że nic nie jest w stanie zburzyć, pokłócić tej równoległości, że stanie się nieuniknione...
Nie obiecałam jej, że skończę tę powieść, chociaż wielokrotnie, będąc z nią w czasie odchodzenia, widziałam ( a może tak sobie to czytałam), jest spojrzenie pełne prośby, by złożyć deklarację, obiecać. Tak bardzo cieszyła się na tę powieść, opowiadała o niej wszystkim. Nie obiecałam. Nie mogłam. Ale przecież  nie potrafiłam wyrzucić z głowy tej jej radości. Nie złożyłam obietnicy, ale miałam w głowie ów imperatyw! I nic i nikt mnie z tego nie mógł zwolnić.
Napisałam. Napisałam to, co mogłam… Ale od momentu postawienia kropki, nie mogłam, nie chciałam zaglądać do wewnątrz. I nawet po zredagowaniu tekstu przez genialną panią Anię Płaskoń- Sokołowską, przemykałam po powierzchni tekstu…I dopiero, gdy w ręce wpadła mi powieść z numerem IBSN, tytułem, moim nazwiskiem, logo wydawnictwa Prószyński i S-ka, zabrałam się do czytania. Ostrożnie i uważnie. Krytycznie i z wieloma obawami, że już nic się nie da zmienić. Finito. Klamka zapadła.
Skończyłam! Emocji we mnie całe morze. I poczucie spełnionego obowiązku. I poczucie, że napisałam DOBRĄ POWIEŚĆ…
Dziękuję Ci Roma… To już moje ostatnie podziękowanie.
(Ale jak mi znów coś przyjdzie do głowy, to jeszcze napiszę.  To, widać, to taka niekończąca się opowieść)

piątek, 10 maja 2019

Znów sobie myślę…( Osobiste)



„Nie skarżę się na to, że jestem stary. Nie zazdroszczę młodzieży, że ma jeszcze życie przed sobą; ja nie chcę go mieć jeszcze raz przed sobą. Ale zazdroszczę jej, że przeszłość, która za nią leży jest krótka. Kiedy jesteśmy młodzi, możemy ogarnąć swoją przeszłość. Możemy nadać jej sens, nawet jeśli ciągle jest inny ( Kobieta na schodach, Bernhard Schlink,s. 60)
Tak powiedział ustami jednego ze swoich bohaterów Bernhard Schlink. Trzymają mnie te słowa i nie chcą odpuścić. Rzadko tak mam, że przeczytana książka coś zmienia we mnie. Owszem, zdarza się, że poruszy, rozśmieszy, zbulwersuje, czy też wskrzesi zapomniane wspomnienia. Ale przecież jest tyle książek do przeczytania! Patrząc na regały w moim domu, mam absolutną świadomość, że nie starczy mi życia, by je przeczytać! Ba! Mam za sobą tyle przeczytanych książek. Wszystkie są o czymś, niosą jakąś opowieść, zawierają uczucia, budzą emocje. Wiem, że nie mogę magazynować w sobie wszystkich emocji. Bo przecież nikt nie ma w sobie takiego rezerwuaru. Na szczęście! Dlaczego więc te słowa tak mocno zakotwiły we mnie? Może to przez ową przyszłość, która przede mną. A przede mną niekończące się wolne. Wolne od pracy, od sprawdzianów, od kartkówek, rad pedagogicznych, spotkań z rodzicami, czasu promocji, czasu konkursów, pisania scenariuszy, szkoleń, przeżywania rozterek uczniów, ich sukcesów, upadków, zmagania się z podstawami programowymi, oceny mojej pracy, oceny czyjeś pracy, nieustającej oceny, bo przecież wciąż i wciąż  jestem poddawana jakimś ocenom. 35 lat! 35 lat i 4 miesiące! Szmat czasu! Mam za sobą długą przeszłość i w najlepszym wypadku około jedną trzecią tego czasu , który przeżyłam do przeżycia. Mam też wciąż wielki apetyt na życie
Schlink napisał: „Przeszłości nie da się zmienić. Już dawno się z tym pogodziłem. Trudno tylko mi się pogodzić z tym, że z przeszłości wciąż nie wynika żaden sens”. ( Kobieta na schodach, s.75)
I tu nie zgadzam się z nim. Z mojej przeszłości wynikło bardzo dużo. Dla mnie i zapewne nie tylko dla mnie: dla moich najbliższych, przyjaciół, może dla moich uczniów. To co  nastąpi jest wypadkową przeszłości, to ona zdeterminuje moje życie. ( takie mam mniemanie). Chcę uspokojenia, spowolnienia. Chcę mieć czas, by się zapatrzeć, zasłuchać w świat. Odnaleźć siebie, własną duszę. Bo chyba w owym ferworze życia gdzieś mi się przez ostatnie lata zawieruszyła.
"Dusze wiedzą, że zgubiły swojego właściciela, lecz ludzie często nie zdają sobie sprawy, że zgubili własną duszę. " (Zgubiona dusza, O. Tokarczuk, J.Concejo)
 Smutne jest to, że w życiu tak jest, by coś zyskać, trzeba coś stracić. Poświęcić. Nie ma wygranej bez ofiar/ ofiary. "Musi pan znaleźć jakieś  swoje miejsce – mówi lekarka z "powiastki" Olgi Tokarczuk i Joanny Concejo „Zgubiona dusza” – usiąść  tam i spokojnie poczekać na swoją duszę. Zapewne jest teraz tam, gdzie pan był dwa, trzy lata temu. Czekania więc może trochę potrwać. Innego lekarstwa dla pana nie widzę". I mówi to, kiedy Jan pyta:
- Czy ja też zgubiłem własną duszę?
Smutne, ale jeśli w porę uświadomimy sobie ten stan rzeczy, jest dla nas szansa, jest nadzieja. Zielone przed nami...