Dzisiaj
skończyłam czytać swoją powieść. Najnowszą - "Zamknij oczy".
Nie sądziłam, że uda mi się „odkleić” od myśli, że to ja
jestem jej autorką i czytać jak kogoś innego, obcego, nieznanego. Zbyt można jestem
zżyta z moimi światami przedstawionymi, chociaż zdarzało mi się wpaść w
zdumienie, że to ja napisałam, ja tak pomyślałam, wymyśliłam, ułożyłam frazę
taką a nie inną. Zazwyczaj zanim powieść zmaterializowała się w książkowej
formie, miałam ją obczytaną ze wszystkich stron i na wszystkich stronach. Widziałam
o powieści wszystko. Wydawało mi się, że z książką „Zamknij oczy” też tak będzie…
Wydawało
mi się, że będę czytać w myślach, przeskakując po kilka stron, bo przecież znam
treść, potrafią wskazać moment, kiedy szukałam synonimu dla określenia grupki
ludzi i wtedy znalazłam śmieszne słowo „ordynek”. Wydawało mi się, że dokładnie
pamiętałam emocje, kiedy pisałam o pożarze na Kutcu i spalonym ciele krowy i
Sawczuka. Wydawało mi się, że majaczący w umyśle obraz bydlęcych wagonów, smrodu i ziąbu przejmujących sfatygowane ściany – że całe to „wypędzenie” znam i wiem, co napisałam. I wydawało mi się,
że epizody z owej tragicznej
wymiany ludzi w Breslau, tej gehenny,
tego exodusu polsko- niemiecko- kresowego mam też "opracowane". I w ogóle wydawało mi się, że nic mnie nie zaskoczy w tej mojej
powieści. Fakt. Pisanie zajęło mi ponad trzy lata. Potem miliony znaków
zapytania, wątpliwości i żali do Niej, do Romy, że „uciekła” z mojej opowieści,
umarła w jej trakcie. „Tak nie można Roma” – krzyczałam na nią w myślach. – „Nie dotrzymujesz umowy! Ja Tobie oddałam
siebie, a Ty… Ty… odbierasz mi opowieść!”. Chociaż w zasadzie przecież trochę zmyślam… Bo w tamtym czasie, w czasie
jej odchodzenia wcale nie miałam siły na pisanie. Ona – czasem - mimochodem - rzuciła taką czy inną dykteryjkę, ale skupiła się
na swojej chorobie. Walczyła z nią, oszukiwała siebie, że to co ją toczy, to nie
ta najwstrętniejsza z zaraz, że to chwilowe, i że wszystko będzie ok. I nawet kiedy lekarz oznajmił jej, że jest chora na raka, to ona ucieszyła się, że wreszcie lekarze wiedzą co jej jest i
z ona sama też w końcu wie. Wierzyła, że samo poznanie przyczyny gwarantuje wyzdrowienie.
Ale nie zagwarantowało... Niekiedy dawała do zrozumienia, że ma świadomość
przyszłości i że owej przyszłości niewiele przed nią, Jednak odganiała te myśli
i wciąż mówiła: „Małgoniu, musimy skończyć powieść, bo przecież od września wracasz do szkoły”. Przytakiwałam. Bo co miałam jej powiedzieć. Że nie będzie
dalszego ciągu, że jej życie się kończy i moja opowieść też, że nic nie jest
w stanie zburzyć, pokłócić tej równoległości, że stanie się nieuniknione...
Nie obiecałam jej, że
skończę tę powieść, chociaż wielokrotnie, będąc z nią w czasie odchodzenia,
widziałam ( a może tak sobie to czytałam), jest spojrzenie pełne prośby, by
złożyć deklarację, obiecać. Tak bardzo
cieszyła się na tę powieść, opowiadała o niej wszystkim. Nie obiecałam. Nie
mogłam. Ale przecież nie potrafiłam wyrzucić
z głowy tej jej radości. Nie złożyłam obietnicy, ale miałam w głowie ów
imperatyw! I nic i nikt mnie z tego nie mógł zwolnić.
Napisałam. Napisałam
to, co mogłam… Ale od momentu postawienia kropki, nie mogłam, nie chciałam
zaglądać do wewnątrz. I nawet po zredagowaniu tekstu przez genialną panią Anię
Płaskoń- Sokołowską, przemykałam po powierzchni tekstu…I dopiero, gdy w ręce
wpadła mi powieść z numerem IBSN, tytułem, moim nazwiskiem, logo wydawnictwa Prószyński i S-ka, zabrałam się do
czytania. Ostrożnie i uważnie. Krytycznie i z wieloma obawami, że już nic się
nie da zmienić. Finito. Klamka zapadła.
Skończyłam!
Emocji we mnie całe morze. I poczucie spełnionego obowiązku. I poczucie, że
napisałam DOBRĄ POWIEŚĆ…
Dziękuję
Ci Roma… To już moje ostatnie podziękowanie.
(Ale jak mi znów coś przyjdzie do głowy, to jeszcze
napiszę. To, widać, to taka niekończąca
się opowieść)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz