wtorek, 17 grudnia 2019

Sukces! Splendor! Sława!




Zbliża się koniec roku i siłą rzeczy początek kolejnego. Czas bilansów, rozrachunków, życzeń, oczekiwań, czas analiz, podsumowań, planów, zamierzeń…Co wyszło, co nie wyszło...Porażki i sukcesy. Te pierwsze zostawiam, a o drugich sobie porozmyślałam…Sukces! Splendor! Sława!

            Zazwyczaj, myśląc o sukcesie mamy na myśli zwrot wydarzeń w naszym życiu,  taki który pociągnie za sobą sławę, blichtr i najczęściej też pieniądze. Mam kilka pytań, na które poszukiwania odpowiedzi zbliży nas do uświadamiania sobie pewnych prawd. Z oczywistych względów nie będę tu odpowiadać, bo odpowiedzi  niech sobie każdy sam udzieli.
Po pierwsze
Czym jest sukces? I po co nam sukces? Czy na pewno jest tym, czego pragniemy w życiu?
Po drugie.
Czy istotnie znajduje się na najwyższym szczeblu drabiny określającej  naszą indywidualną hierarchę wartości, i czy nasze życie jest podporządkowane konsekwentnemu realizowaniu założonych celów?
Po trzecie.
Sukces ma to to do siebie, że czasem spada na człowieka jak grom z jasnego nieba. Czy tego chcemy? Wywrócenia naszego życia do góry nogami?
Po czwarte
Czy jesteśmy w stanie poradzić sobie z ciężarem sukcesu? Bo przecież musi za sobą pociągnąć zmiany. Sukces nie jest tylko naszą indywidualną sprawą. Zwłaszcza,  jeśli nie jesteśmy sami. Obarczamy nim najbliższych.
Jest coś, co można ująć we frazę „Przytłoczenie sukcesem...” Czasem człowiek jest na to nieprzygotowany, weźmy wielkie gwiazdy… Freddy Mercury, Amy Winehouse, Janis Joplin…
*
Czy w taki razie to znaczy, że sukces jest niepotrzebny, niesie są sobą destrukcję. W żadnym razie nie chciałabym kogokolwiek zrazić do tego, by dążył do osiągnięcia sukcesu. Absolutnie nie. Wręcz odwrotnie. Zakładając sukces, podejmujemy się pewnych działać zaplanowanych. Mamy cel, który pociąga za sobą poczucie sensu w życiu. Ale myśl o nim nie może determinować naszego życia. Zacznijmy patrzeć  w inny sposób, dokonajmy redefinicji pojęcia. Nie wszyscy możemy wznosić się na niebotyczne szczyty spektakularnych sukcesów jak np. Olga Tokarczuk, czy Amelia Earhart,  Maria Curie – Skłodowska, Ada Lovelace, czy Margaret Thatcher. Czy nawet na mniej niebotyczne, ( pomijam tu z wiadomych względów sukcesy celebryckie, bo przecież nie to chodzi być znanym z tego że jest się znanym), ale chodzi o pewne działania, które wymaga od nas  jakiegoś intelektualnego, fizycznej, emocjonalnego wysiłku.
*
Sukces potrzebny jest nam jak najbardziej potrzebny, byśmy mieli poczucie że jesteśmy potrzebni i ważni. Dla siebie dla homeostazy,  świadomości równowagi,  otrzymujemy tyle samo, ile dajemy. I taki, bilans stan daje możliwość utrzymania owej  homeostazy…Nie czujemy dyskomfortu wynikającego z faktu istnienia niesprawiedliwości. I doprawdy wcale nie musi być to sukces, w który wpisany jest splendor, blichtr, wielkie litery nagłówków w czasopismach, na portalach, a może być owo wewnętrzne poczucie tryumfu. Że coś mi się udało, że coś co obrałem sobie za cel, właśnie się dzieje, staje, jest. Sukces jest nam potrzebny, żebyśmy uświadamiali sobie, czego w życiu oczekujemy, i gdy nasze oczekiwania się spełnią- to możemy odtrąbić sukces.
*
Jak osiągnąć sukces? Na pewno  nie możemy żyć zdeterminowani na sukces, bo takie życie siłą rzeczy musi nieść za sobą frustrację i ciągły niepokój. W konsekwencji musi narobić więcej szkody niż pożytku. I na końcu pojawi się gorzka konkluzja „ Gra była niewarta  świeczki” Musimy sobie poukładać życie. Podzielić na sfery, które równo przez nas traktowane zapewnią względną harmonię w naszym życiu. Jakie to sfery? Ano te najistotniejsze, które konstytuują nasze życie: rodzina, praca, pasja. Kolejność przypadkowa. Jeżeli ustanowimy, że nasze życie to 100 %, to każda z tych sfer, musi zająć przestrzeń, 33, 33%.  Jeżeli przechylimy szalę na korzyść którejkolwiek dwie pozostałe będą szwankować. Czy to jest recepta na szczęście? Na pewno nie! Gdybym taką wymyśliła, zapewne byłabym zupełnie w innym miejscu w życiu. Ale to daje mi poczucie zadowolenia. Poczucie spełnienia na tych najistotniejszych płaszczyznach. I to jest mój sukces. Tak go pojmuję. A szczęście? Prosta odpowiedź: jestem zadowolona w życiu, a bywam szczęśliwa, bo – prosta konstatacja: Wszystkiego mieć nie można. 
*
I jeszcze jedna rzecz. Często słyszymy, jak inni mówią: „ciesz się tym, co masz, inni tego nie mają, mają gorzej!” Sorry! Pocieszenie, że inni mają gorzej nie jest żadnym pocieszeniem. Ba! niehumanitarnie jest doszukiwać się tu jakiegokolwiek pocieszenia. To trochę jak w ogranym dowcipie, o złotej rybce, kiedy to rybak nie chce pięknej i dorodnej krowy jaką ma sąsiad, ale chce, by tamtemu ta krowa zdechła. Ja chcę mieć dobrze dla siebie bez kontekstu Czy ktoś ma lepiej czy gorzej. To że ktoś ma gorzej nie może być dla nas źródłem szczęścia. Tak samo jak to że ktoś ma lepiej od nas nie może być dla nas źródłem frustracji
*
Musimy sami sobie ustawić hierarchię wartości to co dla nas jest ważne to co nam się podoba to że koleżanka ma zieloną sukienkę i pięknie w niej wygląda wcale nie świat nie znaczy że będziemy równie pięknie wyglądać w takiej zielonej sukience, bo może się okazać że całkiem dobrze czujemy się na przykład w spodniach albo w spódnicy, a ta zielona sukienka, to psu na budę, a nie nam, bo nijak się ma do naszego wyglądu, stylu, czy ogólnie do naszej kompleksji.
            A czasem sukces to tylko krótkotrwały boom, który zamiast pozostawić po sobie coś pożytecznego i konstruktywnego, przynosi rozgoryczenie. I już całe życie tęsknimy do minionego, co już nigdy się nie wydarzy? Też tak może być…

środa, 11 grudnia 2019


 Wiem dużo, o wiele więcej niż powinnam, dlatego jest mi ciężko… w pisaniu, w  mówieniu, w życiu, czyli po prostu mam za swoje…



               


zdjęcie z Internetu
www.polskieradio.pl

Siedzimy sobie. Albo stoimy. A może tak jest, że ktoś siedzi, a ktoś stoi. Nieważne. Rzecz się ma o czytaniu, a trochę też i o pisaniu. Cwaniara jestem, bo czytam dużo! Ba! bardzo dużo! I Wielkiej Literatury ( tej przez wielkie L – tych klasyków odpowiadających kanonom piękna i stosowności – tych Dostojewskich, tych Steibecków, Pamuków oraz innych  Lessing, czy Szymborskich i Herbertów) i Literatury Dużej tej polskiej i obcej ( tych Shalev, Strout, Axelsson, Bator, Karpowicza, Stasiuka, czy Myśliwskiego ( ten dla mnie na zawsze Wielki) i nawet Iwasiów - rodzimą skądinąd, bo niemal pod bokiem tworzy  - a i ja  żem też jako Inga z Ziem Zachodnich). Tak więc cwaniara jestem, bo sobie mogę o tym czytaniu popisać. Zdarza mi się również sięgać po literacki chłam (z szacunku do ludzi, nie wymienię nazwisk) – o poszukiwaniu nowego życia, męża, o odkrywaniu siebie, o odzyskaniu samoświadomości istnienia własnego, osobistego punku G, o robieniu konfitur, małych ojczyznach i metafizycznych związkach z onymi i et cetera. Tyle o literackich kompetencjach. Ale ja ponadto potrafię rozwiązać równanie z dwoma niewiadomymi, poznałam imperatyw kategoryczny Kanta, wiem, o co chodziło Benthamowi z panoptikum, swego czasu zaczytywałam się w Michelu Foucault i znam prawo Hubble'a…, i jeszcze wiele, wiele  innych rzeczy. Gram na pianinie, czytuję poezję, studiuję dzieła Mistrzów ( malarskich też). Frapują mnie problemy teologii, socjologii, pedagogiki….. Wielka fascynacją zdaje się być Biblia….- (Ale się chwalę!) Nie wspomnę o innych lekturach, które samoczynnie wpadają mi w ręce, trawiąc nie tylko mój czas, ale i mnie samą, Do szpiku kości! Bo oto zdaję sobie sprawę, że mimo to, ile wiem,… TYLE  NIE WIEM. I nawet Sokratejskie zawołanie : „wiem, że nic nie wiem”  tłumaczące poniekąd moje niedouczenie – nie jest w stanie wydobyć mnie z owej druzgocącej prawdy o własnej ułomności.
Bo prawda jest jaka jest. Czarne na białym widać: Głupia jestem! Głupia jestem jak but z lewej nogi( chociaż pojęcia nie mam dlaczego ten z prawej miałby być mądrzejszy)  Ot! i tyle…
Mniejsza – większa….
- To, co teraz czytasz? – pytanie  pada gdzieś z skądś. Pada sobie owo pytanie ani z zainteresowania, ani  z prowokacji. Po prostu – trzeba  czymś – słowami – wypełnić przestrzeń. Słowa wybrzmiałe legną w kosmoprzestrzeni… i pozostaną tam na wieczność… Świadomość  wieczności sprawia, że szukam odpowiedzi…… co to zapadnie w zbiorową pamięć na wieki wieków… ( jeszcze bez „amen”).

- „Balladyny i romanse” – odpowiadam, uśmiechając się kątem do siebie, bo oto wraca do mnie czytany tekst i zamysł  autora, który robi sobie ze mnie totalne jaja! Skurczybyk jeden! Lubię go jak jasna cholera!
- Chce ci się – pyta mnie koleżanka. – Wciąż to samo! Ludzie już rzygają Mickiewiczem!
-No,chce mi się czasem i Mickiewicza… – odpowiadam i nie chce mi się tłumaczyć, że to nie Mickiewicz, ale Karpowicz i  broń Boże Karłowicz, bo ten to zupełnie z jeszcze innej bajki.
              Cholera jasna! W tych peanach ksobnych całkiem rozmył mi się temat i refleksje popierzchały i nijak ich dopaść nie mogę. Ale summa summarum chodzi mi o to, że zupełnie nie rozumiem współczesnej literatury. Im więcej czytam, tym mniej rozumiem. To tak jak w tym dowcipie o pijaku, im więcej piję, tym mniej piję, bo więcej rozlewam. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zasadą naczelną dzisiaj w wielkim świecie literatury i sztuki uznającą coś za dzieło prawie wiekopomne jest „im dziwniej, tym  lepiej”. Język wymyka się wszelkim regułom, wszelkie porządki literackie burzą się. Słowa tworki - potworki  zastępują te, co potrafią nazywać.  To, co było poezją, jest prozą i mało kto potrafi mi powiedzieć, dlaczego ten wiersz jest jeszcze wierszem, a inny to już  nie wiersz ( a pytałam Mistrzów ponoć).  Krytyka pieje z zachwytu i nikt nie odważy się krzyknąć „król jest nagi”.
I z takim bagażem doświadczeń i po takim percypowaniu sztuk wszelkich mam siąść do pisania? I tu dopiero pies pogrzebany! Bo co! Mam pisać jak Bóg przykazał z tymi wszystkimi prawidłami, z tymi szykami poprawnymi i z tymi porządkami  składniowymi, z tymi podmiotami i orzeczeniami nie na końcu zdania, bo nie dość, że źle, to jeszcze niemczyzna? I muszę spoglądać  w słownik, by nie popełnić błędu frazeologicznego i szukać synonimów, antonimów i innych homonimów? I jeszcze muszę  uczyć języka ojczystego mojego bohatera Heńka, który prosty jak budowa cepa, ale nie ma prawa powiedzieć ”poszłem”, bo mi to zaraz każą wyciąć lub naprawić.  I zakląć nie mogę szpetnie, bo mnie tu zaraz pani zapyta na spotkaniu, dlaczego takich brzydkich słów użyłam, skoro są ładniejsze. A  ja choć przecież o tym wiem, to zatyka mnie, bo po prostu  tak napisałam i już! I niech no tylko zachce  mi się pomądrować  lub pozastanawiać nad  losem – ciężką człowieczą dolą  i niedolą, to mi tu zaraz powiedzą, że się popisuję. To jak ja mam pisać? Żeby i mądrze było, i niegłupio, i żeby pokazać, że umiem, a nie popisywać się, i żeby nie było za prosto, ale i nie za trudno, i żeby ludzie chcieli  czytać, a krytyka , by się nie czepiała albo, żeby się przyczepiła i powiedziała ta krytyka: O! Ale ta Żytkowiak to napisała, że Ho! Ho! A potem, by mnie postawili na półkach w empikach i powiesili na bilbordach i w gazetach opisali w rubryce: Kultura…

To by dopiero było… Ej,życie… Ale teraz to wracam do lektur, które musze czytać, bo wypada. Jedne się już objuczyły w nominacje i nagrody, inne czekają, a ja muszę czytać… Bo jakże to – wstyd  nie wiedzieć, co w trawie piszczy….


środa, 4 grudnia 2019

O burzeniu murów, przekraczaniu granic, likwidowaniu blokad, czyli o wyciąganiu dłoni i skutkach owych działań…


.
Rzadko wchodzę w rolę coach’a, trenera personalnego, terapeuty, uzdrowiciela dusz, doradcy, mentora, chociaż paradoksalnie życie napisało mi scenariusz, w którym znamienitą część mojej egzystencji strawiłam jako pedagog, nauczyciel, polonista, wychowawca, słowem – belfer( - ka – tu: w poszanowaniu dla społecznej dyskusji na temat żeńskich form  nazw zawodów i tytułów). Ale dzisiaj pewna intymna sytuacja życiowa skłoniła mnie do pewnej refleksji. A mianowicie; ogromnej siły potrzeba, by przełamać pierwsze lody, zwłaszcza, gdy są na pozór nie do przełamania – grube i twarde, niepoddające się nawet ociepleniu klimatycznemu. By przebić głową mur – większy niż berliński ( który summa summarum rozpadł się) i masywniejszy jak chiński. O co mi chodzi? Zanim zanudzę Czytelnika domorosłymi teoriami na temat przełamywania barier, opowiem banalną historię bez przesłania i bez misyjności.
            Miałam koleżankę w pracy. Nieco młodsza ode mnie. Ładna, bogata, chyba niegłupia. Nie zawiązałyśmy przyjaźni na śmierć i życie, ale dogadywałyśmy się dobrze w codziennych, zwykłych sprawach. Co słychać? Ok! Albo: Do kitu! Fajną masz kieckę! Lub: Nic mi się dzisiaj nie chce! Może nie było filozoficznych pogadanek na temat sensu życie, celu, roztrząsania problemów ontycznych, zgłębiania tajników na miarę antropologów. Było normalnie! Takie zwykłe babskie o dupie maryni. Ale któregoś dnia moja interlokutorka zamilkła. Na amen. Jak zaklęta w kamień księżniczka jakby dopadła ją nieubłagana,  acz dziwna  afazja. I nie tylko przestała do mnie mówić, przestała mnie słyszeć i widzieć. Mijała mnie jakbym była transparentna! Długo zachodziłam w głowę, cóż to się stało, droga moja? Jakąż krzywdę ci wyrządziłam, że mijasz mnie pełna obojętności. Jakbyś przechodziła przez cień. Bez oczu, bez uszu, bez krwi i serca. Lata mijały ( całkiem jak w ludowej baśni). Nie, żeby mnie ten fakt obchodził tyle co zeszłoroczny śnieg, o nie, nie! Zadrą w sercu mi była owa dziwna sytuacja. Owszem, często rozmyślałam nad tym, co mogło się stać, że nagle stałyśmy się sobie – mało że obce, mnie się stała pierwszym wrogiem, celem ataku, rezerwuarem złych emocji. I trwało to! Eskalowałam ataki, by jak najbardziej dopiec, złamać, ośmieszyć, wyszydzić. Udawało mi się! Wszak człowiekowi jakoś tak łatwo złe wychodzi! W domu rozpamiętywałam swoje wygrane bitewki. Z początku z szaloną satysfakcją świeciłam swoje małe triumfy, ale z czasem pojawił się smutek. Po wygranej – smutek. Większa wygrana – bardziej dojmujący smutek!  I tak smutek tężał we mnie, rozrastał we mnie jak wielkie drzewo. Coraz gorzej mi było z tymi moimi virtuti militari. Ciążyły mi na piersi, przydawały tyle wstydu i poczucia małości, a jak najmniej chwały.
Któregoś dnia, spotkawszy rzeczoną na korytarzu, zagaiłam:
- Dzień dobry! Czy widziała pani może mojego syna? Zapomniał zeszytu z historii. Pewnie boi się, że dostanie naganę.
Z początku wzdrygnęła się. Stanęła unosząc głowę jak surogatka wypatrująca nadciągającego zagrożenia. Nie wiedziała, czy znów nastąpi atak. Z ziemi. Z powietrza.  Po chwili nieco zdezorientowana odpowiedziała:
- Widziałam. Pytał, czy jego mama jest już w szkole.
Wymieniłyśmy się uśmiechami. Teatralnymi i sztucznymi jak ciepłe lody.
A potem jakiegoś innego razu zapytałam o godzinę. I jak tam czwarta „c”. I o pogodę, bo to zawsze bezpieczny temat. I pochwaliłam, że fajne okulary. I jakiś dowcip (krótki, by nie przeginać) wkradł się niby nic. I przyszła pora na temat matki i ojca, który umarł po ciężkiej chorobie. I na plany i marzenia życiowe…
            I, nie wiem, kiedy, ale poczułam, że jakoś ciut lżej mi w życiu. Jakaś tama została przerwana, dając ujście złym emocjom. Jakieś drzwi się otwarły bez konieczności użycia łomu lub pukania w nieskończoność. Jakieś słowa się zrodziły, które już dawno wykreśliłam ze słownika. Jakieś gesty potrafię wykonać, chociaż zdawało mi się, że ręce mi zesztywniały. Jakieś rzeczy o Tobie potrafię pojąć, które wydawały się nie do pojęcia.
Zbliża się czas Bożego Narodzenia, czas końca roku, czas Nowego Roku… ale tak naprawdę każdy czas jest dobry, by usunąć z naszej ścieżki życia kłody, by pozrywać łańcuchy, by wyciągnąć rękę, by powiedzieć – cokolwiek – by nie milczeć bez potrzeby, choć wiemy, ze złotem bywa i  nie mówić bez potrzeby, zwłaszcza, gdy słowa jak miecz…
Może być lepiej, piękniej może być. Naprawdę J