środa, 6 grudnia 2017

Zapiski czynione z doskoku: Trudno się pogodzić ze zniknięciem Świętego Mikołaj...

Zapiski czynione z doskoku: Trudno się pogodzić ze zniknięciem Świętego Mikołaj...: Trudno się pogodzić ze zniknięciem Świętego Mikołaja - A jak tam u pani Mikołaj? – zapytała mnie znajoma kasjerka z marketu, który odwi...

Trudno się pogodzić ze zniknięciem Świętego Mikołaja

Trudno się pogodzić ze zniknięciem Świętego Mikołaja


- A jak tam u pani Mikołaj? – zapytała mnie znajoma kasjerka z marketu, który odwiedzam  niemal codziennie. Raz dlatego, że tu najbliżej. Dwa dlatego, że najtaniej.Jakiś czas temu nauczyłam się kupować tam gdzie taniej.Policzyłam, ile tracę na zakupy produktów w ekskluzywnym sklepie, które w nieco mniej ekskluzywnych dyskontach  kosztują o niebo mniej. A kiedy okazało się, że ów „naddatek”po kilku wycieczkach jest na tyle znaczny, że mogę sobie pozwolić na „extra” waciki, chętniej korzystam z oferty rzeczonego pobliskiego marketu. (Mniejsza jednak o owe poślednie dywagacje. Rzecz ma się rozbijać o Świętego Mikołaja i pytanie pani kasjerki z pobliskiego marketu).
- Był już? Czy dopiero będzie? – spytała  pani, sprawnie skanując i przerzucając na taśmie mąki, sery, tabletki do zmywarki, pęczki zielonego i zgrzewki niegazowanej wody mineralnej. Od czasu do czasu zatrzymywała się, burcząc pod nosem, bo cholerny kod nie wchodził w skaner. Ale to tylko na moment, bo zaraz uśmiechała się, łypiąc na mnie ciekawskim wzrokiem i czekając na odpowiedź, co z tym Mikołajem.
- A Mikołaj! Rzeczywiście! Dzisiaj Mikołaj! Szósty grudnia! – zmitygowałam się. I, pakując sprawunki do reklamówki, nie odrywając przy tym wzroku od tej prostej czynności, usiłowałam ułożyć jakąś zgrabną odpowiedź. Raz – na tyle zgrabną, by nie zdemaskować się że c h o l e r a  j a s n a ! Ż a d e n   p i e p r z o n y  M i k o ł a j   u  m n i e   n i e   b y ł!. Dwa, by w oczach pani wciąż zachować twarz, bo pani, ilekroć widzi mnie  między półkami, wzdycha i mówi: „pani to na pewno jest bardzo szczęśliwa i ma pani wszystko, co dusza zapragnie. A ja? Tylko kasa, kasa, kasa…” Nigdy nie zapytałam, czy owa „kasa”, to de facto kasa, czy owa „kasa” to po prostu „cash” – takie polskie złotówki (byle dużo). Więc jąkając się nieco, mówię tonem silącym się na intrygujący:
- Hmm… – poprawiam  przy tym niesforne kosmyki włosów błąkające się przed oczami. W myślach ćwiczę teatralną kwestię pod tytułem, jak odegrać rolę kobiety spełnionej, pełnej seksapilu, pewności i, nachylając się całkiem nieznacznie w stronę pani w czarnej koszuli z wyszytym na kieszonce logo firmy, odpowiadam na to c h o l e r n e pytanie związane ze Świętym Mikołajem. Skanduję przy tym każdą głoskę:
- B ę d z i e   w i e c z o r e m,  p a n i  B e a t k o!  Wieczorem! – dodaję z naciskiem. Zaraz też szybko pakuję zakupy gdzie bądź, żeby tylko pani Beatce nie przyszło do głowy zapytać, co dostanę, od kogo, czego się spodziewam, jak ja się „wczułam” w rolę Mikołaja…I tak dalej i tym podobne duparele. Bo tak być mogło.
Summa summarum udało mi się bez większych, mniejszych usterek wyjść ze sklepu. Dopiero, gdy wpakowałam torby do bagażnika, pomyślałam sobie: „Cholera jasna ( to już była któraś „cholera”), zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, kiedy z mojego życia zniknął Mikołaj.            Może, gdy przestało się chcieć.
Może, gdy dzieci dorosły.
Może, gdy wyjechały.
Może, gdy się wyprowadziły.
Może, gdy zniknęła magia dzieciństwa.
Może, gdy inni pomarli.
Może, gdy grudzień przestał być biały.
Może, gdy w zasięgu ręki znalazło się zbyt wiele rzeczy.
Może, gdy z zasięgu wzroku zniknęło wiele prostych rzeczy.
Może, gdy wszystko spowszedniało.
Może, gdy wciąż się gdzieś gna i gna, choć nie wiadomo gdzie i dokąd.
Może, gdy stałam się tak bardzo dorosła.
Może, gdy stałam się tak bardzo dojrzała.
Może, gdy na zawsze umarło we mnie dziecko.
Może, gdy…. jestem stara…
Sama nie wiem….
Myślę sobie tylko, parafrazując słowa znanej piosenki: dziś prawdziwych Mikołajów już nie ma. I nie ma zimy. I nie ma magii świąt. Wszystko spowszedniało ..


A wy? Co na to?

http://www.tekstowo.pl/piosenka,kayah,nie_ma_nie_ma_ciebie.html



środa, 21 czerwca 2017

Dziewczyny, które mam na myśli….

                        Anka, Marta, Beata, Karolina, Gośka, Bernadeta… – imiona szamocą się w głowie, jedne znikają  jak nawiane skądś chmury i zaraz potem rozmywają się niczym trącony ręką wodny krąg,  inne czają się w tyle głowy, gotowe do wychynięcia w każdej chwili, jeszcze inne nie dają się wymazać, choćbym nie wiem, jakich zabiegów nie czyniła, jak żarliwie je od siebie odganiała. Tkwią uparcie i nie ma siły, by je wyprzeć z pamięci, wyrugować jak narosłą bez potrzeby dziczkę.
            Czasem  wyraźnie widzę nieśmiałą Ankę, która „tak sobie” w szkole dawała sobie radę, ale była fajna. Bezkonfliktowa. Nie brała udziału w wyścigach po czerwone paski i srebrne przypinki. Pochodziła z „jakiegośtam” domu. Bez nazwisk. Bez koneksji. Czasem uczestniczyła w naszych klasowych eskapadach.  Po lasach. Które kończyły się nad brzegiem jeziora. Brzegiem odległym od miasta, szkoły, bloków.  Porośniętym wybujałą trzciną, głośną od kwilącego ptactwa. Ta trzcina była ważna. Bo skrywała młodzieńcze występki. Łyk taniego piwa, pociągnięcie zawłaszczonego z ojcowskiej kieszeni „klubowego”, który wrażał się w płuca, był ohydny i powodował napadowe kasłanie.
            Take więc Anka czasem „bywała zapraszana” na imieniny, na których tańczyło się po ciemku przy skrzekliwych dźwiękach winylowego krążka, który sennie obracał się na czerwonym Mister Hicie ze zdezelowaną igłą. Przestrzeń wypełniała psychodeliczna  muzyka  The Doorsów, Janis  Joplin, Pink Floydów.  Wprawdzie nikt z nas nie miał pojęcia, co to jest psychodelia,  niewielu słyszało o narkotykach,  alkohol – z rzadka „incydentalnie”. Jasne! Czasem ktoś się chwalił, że to lub tamto, ale były to li tylko przechwałki. Jak to powiadają: Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje! Mniejsza o to!  Grzechu nie było. Może tylko czasem jedna czy druga „niecna” myśl o przytuleniu, czy pocałunku pojawiła się, ale przeganiana była z każdym mignięciem światła albo płynącym z sąsiedniego pokoju przywołaniem:
-  Gosiu! Pozwól na chwilę.
To mama, która miała na tyle taktu, by nie pakować się do pokoju, ale na tyle owego taktu nie miała, by co chwila owym przywoływaniem zaznaczać swoją obecność.  ( A może ona już wtedy znała historię Toni z mojej powieści albo  z piosenek Anny Szałapak, czy Raz, dwa, trzy „ Oczy tej małej”
            Całkiem ad hock pojawia mi się we wspomnieniu Marta. Zawsze była ładna. Ładniejsza od wszystkich. Drobna, filigranowa. Idealny pokrój sylwetki, piękny zarys twarzy z harmonijnym obrysem oczu nosa, warg. A co istotne było – Marta należała  do elity ( wówczas nie bardzo potrafiłabym zdefiniować ową „elitę”, bo w tamtym czasie „elita”, „establishment” to były jakieś totalne abstrakcje nie ogarnięcia).  Ale „elita” brzmiała z dystynkcją i pod tą sekwencją wyrazów kryły się dla mnie tytuły, estyma, anioshirlejowskie  wyobrażenie koronkowego świata, pełnego blichtru; porcelanowych filiżanek, Popołudnia fauna sączącego się cicho z gramofonu stojącego na antycznej berżerze, rozgrywanej bez afektów partii brydża. Świata, którego istnienie bardziej sobie wyobrażałam, niźli miałam sposobność osobiście, namacalnie doświadczać.
Marta chyba mnie nigdy szczególnie nie lubiła, choć nasi bracia przez długie lata mienili się przyjaciółmi. ( Potem życie i pieniądz zweryfikowały definicję przyjaźni). W jej otoczeniu była Beata. Rodzice jednej i drugiej spotykali się w soboty i nie tylko, bo w małym miasteczku nie mieli wielu, z którymi mogli mówić w jednym języku bez potrzeby wyjaśniania czegokolwiek. I to nieistotne, że rodzice Beaty zdobyli tytuły nie na renomowanych uczelniach, na które przyjmowano niechętnie potomków międzywojennej inteligencji, a do tego obszarników, czy właścicieli dóbr i nie daj bóg tych, w których genealogii widniały herby zawołania i wielowiekowa tradycja, ale gdzieś na jakieś regionalnej uczelni, co z resztą dało Beacie podstawę, by na tabliczce drzwiowej, na której lokalny frezer wygrawerował inicjały imion i nazwisko i  dopisać długopisem mgr.
Pamiętam też Gośkę. Charakterystyczna była. I chyba pojawiła się w moim życiu nieco później. Gdzieś w okolicach liceum. Pochodziła gdzieś ze wsi. Czułam się dobrze  z tą wiedzą, bo wreszcie nie  tylko ja była „wieśniarą”. Ba! W porównaniu z jej Dziebiurkowem moje miasto to bez mała metropolia. Była chuda i piegowata. W internacie jak to w internacie – wciąż czegoś się o sobie dowiadywałyśmy. Z tego co pamiętam Gośka wcześnie straciła matkę i musiała sobie jakoś radzić. Swoimi piegami mogłaby obdzielić wszystkie biedronki, które wiosną siadały na szybach internatowych okien. Lubiłyśmy się, choć obie nie umiałybyśmy nazwać powodów owej sympatii. Gośka pałętała się potem w moim życiu,  w zupełnie nieoczekiwanych momentach. I zawsze miałyśmy o czym gadać. Tylko czasu nam brakowało. Bo wciąż życie nas gnało. Dzieci, praca, mąż. Te wszystkie obowiązki, do których tak tęskniłyśmy latem, leżąc w przyinternackim grajdole i tworząc wizję przyszłości. Każda według własnych upodobań.  
         I Karolina pałęta mi się w pamięci. Trochę za sprawą skandalu, jaki wywołała. Bo oto nagle  w  trzeciej klasie, na rok przed maturą, okazało się, że cicha, spokojna,  ułożona dziewczyna gdzieś spod  Gorzowa, z tych, co to świecą przykładem, grzeszą subtelnością i elokwencją, nie wspominając o prawości – jest w ciąży! I szlag trafił wszystko! I dobre imię i  świetlaną przyszłość. I potem dowiedziałam się, że życie zgotowało Karolinie niezły kipisz! Kłoda za kłodą! Górka za górką! Pryzma za pryzmą! Nie dość, że ojciec dziecka pokazał się zwykłym dupkiem, nie dość, że dzieci posypały jedno po drugim, to na to wszystko Karolina dopuściła się jakowyś malwersacji i wylądowała w więzieniu.
I Benia była. Jej rodzice należeli do  tzw. „bogatych”,  ojciec Beni odziedziczył po swoim ojcu jakiś zakład stolarski, ale pieniądze zainwestował w urokliwą kawiarenkę nad jeziorem. Wprawdzie kawiarenką była tylko z nazwy, bo rodzice Beńki kręcili lody i robili konkurencję lodziarni na rynku ( nota bene bez powodzenia, bo rynkowa przeszła z ojca na córkę, z córki na wnuka i wciąż się rozwija i sławi Barlinek. Bo co ja co, ale tak jak najlepsze kasztany rosną na placu Pigalle, tak najlepsze lody są u Boratyna na rynku. Tyle tylko że z kasztanami to kit, a lody w rzeczy samej najlepsze na całym świecie są u Boratyna w Barlinku.) Mniejsza jednak o to. Beńka wkupywała się w nasze łaski, zapraszając do siebie na urodziny. Szliśmy. Bo jak odmówić sobie lodów – nawet jeśli nie aż tak renomowane jak te rynkowe, ale bądź co bądź  - darmowe.
                        Anka, Marta, Beata, Karolina, Gośka, Bernadeta… – imiona szamocą się w głowie, jedne znikają  jak nawiane skądś chmury i zaraz potem rozmywają się niczym trącony ręką wodny krąg,  inne czają się w tyle głowy, gotowe do wychynięcia w każdej chwili, jeszcze inne nie dają się wymazać, choćbym nie wiem, jakich zabiegów nie czyniła, jak żarliwie je od siebie odganiała. Tkwią uparcie i nie ma siły, by je wyprzeć z pamięci, wyrugować jak narosłą bez potrzeby dziczkę.
            Często dopada mnie chęć, by pozbierać je wszystkie z całego wielkiego świata i na nowo złożyć z nich jeden obraz. By z nimi pobyć, powspominać, podzielić się swoim życiem…
            Niektóre udało się połapać jak zgubiony wątek. Z Anką i Beatą spotkałyśmy się w Galerii. Było cudnie. Cała przestrzeń czasu zniknęła jak w magicznym świecie. Znów byłyśmy w jednej klasie. Roześmiane, z problemami na miarę wieku. A potem opowiadałyśmy o synach narkomanach, gejach. O córkach z niepoukładanym życiem. O spełnieniach, sukcesach, zrealizowanych marzeniach. O mężach. Teraźniejszych. Byłych. Przyszłych. O życiu! Które jak by nie patrzeć – cudne jest.
            A potem spotkałam się Gośką. Po latach sposobiłyśmy się do tego spotkania niczym na herbatkę do angielskiej królowej. Sukienki, makijaże, perfumy, biżuteria. Wszystko, by wyglądać jak ubrane, a nie przebrane, ale z stosownie,  z klasą, z delikatnym zaznaczeniem swojej pozycji, statusu itp.  I znów byłyśmy w jednej szkole! Rozmawiałyśmy o tamtym życiu z naszej przeszłości. A potem o mężach, dzieciach…. Zachwycałyśmy się sobą wzajemnie. Ona – tym, że mam tak jak mam: wciąż ten sam mąż, dzieci, wnuki, książki ( które lubi czytać), ja- bo jest dla mnie urzeczywistnieniem american dream. Taka trochę Pretty Woman ( i nie chodzi o te część  fabuły filmu z osławioną Julią, kiedy ona się prostytuuje, bo Gośka nigdy tego nie robiła, ale chodzi o wszystko inne; bogatego faceta, pieniądze, podróże…. i etc.)
            Jeszcze był spotkanie z  Martą… Sentymentalne, ciche… Przemilczałyśmy temat mężów teraźniejszych, byłych, przeszłych… I dzieci zagubiły się w ferworze rozmów o… o tym, co piszę…
                        Bardzo chciałam się spotkać z Benią, ale nie zdążyłam. Znaleziono ją martwą w domu jej rodziców. ( gdy próbowałam się dowiedzieć, co się stało… wszyscy nabierali wody w usta. Ale ponoć alkohol bywa bezwzględni).
            I jeszcze Karolinę znalazłam i zadzwoniłam… Nie chciała ze mną rozmawiać… Bo co mi ma powiedzieć… Że życie jest zasrane…                                                                                                      Z Anką widuję się często.                                                                                                                          
Ale wszystkie je i wiele innych dziewczyn mam na myśli…
Z

Z


                     

           




niedziela, 11 czerwca 2017

Odsłona kolejna."Ja tylko staram się, by nie pisać o niczym" - wywiad z Iwoną Żytkowiak, autorką książki "Wszystkie moje zmartwychwstania"

Dzięki  stronie  http://www.subiektywnieoksiazkach.pl/2017/06/ja-tylko-staram-sie-by-nie-pisac-o.html


"Ja tylko staram się, by nie pisać o niczym" - wywiad z Iwoną Żytkowiak, autorką książki "Wszystkie moje zmartwychwstania"



Iwona Żytkowiak to moja prywatna specjalistka od książek trudnych i niejednoznacznych. Przy okazji patronowania medialnie jej najnowszej powieści, zapytałam autorkę o kilka frapujących mnie kwestii. Zapraszam do przeczytania naszej rozmowy.



Recenzja "Wszystkie moje zmartwychwstania".





Iwona Żytkowiak to absolwentka polonistyki i studiów filozoficzno-etycznych na Uniwersytecie Szczecińskim. Mieszka i pracuje w Barlinku, jest członkiem Związku Literatów Polskich. Matka czterech synów, lubiąca spacery po Bieszczadach i grę na pianinie z najmłodszym dzieckiem. Autorka wielu powieści oraz poetka.






Wioleta Sadowska: Skąd pomysł na taki, dość symboliczny tytuł Pani najnowszej książki?

Iwona Żytkowiak: Trudno mi powiedzieć, w którym momencie się pojawił ten właśnie tytuł.  Fakt – został  przyjęty przez Wydawcę z entuzjazmem. Pierwotnie powieść miała się nazywać  W kręgu, ale po kolejnych odczytaniach doszłam do wniosku, że może jest zbyt mało nośny, że może zbyt wieloznaczny – pasujący do wielu tematów. Niewątpliwie moja bohaterka - Magda wciąż od nowa i od nowa powstaje z martwych. Chciałam też za pomocą tytułu – owego wstępnego „komunikatu”, dającemu pierwsze dane o powieści, zaakcentować sytuację, w których Magda się znajdzie. Oczywiście, owe  zmartwychwstania, właśnie jej. Najpierw  za sprawą trudnego dzieciństwa umiera w niej „dziecko”, potem – za sprawą pierwszego męża w pewnym sensie umiera w niej kobieta, a z nią nadzieje na dobre życie, radość,  kolejny raz – tu znów poniekąd za sprawą drugiego męża i córki – umiera kolejny raz. I mimo, że po tych wszystkich „aktach”, nie widać widocznych, dynamicznych zmian w jej życiu, kolejne „śmierci” i następujące po nich zmartwychwstania czynią ją ciut silniejszą. Ciut – bo Magda jest bardzo pokiereszowana przez życie.

Wioleta Sadowska: Tak, Magda to specyficzna kobieta. Wszystkie moje zmartwychwstania” to powieść ukazująca trudne relacje na linii matka-córka, rodzice-dzieci, żona-mąż. Co zainspirowało Panią do poruszenia tak niełatwych tematów?

Iwona Żytkowiak: Temat powieści wyniknął z osobistych doświadczeń, natomiast cała konstrukcja powieści stanowiła taką trochę próbę ustalenia etiologii choroby, która toczy tę rodzinę Magdy. Ją samą lubimy lub jej nie lubimy. Za jej wycofywanie się, za jej poddanie się swoistemu marazmowi, za brak w okazywaniu uczuć córce, za swoistą anemiczność, spolegliwość wobec innych. W ogóle dość kiepsko wypada w naszych oczach. Taka trochę udzielna księżna, co to jej się nic w życiu nie podoba.  A tymczasem nie zapominajmy, że to jaka jest zdeterminowane zostało przez to, jak żyła, co przeżyła, z jakiego gniazda wyfrunęła. Jak więc mogła stworzyć inny dom, jak mogła się uchronić przed pewną powtarzalnością, przed fiaskiem? Bo wprawdzie córka boryka się z innymi problemami niż matka, ale i tu, to co spotyka dziewczynę jest wynikiem deficytu pewnych uczuć, pokłosiem chorych relacji. Zmienił się anturaż, czas, inne osoby, ale wciąż ten sam brak – miłości, wzajemności, zrozumienia.

Inną kwestią, która w jakiś sposób przyświecała mi podczas pracy nad tą powieścią, była też próba pokazania może nie tyle samej istoty uzależnienia, z jej symptomami, ale zwrócenie uwagi na to, w jaki sposób problem w rodzinie destruuje rodzinę, jak ją rozsadza od wewnątrz. I tu nie tylko chodzi o problem uzależnienia, ale i inne większe, mniejsze problemy. Może więc warto pokazać, że tylko wzajemne zrozumienie, rozmowa, szeroko otwarte oczy na siebie nawzajem, definiowanie swoich potrzeb, są w stanie przewalczyć problem, są w stanie stanowić odpór dla wszelkiego rodzaju zagrożeń. Inaczej zawsze ktoś wyjdzie z takiej walki poraniony. A często ofiar jest dużo, a rany nie do zagojenia.

Wioleta Sadowska: Rany, które zbyt długo krwawią. Czy przykład rodziny głównej bohaterki, w której relacje charakteryzują się niedopowiedzeniami, jest nieco przejaskrawiony?

Iwona Żytkowiak: Chciałabym, żeby tak było, ale wydaje mi się (na podstawie obserwacji), że chyba niestety nie. Mam wrażenie, że w wielu rodzinach szwankuje komunikacja. Może trochę zacznie się to zmieniać, bo coraz częściej mówi się o tym, że brak rozmowy, codziennej bliskości, polaryzacja w obrębie rodziny, grupy społecznej prowadzi do nieporozumień. Milczenie nie może być sposobem na życie.  W mojej powieści zdarzają się obrazy mocne – Marta zachowuje się niczym bohaterka Dziecka Rosemary, ale tak to może wyglądać. I niestety nie są to obrazki „produkowane” pro publico.  Czasem może zdumiewać  dysonans między przedstawianym obrazem rodziny – takiej „parlevu”, statecznej, kulturalnej, a wulgaryzmami, kolokwializmami, jakie artykułowane są w powieści… Tak bywa! Świat emocji jest na wskroś nieobliczalny. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzi dziecko. Dziecko pośród dorosłych, którzy też nie są stabilni…

Wioleta Sadowska: Rzeczywistość jest czasami zdumiewająca. Czy spotkała Pani w swoim życiu osobę uzależnioną od narkotyków?

Iwona Żytkowiak: Jak wspomniałam, powieść wyrasta z moich osobistych doświadczeń. Namacałam problem osobiście, uczestniczyłam w nim jako strona. Zaangażowana fizycznie i emocjonalnie. Niestety, dostałam taką lekcję od życia. Początkowo traktowałam problem jak wstydliwą chorobę, później oswoiłam się z nią, podeszłam jak do każdej choroby, którą się po prostu leczy.  Pragmatycznie. Ale żeby leczyć, a jeszcze, by móc liczyć na  to, ze rokowanie będzie dobre, trzeba uświadomić sobie – przyczyny, poznać objawy, a potem podpisać się wszystkimi rękoma, pod różnymi – nierzadko wymyślnymi sposobami leczenia, które mogą być nie lada trudne.  I leczyć… Opatrywać, lizać rany…

Wioleta Sadowska: Czyli research dotyczący specyficznego zachowania się osoby uzależnionej to Pani własne doświadczenia?

Iwona Żytkowiak: W pewien sposób odpowiedź zawarta jest powyżej. Niestety, przez kilka lat miałam codzienne obrazy. Osobisty zapis doświadczeń. Owe obrazy powtarzały się z taką częstotliwością i w takich realizacjach, że nie potrzebowałam szukać nigdzie dalej. Miałam gotowe klipy.

Wioleta Sadowska: Jest Pani moją prywatną specjalistką od książek niejednoznacznych, trudnych i zapadających w pamięć. Jaka funkcję według Pani pełni taka proza we współczesnej literaturze?

Iwona Żytkowiak: Nie wiem, czy to dobrze 😄Trochę trudna dziedzina specjalizacji 😄 A serio! Nie  mam określonego uniwersum pisarskiego, czy też ustalonej misji. Nie planuję oświecać, pouczać, ostrzegać. To już przypisano oświeceniowcom, pozytywistom, romantykom i pewnie wielu innym. Wszystko, co znalazło się w moich powieściach jest pewnym opisem rzeczywistości. Tej zastanej. Tej, której jestem częścią. Mikronowym elementem. Czy potrafię nazwać funkcję, jaką moje pisanie mogłoby pełnić? Chyba nie. A bynajmniej, nie moja tu rola, a innych – odbiorców moich powieści, kimkolwiek i gdziekolwiek są. Ja tylko staram się, by nie pisać o niczym. Mam wrażenie, że w otaczającym nas świecie jest tylko miałkość. Rzeczy, które nas otaczają są wielokrotnie. I tak „jednorazowe”, momentalne, niepozostawiające po sobie żadnego śladu, że wszystko mija niedostrzeżone. A ja chciałabym inaczej. Pozostać na trochę, pozostawić ślad (choćby niewielki), poruszyć cienką strunę. A jeśli przy okazji, otworzą się komuś oczy, coś zrozumie, coś zatrzyma na dłużej – to  już zupełnie super!

Wioleta Sadowska: Z pewnością się to Pani udaje. Czy zauważa Pani w obecnych czasach nasilające się niezrozumienie w rodzinnych relacjach?

Iwona Żytkowiak: Pracuję w szkole, widzę problemy… Wiem, że rodzina, jej rola jest absolutnie fundamentalna. Stanowi bezdyskusyjny prawzór. Szkoda tylko, że może zbyt rzadko zdajemy sobie z tego sprawę i nie pracujemy na tym. A to przecież jest bardzo ważne. Przekłada się społecznie.

Wioleta Sadowska: Czy Pani najnowsza książka może nieść w tym kontekście ze sobą jakieś przesłanie dla czytelników?

Iwona Żytkowiak: Nie nazwę tego przesłaniem i pewnie też nie będę odkrywcza w tym, co powiem; ale warto wsłuchiwać się w siebie, nawet jeśli pomiędzy nami tylko milczenie, warto wpatrywać się w siebie. Na pewne rzeczy nie mamy wpływu – na przeszłość, na naszą genealogię, ale już przyszłość możemy w znacznym stopniu kreować sami.
A tak trochę z przymrużeniem oka: Nie piszę dla przesłania. (Może stracę wśród czytelników…). Ale piszę dla siebie, dla owego faktu „stwarzania” światów, możności wpływania na losy… Piszę dla połechtania własnego ego… Swoistego bycia demiurgiem…

Wioleta Sadowska: Chyba każdy pisarz po części po to właśnie tworzy. Kto według Pani jest odpowiednim adresatem „Wszystkich moich zmartwychwstań”?

Iwona Żytkowiak:  Na pewno nie jest to powieść dla młodzieży ani dla młodego czytelnika, ani dla ludzi, którzy spodziewają się w powieściach lekkości, łatwości i jednoznaczności, ani dla ludzi, którzy nie lubią wypraw w głąb siebie,… Trzeba być trochę „nażytym”, może nawet trochę doświadczonym

Wioleta Sadowska: Jakie są Pani dalsze plany literackie?

Iwona Żytkowiak: Piszę powieść "W czepku urodzona". To fabularyzowana biografia artystki, malarki, poetki (nie chcę wymieniać nazwisk), której życie w takim samym stopniu naznaczone było szczęściem, co i dramatami. Historia znów niełatwa i niekoniecznie mieszcząca się w konwencji łatwej lektury, dotykająca historii – tej bolesnej: kresowej, przesiedleńczej. Historii połączonej z poszukiwaniem swojego miejsca, z próbami definiowania siebie, z ustalaniem swojej tożsamości. Spędziłam z moją bohaterką ostatnie pół roku jej życia. I nie jako Artystka zafrapowała mnie. Była wspaniałą interlokutorką. Niestety, odeszła, pozostawiając mi niedokończoną historię. Mam ją w pamięci i na  kilkudziesięciu stronach  maszynopisu. Czytelnikom moim chcę jednak powiedzieć, że mimo iż bohaterka powieści była osobą nietuzinkową, wielkoformatową, znaną – dla mnie jednak stanowiła temat nie ze względu na pozycję, ale ze względu na historię ludzką – wpisuje się w moje zainteresowania, czyli świat kobiet, który stanowi dla mnie niewyczerpane źródło tematów i od wciąż z jednakową pasją jest przeze mnie eksplorowany.

Wioleta Sadowska: Zapowiada się więc niezwykła lektura. Co czyta na co dzień Iwona Żytkowiak?

Iwona Żytkowiak: Iwonie Żytkowiak to już nawet jedna książka czytana nie starcza. Mam świadomość schyłkowości, kurczliwości czasu. A pokus książkowych bezmiar! Czytam więc „polifonicznie” Teraz na szafce nocnej Małecki Ślady, skończony Modiano Przyjechał cyrk (wprowadza w moje czytelnicze „uspakajający niepokój” o paryskim zabarwieniu), i monstrualny Hen ze swoją Solfatarą… A dorywczo Cioran z Zeszytami (i tu zawsze notes i pióro, bo same mądrości wyczytuję).

Wioleta Sadowska: Co na koniec chciałaby Pani przekazać czytelnikom mojego bloga?

Iwona Żytkowiak: Ksobnie 😄 Czytajcie mnie! Bo staram się i szanuję Czytelnika. A w ogóle. Czytajcie. Warto jest poznawać światy. Choćby po to, by powiedzieć sobie: Dobrze, że ja tak nie mam.


A ja oczywiście zgodzę się z autorką i dopowiem tylko, że warto poznać prozę Iwony Żytkowiak, która niewątpliwie wyróżnia się na tle innych. Niebawem będziecie mieli szansę wygrać "Wszystkie moje zmartwychwstania" w konkursie. Bądźcie czujni!

czwartek, 1 czerwca 2017

O tym, że jednak jestem…


            Pozwalam sobie  na niepamięć, innym na niepamięć. Zwłaszcza najbliższym. Bo nie chcę  zawłaszczać niczyjej  przestrzeni, zobowiązywać do  czegoś. A zwłaszcza do siebie. Nie chcę, by ktoś miał w pamięci dni urodzin, imienin, matek rocznic takich i innych. Zwłaszcza, by czuł się zafrapowany czynieniem prezentów, sprawianiem mi niespodzianek, choć w takie dni gdzieś podskórnie od rana wyczekuję, że ktoś zadzwoni, że wpadnie. I czasem tak jest.
- O! Jak miło, że jesteś! Bo ja całkiem zapomniałam, że to dzisiaj. O! kwiaty! Piękne! Ale nie musiałeś – robię wszystko, by pokryć zażenowanie. Bo właśnie tak się czuję. Zażenowana. Niekiedy przydarzy się, że coś przeminie niezauważone przez nikogo lub na drugi dzień słyszę:
- Dopiero teraz przypomniałem sobie, że wczoraj było to, czy tamto…
- Nie ma sprawy – spieszę uspokoić. – Przecież to bez znaczenia.
A przecież nie  było bez znaczenia, bo w jakimś momencie dnia, pomyślałam sobie, że oto mijam niepostrzeżenie. Zaplątana wśród zwykłych codziennych spraw ludzi mi bliskich.

I teraz tak sobie myślę, że chyba  w tej swojej chęci niesprawiania innym kłopotu czynię  błąd. Bo jak mam pokazać wszystkim, że  chcę  być  dla  nich ważna, chcę  uczestniczyć w ich życiu i chcę, by oni  uczestniczyli  w moim. Nie  chcę być  samotną wyspą. Omijaną  obojętnie. Dlatego wołam: To ja! Tu  jestem! Czuję! Myślę! Doznaję! Nie przechodź obok mnie jak obok przydrożnego  kamienia. A jeśli  jestem jako ów kamień – w nim też  sens i istnienie. A jeśli  trzciną na wietrze – w niej też sens i istnienie. A na domiar  jednostkowa  jestem. Jeśli nawet  na chwilę, na mgnienie – jestem. Imię  mam swoje, i miejsca naznaczone. Jestem. 

poniedziałek, 29 maja 2017

Trochę o mnie w wywiadach- odsłona ona 3


http://ono24.info/iwona-zytkowiak-sama-wciaz-sie-zadziwiam-swiatem-i-wciaz-mi-go-malo,a1721

Iwona Żytkowiak: Sama wciąż się zadziwiam światem i wciąż mi go mało...



Oficjalnie używa imienia Iwona, ale woli, kiedy mówią do niej Małgorzato i z tym imieniem się utożsamia. Właśnie na półkach w księgarniach pojawiła się jej kolejna książka. Powieść „Świat Ruty” autorstwa Iwony Żytkowiak, pisarki z Barlinka, zbiera dobre recenzje. My rozmawiamy z autorką książki o jej codzienności, pasji i marzeniach.

Małgorzato, gdybyś stanęła dzisiaj przed potencjalnymi czytelnikami i musiała się przedstawić, to co byś o sobie powiedziała?
- Autoprezentacja to trudna rzecz... w zależności od ról, jakie się pełni i od tego, która z nich w danym czasie jest najważniejsza.

Pewnie masz rację, ale ktoś, kto Cię nie zna, patrzy na Ciebie i zastanawia się, jaką pracę wykonujesz na co dzień, ile masz lat, jaką jesteś kobietą…
- Jestem bardzo "prorodzinna", więc zapewne powiedziałabym przede wszystkim, że jestem matką, żoną, babcią... może najpierw żoną... To ważna rola w moim życiu. Poza tym jestem silnie „umocowana” w zawodzie, który wykonuję... Jestem belferką! Jestem cholernie ciekawą świata kobietą, lubię zgłębiać świat, ludzi... lubię obserwować codzienność - tę nielukrowaną, niedramatyczną, niewysublimowaną. Ot... takie trwanie od poniedziałku do piątku.

Jakiego przedmiotu uczysz, polskiego?
- Owszem, ale skończyłam też filozofię. W szkołach jednak jej nie ma. Zresztą studia filozoficzne zaczęłam nie kontekście zawodu, który wykonuję, ale były one próbą poszukiwania odpowiedzi na fundamentalne pytania. O cel, sens, o życie, śmierć…

W Barlinku jesteś też znana z twórczości literackiej.
- Na tym etapie twórczości już tak...

Ale o tym nie wspominasz przedstawiając siebie.
- Pisanie to wielka możliwość, jaka została mi podarowana przez Los, Boga... zależy od tego, jak pojmujemy swoje życie tu i teraz. Mam to szczęście, że udało mi się i pisać, i być wydawaną przez niezłe wydawnictwa.

Niektórzy w Barlinku znają Ciebie jako pisarkę, inni jako nauczycielkę...
- Barlinek to tak małe miasto, a mieszkam tu od urodzenia, że niewiele da się ukryć, nie ma też możliwości rozdzielania pewnych rzeczy. Ludzie wiedzą wiele o sobie, taka małomiasteczkowa specyfika. Fakt mojego pisania spotyka się z uznaniem, zdarza się, że ktoś mówi, iż jest dumny, że mnie zna... że mieszkam tu... że jestem... że piszę... że słuchał o mnie w radio lub czytał o mnie gdzieś... Barlinek jest też miejscem, które jako pisarka uwielbiam eksplorować. Umieszczać tu akcję, przemykać się uliczkami, zaułkami, zatrzymywać się, zadumać nad tym, nad owym... Wciąż mnie zachwyca i wciąż ma mi wiele do zaoferowania. Lubię, jak barlineccy czytelnicy odnajdują w moich powieściach barlineckie tropy.

Nie przeszkadza Ci to? Fakt, że ktoś zagląda w Twoje życie, nie jest komfortem.
- Nie przeszkadza mi to. A co do zaglądania... umiem chronić swoją prywatność. Z drugiej strony nie jest też znów tak, że jestem jakąś celebrytką. Nie ma większej potrzeby chronienia swojego życia niż to mają inni mieszkańcy. 

Jak się zaczęła Twoja przygoda z pisaniem?
- Często o tym mówię, bo to historia .... powieściowa. Otóż swego czasu byłam na długim zwolnieniu, po prostu połamałam dwie ręce. Niemoc z tym związana, ograniczenia, doprowadzały mnie do frustracji i wówczas przyszedł mi do głowy pomysł, by pisać, zająć się czymś, co odciągnie mnie od tego mojego wówczas dramatu.... I zaczęłam pisać Tonię. Wysłałam draft do jednego z wydawnictw i wówczas redaktorka naczelna odpisała mi, bym pisała, pisała, pisała, bo mam talent... Pisałam więc... Ale musiało upłynąć wiele czasu, musiało się wiele zadziać, bym znalazła się z tym moim pisaniem w tym, miejscu, w którym teraz jestem.

To prawda, że początek pierwszej książki zawsze pisze się dwa razy? Po tym, jak się dochodzi do wprawy, po prostu te pierwsze akapity się autorowi nie podobają?
- W moim przypadku to nie dotyczy tylko pierwszej książki. Teraz piszę dziewiątą, czy dziesiątą i problem wciąż jest aktualny. Często też odczytując już gotowe książki, czy słuchając, ponieważ dwie były czytane w radio, byłam zdumiona tym, że to ja napisałam. 

Skąd czerpiesz inspirację do fabuły?
- To jest właśnie ten dar, o który wspominałam wcześniej. Wymyślam. Ale jest też tak, że jakiś urywek czyjejś historii – zasłyszany, podpatrzony jest swoistym, zapłonem, konceptem. Czasem bywa, że jest to albo postać, albo imię. Właśnie imię – ono najczęściej kołacze mi się w głowie, tak długo dopóki nie znajdę dla niego życia: genealogii, zdarzeń.

Twoje postaci nie mają pierwowzorów w prawdziwym życiu?
- Raczej nie... bywa, że mają swoistą cielesność albo epizod jest „podkradziony”, ale to zaledwie niuans, dalej „przędę” autorską opowieść. 
Owszem. Teraz piszę rzecz, która nie jest tylko moim wymysłem. Jest to fabularyzowana biografia mojej przyjaciółki, wielkiej artystki Romany Kaszczyc. Rzecz ładna i jestem w tej pracy dość zaawansowana, ale nie wiem jaki będzie ciąg dalszy, ponieważ… Roma mi umarła.

Nierzadko autorzy powieści chcą coś przekazać światu... też czujesz taką potrzebę?
- Nie mam w sobie misyjności, ale niewątpliwie wielką moją ciekawość, która po części znajduje ujście w moich powieściach, budzi jednostka, pojedynczy, mały człowiek na tle owej wielkiej historii świata. Zwłaszcza tu, na naszych terenach, problem współistnienia ludzi, którym dane jest tworzyć konglomerat, monolit i którzy siłą rzeczy muszą tworzyć pewną społeczność, zawiązki wspólnej tradycji, zwyczajów, wyodrębnić się tak jak to mają mieszkańcy tych obszarów Polski, na których zamieszkuje ludność z dziada, pradziada. To nie jest łatwe w przypadku naszych ziem, zamieszkałych przez ludzi niemal z całego świata. Często o bardzo różnych korzeniach, często o bardzo różnych poglądach, przynoszący ze sobą własną kulturę, obyczajowość itd. Ponadto chcę ukazywać kobiety. One są przysłowiową i niewyczerpaną studnią tematów. Są szalenie bogate, chętne do opowiadania, A poza wszystkim, uważam, że każdy ma swoją opowieść. I wcale nie musi to być jakaś szalenie udramatyzowana, czy fascynująca opowieść. Ale to wszystko, co powiedziałam nie stanowi jakiegoś mojego „programu” pisarskiego. 

Co w ludziach lubisz najbardziej?
- Ja ogólnie kocham ludzi i szanuję... Uważam, że człowiek w swojej istocie jest wielki, wartościowy. Najbardziej chyba cenię sobie mądrość i dobroć. Lubię jeszcze u ludzi ciekawość świata. Sama wciąż się zadziwiam światem i wciąż mi go mało...

Wszystkie Twoje postaci są dobre?
- No nie! To by było straszne... taki piękny świat? Staram się, by światy, które proponuję czytelnikowi były jeśli nie prawdziwe, to prawdopodobne, by czytelnik nie czuł się oszukany albo by nie rzucił książką i nie krzyknął, że to jakaś wierutna bzdura. Uważam, że tylko wtedy można wejść w świat przedstawiony, poddać się biegowi zdarzeń zaproponowanemu przez pisarza, jeśli ów świat ma możliwość urzeczywistnić lub choćby uprawdopodobnić się w czytelniku. I kiedy ów Czytelnik, który na czas czytania tak głęboko wejdzie weń - w ten świat, że odezwą się w nim prawdziwe emocje, że poczuje się częścią tego świata, że będzie żył życiem bohaterów, odczuwał jak oni, to wówczas można uznać, że książka miała sens. 

Jak myślisz, świat w książce bez złych ludzi jest realny?
- Nie ma takiego świata... chyba nawet w bajkach... Zresztą dobro istnieje tylko w kontekście zła i odwrotnie... Jakoś życia zależy od proporcji jednego i drugiego. Nie chodzi mi też o to, by jakoś szczególnie w moich powieściach epatować owym złem, ale tak po prostu jest. Poniekąd powiedziałam to wcześniej, ale powtórzę – literatura powinna opisywać życie, może naśladować, może napominać, może przekształcać, odkształcać, ale nie powinna dawać pola obłudzie.

Pracujesz z dziećmi. Nie myślałaś, by tworzyć dla nich?
- Żeby tworzyć dla dzieci, trzeba mieć dziecko w sobie... a ja już dawno jestem bardzo dorosła, niestety. I nie chodzi o wiek biologiczny. Kiedyś umarło we mnie dziecko i już tylko doroślałam.

Nie masz pokusy,by uczyć ich pisarstwa? Dzieciom można kazać czytać lektury, można zachęcać do czytania innych rzeczy, można zaszczepić chęć tworzenia.
- Staram się w pisarstwie uciekać od szkoły, w szkole od pisarskiego tonu.... Ale... pokazuję uczniom co jest ważne w pisaniu, jak zaczynać. Praktykujemy. Pokazuję im, jak piękny jest język, jak wiele można, jak bardzo pomaga zrozumieć świat, jak otwiera oczy i serca. Lubię uczyć... i chyba nieźle mi się to udaje, ale nie mam kompetencji, by stworzyć „szkołę pisania”.

Masz ulubionego pisarza?
- Znana jestem z tego, że czytam bardzo dużo... Pisarze ; Axellson, Myśliwski, Cabre, Shalev, Flanagan. Herbert - odwiecznie! To mój mentor. Teraz jestem po lekturze Bronki. O! Czytanie dla mnie jest jak jedzenie. Niezbędne, by żyć.

Czasami zapominasz o kolacji tonąc w książkach?
- Nie! Jestem paskudnie zorganizowana. Jak u Koheleta, „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem”.

Masz jakieś pisarskie marzenie?
- No przecież jeśli powiem, że nie, nie uwierzysz. Chciałabym Nobla...

Nie będzie łatwo. Konkurencja spora, a patrząc na tegorocznego laureata, śmiem twierdzić, że niebawem o Nobla będą walczyć nawet blogerzy.
- Chyba jestem w mniejszości, ale jestem za. A tak na serio co do marzenia... chciałabym, by nikt nigdy nie powiedział, że to co piszę, jest trywialnie mówiąc, głupie czy banalne. A potem chciałabym być doceniona... Mam przeświadczenie, nieskromne może, że piszę nieźle...

A marzenie niepisarskie, to... ?
- Podróże, podróże, podróże... Capo Verde, Rzym - kolejny raz... a nade wszystko spokojne życie... bez fajerwerków i bez dramatów... takie od poniedziałku do piątku.

A w weekendy?
- Muzyka, wino i .... mąż.... Żadne tam grande bellezza ani dolce vita. Lubię swój dom.