Dziewczyny, które mam na myśli….
Anka, Marta, Beata, Karolina, Gośka,
Bernadeta… – imiona szamocą się w głowie, jedne znikają jak nawiane skądś chmury i zaraz potem
rozmywają się niczym trącony ręką wodny krąg,
inne czają się w tyle głowy, gotowe do wychynięcia w każdej chwili, jeszcze
inne nie dają się wymazać, choćbym nie wiem, jakich zabiegów nie czyniła, jak żarliwie
je od siebie odganiała. Tkwią uparcie i nie ma siły, by je wyprzeć z pamięci,
wyrugować jak narosłą bez potrzeby dziczkę.
Czasem wyraźnie widzę nieśmiałą Ankę, która „tak
sobie” w szkole dawała sobie radę, ale była fajna. Bezkonfliktowa. Nie brała
udziału w wyścigach po czerwone paski i srebrne przypinki. Pochodziła z
„jakiegośtam” domu. Bez nazwisk. Bez koneksji. Czasem uczestniczyła w naszych klasowych
eskapadach. Po lasach. Które kończyły
się nad brzegiem jeziora. Brzegiem odległym od miasta, szkoły, bloków. Porośniętym wybujałą trzciną, głośną od
kwilącego ptactwa. Ta trzcina była ważna. Bo skrywała młodzieńcze występki. Łyk
taniego piwa, pociągnięcie zawłaszczonego z ojcowskiej kieszeni „klubowego”,
który wrażał się w płuca, był ohydny i powodował napadowe kasłanie.
Take więc Anka czasem „bywała zapraszana” na imieniny, na
których tańczyło się po ciemku przy skrzekliwych dźwiękach winylowego krążka,
który sennie obracał się na czerwonym Mister Hicie ze zdezelowaną igłą.
Przestrzeń wypełniała psychodeliczna
muzyka The Doorsów, Janis Joplin, Pink Floydów. Wprawdzie nikt z nas nie miał pojęcia, co to
jest psychodelia, niewielu słyszało o
narkotykach, alkohol – z rzadka
„incydentalnie”. Jasne! Czasem ktoś się chwalił, że to lub tamto, ale były to
li tylko przechwałki. Jak to powiadają: Krowa, która dużo ryczy, mało mleka
daje! Mniejsza o to! Grzechu nie było.
Może tylko czasem jedna czy druga „niecna” myśl o przytuleniu, czy pocałunku
pojawiła się, ale przeganiana była z każdym mignięciem światła albo płynącym z
sąsiedniego pokoju przywołaniem:
- Gosiu! Pozwól na chwilę.
To mama, która miała na tyle taktu, by
nie pakować się do pokoju, ale na tyle owego taktu nie miała, by co chwila owym
przywoływaniem zaznaczać swoją obecność.
( A może ona już wtedy znała historię Toni z mojej powieści albo z
piosenek Anny Szałapak, czy Raz, dwa, trzy „ Oczy tej małej”
Całkiem
ad hock pojawia mi się we wspomnieniu Marta. Zawsze była ładna. Ładniejsza od
wszystkich. Drobna, filigranowa. Idealny pokrój sylwetki, piękny zarys twarzy z
harmonijnym obrysem oczu nosa, warg. A co istotne było – Marta należała do elity ( wówczas nie bardzo potrafiłabym
zdefiniować ową „elitę”, bo w tamtym czasie „elita”, „establishment” to były
jakieś totalne abstrakcje nie ogarnięcia). Ale „elita” brzmiała z dystynkcją i pod tą
sekwencją wyrazów kryły się dla mnie tytuły, estyma, anioshirlejowskie wyobrażenie koronkowego świata, pełnego
blichtru; porcelanowych filiżanek, Popołudnia
fauna sączącego się cicho z gramofonu stojącego na antycznej berżerze,
rozgrywanej bez afektów partii brydża. Świata, którego istnienie bardziej sobie
wyobrażałam, niźli miałam sposobność osobiście, namacalnie doświadczać.
Marta chyba mnie nigdy szczególnie nie
lubiła, choć nasi bracia przez długie lata mienili się przyjaciółmi. ( Potem
życie i pieniądz zweryfikowały definicję przyjaźni). W jej otoczeniu była
Beata. Rodzice jednej i drugiej spotykali się w soboty i nie tylko, bo w małym
miasteczku nie mieli wielu, z którymi mogli mówić w jednym języku bez potrzeby
wyjaśniania czegokolwiek. I to nieistotne, że rodzice Beaty zdobyli tytuły nie
na renomowanych uczelniach, na które przyjmowano niechętnie potomków międzywojennej
inteligencji, a do tego obszarników, czy właścicieli dóbr i nie daj bóg tych, w
których genealogii widniały herby zawołania i wielowiekowa tradycja, ale gdzieś
na jakieś regionalnej uczelni, co z resztą dało Beacie podstawę, by na
tabliczce drzwiowej, na której lokalny frezer wygrawerował inicjały imion i nazwisko
i dopisać długopisem mgr.
Pamiętam też Gośkę. Charakterystyczna
była. I chyba pojawiła się w moim życiu nieco później. Gdzieś w okolicach liceum.
Pochodziła gdzieś ze wsi. Czułam się dobrze
z tą wiedzą, bo wreszcie nie
tylko ja była „wieśniarą”. Ba! W porównaniu z jej Dziebiurkowem moje
miasto to bez mała metropolia. Była chuda i piegowata. W internacie jak to w
internacie – wciąż czegoś się o sobie dowiadywałyśmy. Z tego co pamiętam Gośka
wcześnie straciła matkę i musiała sobie jakoś radzić. Swoimi piegami mogłaby
obdzielić wszystkie biedronki, które wiosną siadały na szybach internatowych
okien. Lubiłyśmy się, choć obie nie umiałybyśmy nazwać powodów owej sympatii. Gośka
pałętała się potem w moim życiu, w
zupełnie nieoczekiwanych momentach. I zawsze miałyśmy o czym gadać. Tylko czasu
nam brakowało. Bo wciąż życie nas gnało. Dzieci, praca, mąż. Te wszystkie
obowiązki, do których tak tęskniłyśmy latem, leżąc w przyinternackim grajdole i
tworząc wizję przyszłości. Każda według własnych upodobań.
I Karolina pałęta mi się w pamięci.
Trochę za sprawą skandalu, jaki wywołała. Bo oto nagle w trzeciej klasie, na rok przed maturą, okazało się, że cicha,
spokojna, ułożona dziewczyna gdzieś
spod Gorzowa, z tych, co to świecą
przykładem, grzeszą subtelnością i elokwencją, nie wspominając o prawości –
jest w ciąży! I szlag trafił wszystko! I dobre imię i świetlaną przyszłość. I potem dowiedziałam
się, że życie zgotowało Karolinie niezły kipisz! Kłoda za kłodą! Górka za
górką! Pryzma za pryzmą! Nie dość, że ojciec dziecka pokazał się zwykłym
dupkiem, nie dość, że dzieci posypały jedno po drugim, to na to wszystko Karolina dopuściła się jakowyś
malwersacji i wylądowała w więzieniu.
I Benia była. Jej rodzice należeli
do tzw. „bogatych”, ojciec Beni odziedziczył po swoim ojcu jakiś
zakład stolarski, ale pieniądze zainwestował w urokliwą kawiarenkę nad
jeziorem. Wprawdzie kawiarenką była
tylko z nazwy, bo rodzice Beńki kręcili lody i robili konkurencję lodziarni na
rynku ( nota bene bez powodzenia, bo rynkowa przeszła z ojca na córkę, z córki
na wnuka i wciąż się rozwija i sławi Barlinek. Bo co ja co, ale tak jak najlepsze
kasztany rosną na placu Pigalle, tak najlepsze lody są u Boratyna na rynku.
Tyle tylko że z kasztanami to kit, a lody w rzeczy samej najlepsze na całym świecie
są u Boratyna w Barlinku.) Mniejsza jednak o to. Beńka wkupywała się w nasze
łaski, zapraszając do siebie na urodziny. Szliśmy. Bo jak odmówić sobie lodów –
nawet jeśli nie aż tak renomowane jak te rynkowe, ale bądź co bądź - darmowe.
Anka, Marta, Beata, Karolina, Gośka,
Bernadeta… – imiona szamocą się w głowie, jedne znikają jak nawiane skądś chmury i zaraz potem
rozmywają się niczym trącony ręką wodny krąg,
inne czają się w tyle głowy, gotowe do wychynięcia w każdej chwili, jeszcze
inne nie dają się wymazać, choćbym nie wiem, jakich zabiegów nie czyniła, jak żarliwie
je od siebie odganiała. Tkwią uparcie i nie ma siły, by je wyprzeć z pamięci,
wyrugować jak narosłą bez potrzeby dziczkę.
Często dopada mnie chęć, by pozbierać je wszystkie z
całego wielkiego świata i na nowo złożyć z nich jeden obraz. By z nimi pobyć, powspominać, podzielić się swoim
życiem…
Niektóre udało się połapać jak zgubiony wątek. Z Anką i
Beatą spotkałyśmy się w Galerii. Było cudnie. Cała przestrzeń czasu zniknęła
jak w magicznym świecie. Znów byłyśmy w jednej klasie. Roześmiane, z problemami
na miarę wieku. A potem opowiadałyśmy o synach narkomanach, gejach. O córkach z
niepoukładanym życiem. O spełnieniach, sukcesach, zrealizowanych marzeniach. O
mężach. Teraźniejszych. Byłych. Przyszłych. O życiu! Które jak by nie patrzeć –
cudne jest.
A potem spotkałam się Gośką. Po latach sposobiłyśmy się
do tego spotkania niczym na herbatkę do angielskiej królowej. Sukienki, makijaże,
perfumy, biżuteria. Wszystko, by wyglądać jak ubrane, a nie przebrane, ale z
stosownie, z klasą, z delikatnym zaznaczeniem
swojej pozycji, statusu itp. I znów
byłyśmy w jednej szkole! Rozmawiałyśmy o tamtym życiu z naszej przeszłości. A potem o mężach, dzieciach….
Zachwycałyśmy się sobą wzajemnie. Ona – tym, że mam tak jak mam: wciąż ten sam
mąż, dzieci, wnuki, książki ( które lubi czytać), ja- bo jest dla mnie
urzeczywistnieniem american dream.
Taka trochę Pretty Woman ( i nie chodzi o te część fabuły filmu z osławioną Julią, kiedy ona się
prostytuuje, bo Gośka nigdy tego nie robiła, ale chodzi o wszystko inne;
bogatego faceta, pieniądze, podróże…. i etc.)
Jeszcze był spotkanie z Martą… Sentymentalne, ciche… Przemilczałyśmy
temat mężów teraźniejszych, byłych, przeszłych… I dzieci zagubiły się w
ferworze rozmów o… o tym, co piszę…
Bardzo chciałam się spotkać z Benią, ale nie zdążyłam.
Znaleziono ją martwą w domu jej rodziców. ( gdy próbowałam się dowiedzieć, co
się stało… wszyscy nabierali wody w usta. Ale ponoć alkohol bywa bezwzględni).
I jeszcze Karolinę znalazłam i zadzwoniłam… Nie chciała
ze mną rozmawiać… Bo co mi ma powiedzieć… Że życie jest zasrane… Z Anką widuję się często.
Ale wszystkie je i wiele innych dziewczyn mam na myśli…
Z
Z
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz