Naprawdę jaka jestem nie wie nikt, czyli o tym, że jest we mnie nieziemski pierwiastek i nie ma co z tym walczyć.
Czasem myślę, że jestem aniołem,
wróżką, cudotwórczynią, robokopoem… Bo przecież z typowymi dla człowieka
ludzkimi cechami nie dałabym rady stawić czoła milionom większych, mniejszych
spraw. Mało, przy wielu z nich wykazuję się absolutnie nadprzyrodzonymi
zdolnościami. Przykładów potwierdzających paradygmat o mojej niesamowitości jest
multum, ja zaś ograniczę się do kilku, może nawet banalnych, przykładów. Otóż:
Marcel
szuka podręcznika od matematyki… Bo przecież niedawno był! Namacalnie,
fizycznie w konkretnym miejscu, a mianowicie w plecaku. Sugeruję jednak dyskretnie,
by jeszcze raz zajrzał do niego, a jeśli nie ma – to sprawdził w szafce, co mój
syn, oczywiście czyni. Niestety, intensywne poszukiwania spełzają na niczym! Podręcznik
wcięło albo diabli go wzięli. Nic! Tylko muszę użyć swoich mocy. Schylam się
zatem, szepczę szatańskie zaklęcia, potem dokonuję tajemnej eksploracji i oto wyciągam
z czeluści marcelowej szafki podręcznik! Barawo ja! Podobnie ma się rzecz z
zagubionymi spodenkami do squasha mojego męża. Jakaś cholera, zapewne pod osłoną
nocy wkradła się do naszego domu i opętana żądzą czynienia zła, zakorbiła
mężowski stój. I znowu ja, niczym niezłomna superbohaterka, uzbrajam się w nieziemskie moce, wkraczam do
akcji. Zagrzebuję się w szufladę i,
voila! odnajduję zgubę. Nie chcę nawet
wspominać, jakich wysiłków, forteli, zaklęć muszę użyć, by odnaleźć zagubione
metryki, akty notarialne… ba! nawet toczę walkę z komputerem, który całkiem
świadomie i złośliwie, nie jak bezduszne urządzenia, ale rozmyślnie działający
byt chowa, Bóg wie, gdzie, pliki, zdjęcia,
scany… Piekielne moce wrą!
Posiadam
też zdolności, które w jednej chwili ( no może w dwóch) potrafią zdziałać cuda.
Sprawić, że coś, czego nie ma, pojawia się znikąd. Oto, na przykład, proszę
mojego męża, czy syna, by kupili mi w pobliskim sklepie włoszczyznę. Warzywa
krojone w julienne. Na wypadek
niezrozumienia wyciągam z kosza na śmieci woreczek po, na którym pokazuję, że
jest marchewka, seler i por… Jasne? Jasne! Niestety, okazuje się, że dotąd
pełne owej włoszczyzny bonety, naraz opustoszały. No coż! Trudno! Idę więc sama, by „skompletować” jakiś warzywny zestawik do obiadu. Marcheweczka, selerek,pietruszeczka… Aż nagle
mój wzrok pada na bonet! A tu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
wyrastają „kopczyki” moich warzyw
krojonych w julienne. Szczęśliwa wracam do domu i już od progu krzyczę:
-
Zobacz, zobacz! A jednak były!!!
Na
co mój mąż wzrusza ramionami, za wszelką cenę starając się ukryć zdumienie
pomieszane ze złością i odpowiada:
-Nie
wiem, jak to się stało! Jak ja byłem, to
nie było!
Nie odezwałam się słowem. Ciiii! Nie chciałam się
zdradzić ze swoimi cudownymi mocami.
Oczywiście!
Te krótkie epizody nie wyczerpują tematu. To zaledwie przysłowiowy czubek góry
lodowej…
A
tymczasem odlatuję. Czas na sabat!
PS.
W razie pilnej potrzeby proszę dzwonić, esemesować, mailować…albo, jeśli sprawa
jest kategorycznie niecierpiąca zwłoki, tylko wypowiedzieć w myślach życzenie:
Gośko!
Przybądź!