I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?
A
historia ma się tak… Było to gdzieś około początków trzeciego tysiąclecia, a ściślej,
było to wtedy, gdy wiedziona poczuciem odpowiedzialności, nie zważając przy tym
na żadne okoliczności, po męczącej, nieprzespanej nocy postanowiłam
OSOBIŚCIE doręczyć zwolnienie lekarskie
do pracy. I zapewne nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w
rzeczy samej czułam się podle. Tak podle, że ledwie wyszedłszy z pracy na
zewnątrz, poczułam zawrót głowy. Ostatnie co zobaczyłam to jakieś esy- floresy
wyrysowane na niebie i zemdlałam. I to
może tez nie byłoby szczególnie frapujące, gdyby znów nie osobliwy fakt. A
mianowicie zemdlałam na schodach. Skończyło się tym, że zabrało mnie pogotowie
ze złamanym lewym barkiem i … prawą ręką. Pierwszy dzień i następującą po nim
noc niewiele mnie obchodziło poza pioruńskim bólem i gorączką, która trawiła
moje pokiereszowane ciało, ale potem przyszła paskudna świadomość własnej
niemocy. Szalałam ze złości. Dwie ręce w gipsie- od ramion po niemalże czubki
palców! Nie będę opisywać, co się ze mną
działo, bo nietrudno zgadnąć. I nie to jest przedmiotem mojego tekstu, ale to,
że w stanie owego mojego kalectwa podjęłam próbę pisania powieści TONIA. Dość szybko opracowałam sposób posługiwania
się klawiaturą, wystarczyło tylko tu podciąć gips, tam zwolnić temblak i już
dotykałam klawiszy. Pisałam. Pełna zapału,
od czasu do czasu odpoczywając ( acz niechętnie, ale chore łapska
wymuszały postój). W tzw. międzyczasie jedna pani redaktorka z pewnego
wydawnictwa cokolwiek zachwyciła się moją prozą i napisała mi: „niech pani
pisze, pisze, pisze, bo ma pani talent”. Tak podbudowana, nie mogłam się
zatrzymać. Powieść zaczęłam, skończyłam… i potem zaczął się koszmar związany z
wydaniem. Okazało się w tym całym galimatiasie, że najprostszą sprawą jest
napisania powieści. Wysyłałam tu i tam. Na konkursy i jako propozycje debiutanckie. Cisza! Wreszcie
zdecydowałam się na wydawnictwo Novae Res, które zażyczyło sobie niemałą kwotę,
ale jak to bywa… rozpędzona, rozemocjonowana wizją zostania „pisarką”, dałam
się ( tu mogę z pełną świadomością rzec dość kolokwialnie) wpuścić się w maliny
i wydałam książkę z tzw. współfinansowaniem ( cokolwiek to miało wydawnictwo na
myśli, bo ja wydałam kilka tysięcy, a ile oni… tego nie wie nikt.). W
międzyczasie musiałam wycofać książkę z innego wydawnictwa, w którym
przystąpiłam do konkursu… Wówczas nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale potem
okazało się, że moja książką miała niemałe( a może i nawet była faworytką) na
wygranie konkursu. Ale trudno się mówi! Stało się! Kobyłka u płota! Czas mijał, wydawnictwo Novae Res, pieniądz zgarnęło,wydało i zapomniało o powieści. Staraniem pani K. powieść była czytana dwukrotnie w Radio Zachód, ale i
to nie uchroniło jej przed niechybnym zapomnieniem. TONIA tonęła, tonęła w
trywialnym morzu zapomnienia. Lata mijały, pozostało zgorzknienie i żal, choć już
potem udało mi się nawiązać współpracę z innymi wydawnictwami i napisać kilka niezłych
naprawdę powieści. Wciąż jednak pozostawało we mnie owo uczucie rozgoryczenia związane
z Tonią, bo to chyba… najlepsza z moich powieści, a zapewne najbardziej przeze
mnie ukochana. Pewnego razu zwróciłam się do wydawnictwa, z którym związałam
się, a mianowicie, z Prószyńskim, aby zechcieli moją Tonię… Niestety szacowne
kolegium nie zdecydowało się na jej wydanie. I wówczas przyszedł mi do głowy ów
szalony pomysł, by jeszcze raz wysłać książkę, do Repliki, która od początku zdawała
się dostrzec wielki potencjał owej książki. Napisałam. I co… I zgodzili się! I
w poniedziałek ubiegły wysłałam podpisaną umowę na wydanie mojej Toni! I czekam
na to wszystkie etapy pracy poprzedzającej ukazanie się powieści! I liczę na
to, że wreszcie TONIA dostanie logiczną okładkę i „nowe życie”. I będzie żyła długo
i szczęśliwie, bo to naprawdę jest DOSKONAŁA POWIEŚĆ!
A
tu poniżej fragment Toni
Część I
1.Imię
Tonia była jak tysiące innych kobiet – Jolek, Mart, Ewek.
Ani ładna, ani brzydka. Tonia była cudnie zwykła. Plątała się w moim życiu,
chyba od trzydziestu lat. Pojawiała się na przykład o siódmej rano i była zdziwiona
choćby tym, że śpię albo że ty jesteś w domu.
– A co ty tu jeszcze
robisz? – wołała do ciebie, ciągnąc za sobą zapach niewywietrzonej po nocy
klatki schodowej.
– Ja tu mieszkam –
mówiłeś i już się uśmiechałeś, bo tylko Tonia miała niepisane przyzwolenie na oglądanie
ciebie bez pełnego rynsztunku.
– Ta znowu w tych
swoich satynowych koszulkach – mówiła o mnie i leciała prosto do kuchni wstawić
wodę na kawę.
Wpadała ze łzami, ze
śmiechem lub ze świeżymi bułkami, bo właśnie ją naszło – między jedną, a drugą
namiętnością do niego, między jedną, a drugą awanturą z nim.
-– Ja już nie mam siły
– skomlała od progu, rzucając mi się na szyję.
Czasami udawała, że nie
ma jej na świecie. Wtedy gotowała, sprzątała, urządzała ogród, malowała
mieszkanie i… żyła sama, sama, samiuteńka ze sobą. Zbierała energię. Szamaniła
sobie, paliła kadzidełka o wymyślnych zapachach, tybetańskie, wytwarzane z
wedyjskimi recepturami, ajurwedyjskimi zapisami, niwelujące stany rozstroju
nerwowego. Oparte na prastarych formułach, używane w medycynie i medytacji.
Zapachy świątyń buddyjskich i indyjskich stosowane podczas pujy (tybetańskiej
medytacji) i przy oczyszczaniu. Paliła czarne świece i rozmawiała ze zwierzakami.
Bo Tonia uwielbia zwierzaki, ale z medytacją buddyjską nie ma nic wspólnego.
Kiedyś chciała zostać weterynarzem, ale… nie wyszło. Jak
miliony innych rzeczy, które się jej nie udały. Które miały być dla niej ważne.
Miało upływać owo życie
Toni z dystynkcją właściwą Antoninie – takie imię wybrali jej rodzice; nie
wiedzieć czemu, bo matka to normalna Zośka z domu Babuch, a ojciec – Stefan
Podjezdny. Skąd u nich taka fantazja, tego, jak Tonia mawiała, nie wiedzieli
nawet najstarsi Indianie. Antonina Podjezdna. Niemożliwe, by Podjezdni – ludzie
prości (i spokojni z tego powodu – niewiele chcieli od życia) wiedzieli, że
imię to nosiło tyle aktorek teatralnych, operowych: Filleborn, Gordon-Górecka,
Hoffman, Kawecka, Klońska czy Radwan. Nie mieli też pojęcia, że imię jest
życzeniem rodziców dla dziecka. Gdyby o tym wiedzieli – nie daj Bóg – można by
podejrzewać, że na Tonię spadłby splendor sławy związanej z wybitnymi kreacjami
teatralnymi, filmowymi czy operowymi. A tymczasem ani nie umiała śpiewać, choć
bardzo lubiła, a i z pamięcią niezbyt dobrze, więc i wszelkie występy, na
których musiałaby się popisywać deklamacjami, pozostawały poza jej zasięgiem.
Mogliby i od Marii Antoniny zaczerpnąć, ale przecież ta skończyła sromotnie.
Chyba nie życzyliby takiego losu ani własnemu dziecku, ani sobie… Właśnie! Może
moja Tonia to taka Maria Antonina… .A gdzież tam! Tonia to Tonia.
-– Zobaczysz –
zarzekała się – kiedyś będę obrzydliwie bogata. Kupię ci tę kolię, która tak
bardzo podobała ci się w Centrum, i torbę Wittchen, i perfumy Guerlain, krem… i…
–cudownie rozmarzała się i tak, że inaczej być nie mogło.
Nieszczególnie martwiła się tym, jak ją nazwano. Nie
czuła związku między życiem i imieniem; te kwestie nie były immanentnie zależne
od siebie. Swoje psy nazwała Klara i Aurela. Dzieci całkiem normalnie: Kaśka,
Marcin i Dawid. Jego imię też było prozaicznie niewymowne – Roman. Bo Tonia nie
widziała w imionach żadnej magii. Ktoś jakoś się nazywa, bo tak – i tyle!
Wszelkie imaginacje, klątwy, kabały – owszem, ale imię…? – ot! Chwila. Nie
wiesz, jak nazwać psa, dziecko, przezwać kogoś? Ona rzuca: pies – Baron, córka
– Matylda. Jestem zmęczona i nie miałam czasu na makijaż – Tonia mówi, że
wyglądam jak stara Figaszewska.
– Która to Figaszewska?
– pytałam przykładowo.
– Skąd mam wiedzieć? – odpowiadała.
– Przecież nie znam żadnej. Nikt z taką łatwością nie znajduje nazw jak Tonia.
I już każdy ma imię. I to jakie ładne!