poniedziałek, 29 maja 2017

Trochę o mnie w wywiadach- odsłona ona 3


http://ono24.info/iwona-zytkowiak-sama-wciaz-sie-zadziwiam-swiatem-i-wciaz-mi-go-malo,a1721

Iwona Żytkowiak: Sama wciąż się zadziwiam światem i wciąż mi go mało...



Oficjalnie używa imienia Iwona, ale woli, kiedy mówią do niej Małgorzato i z tym imieniem się utożsamia. Właśnie na półkach w księgarniach pojawiła się jej kolejna książka. Powieść „Świat Ruty” autorstwa Iwony Żytkowiak, pisarki z Barlinka, zbiera dobre recenzje. My rozmawiamy z autorką książki o jej codzienności, pasji i marzeniach.

Małgorzato, gdybyś stanęła dzisiaj przed potencjalnymi czytelnikami i musiała się przedstawić, to co byś o sobie powiedziała?
- Autoprezentacja to trudna rzecz... w zależności od ról, jakie się pełni i od tego, która z nich w danym czasie jest najważniejsza.

Pewnie masz rację, ale ktoś, kto Cię nie zna, patrzy na Ciebie i zastanawia się, jaką pracę wykonujesz na co dzień, ile masz lat, jaką jesteś kobietą…
- Jestem bardzo "prorodzinna", więc zapewne powiedziałabym przede wszystkim, że jestem matką, żoną, babcią... może najpierw żoną... To ważna rola w moim życiu. Poza tym jestem silnie „umocowana” w zawodzie, który wykonuję... Jestem belferką! Jestem cholernie ciekawą świata kobietą, lubię zgłębiać świat, ludzi... lubię obserwować codzienność - tę nielukrowaną, niedramatyczną, niewysublimowaną. Ot... takie trwanie od poniedziałku do piątku.

Jakiego przedmiotu uczysz, polskiego?
- Owszem, ale skończyłam też filozofię. W szkołach jednak jej nie ma. Zresztą studia filozoficzne zaczęłam nie kontekście zawodu, który wykonuję, ale były one próbą poszukiwania odpowiedzi na fundamentalne pytania. O cel, sens, o życie, śmierć…

W Barlinku jesteś też znana z twórczości literackiej.
- Na tym etapie twórczości już tak...

Ale o tym nie wspominasz przedstawiając siebie.
- Pisanie to wielka możliwość, jaka została mi podarowana przez Los, Boga... zależy od tego, jak pojmujemy swoje życie tu i teraz. Mam to szczęście, że udało mi się i pisać, i być wydawaną przez niezłe wydawnictwa.

Niektórzy w Barlinku znają Ciebie jako pisarkę, inni jako nauczycielkę...
- Barlinek to tak małe miasto, a mieszkam tu od urodzenia, że niewiele da się ukryć, nie ma też możliwości rozdzielania pewnych rzeczy. Ludzie wiedzą wiele o sobie, taka małomiasteczkowa specyfika. Fakt mojego pisania spotyka się z uznaniem, zdarza się, że ktoś mówi, iż jest dumny, że mnie zna... że mieszkam tu... że jestem... że piszę... że słuchał o mnie w radio lub czytał o mnie gdzieś... Barlinek jest też miejscem, które jako pisarka uwielbiam eksplorować. Umieszczać tu akcję, przemykać się uliczkami, zaułkami, zatrzymywać się, zadumać nad tym, nad owym... Wciąż mnie zachwyca i wciąż ma mi wiele do zaoferowania. Lubię, jak barlineccy czytelnicy odnajdują w moich powieściach barlineckie tropy.

Nie przeszkadza Ci to? Fakt, że ktoś zagląda w Twoje życie, nie jest komfortem.
- Nie przeszkadza mi to. A co do zaglądania... umiem chronić swoją prywatność. Z drugiej strony nie jest też znów tak, że jestem jakąś celebrytką. Nie ma większej potrzeby chronienia swojego życia niż to mają inni mieszkańcy. 

Jak się zaczęła Twoja przygoda z pisaniem?
- Często o tym mówię, bo to historia .... powieściowa. Otóż swego czasu byłam na długim zwolnieniu, po prostu połamałam dwie ręce. Niemoc z tym związana, ograniczenia, doprowadzały mnie do frustracji i wówczas przyszedł mi do głowy pomysł, by pisać, zająć się czymś, co odciągnie mnie od tego mojego wówczas dramatu.... I zaczęłam pisać Tonię. Wysłałam draft do jednego z wydawnictw i wówczas redaktorka naczelna odpisała mi, bym pisała, pisała, pisała, bo mam talent... Pisałam więc... Ale musiało upłynąć wiele czasu, musiało się wiele zadziać, bym znalazła się z tym moim pisaniem w tym, miejscu, w którym teraz jestem.

To prawda, że początek pierwszej książki zawsze pisze się dwa razy? Po tym, jak się dochodzi do wprawy, po prostu te pierwsze akapity się autorowi nie podobają?
- W moim przypadku to nie dotyczy tylko pierwszej książki. Teraz piszę dziewiątą, czy dziesiątą i problem wciąż jest aktualny. Często też odczytując już gotowe książki, czy słuchając, ponieważ dwie były czytane w radio, byłam zdumiona tym, że to ja napisałam. 

Skąd czerpiesz inspirację do fabuły?
- To jest właśnie ten dar, o który wspominałam wcześniej. Wymyślam. Ale jest też tak, że jakiś urywek czyjejś historii – zasłyszany, podpatrzony jest swoistym, zapłonem, konceptem. Czasem bywa, że jest to albo postać, albo imię. Właśnie imię – ono najczęściej kołacze mi się w głowie, tak długo dopóki nie znajdę dla niego życia: genealogii, zdarzeń.

Twoje postaci nie mają pierwowzorów w prawdziwym życiu?
- Raczej nie... bywa, że mają swoistą cielesność albo epizod jest „podkradziony”, ale to zaledwie niuans, dalej „przędę” autorską opowieść. 
Owszem. Teraz piszę rzecz, która nie jest tylko moim wymysłem. Jest to fabularyzowana biografia mojej przyjaciółki, wielkiej artystki Romany Kaszczyc. Rzecz ładna i jestem w tej pracy dość zaawansowana, ale nie wiem jaki będzie ciąg dalszy, ponieważ… Roma mi umarła.

Nierzadko autorzy powieści chcą coś przekazać światu... też czujesz taką potrzebę?
- Nie mam w sobie misyjności, ale niewątpliwie wielką moją ciekawość, która po części znajduje ujście w moich powieściach, budzi jednostka, pojedynczy, mały człowiek na tle owej wielkiej historii świata. Zwłaszcza tu, na naszych terenach, problem współistnienia ludzi, którym dane jest tworzyć konglomerat, monolit i którzy siłą rzeczy muszą tworzyć pewną społeczność, zawiązki wspólnej tradycji, zwyczajów, wyodrębnić się tak jak to mają mieszkańcy tych obszarów Polski, na których zamieszkuje ludność z dziada, pradziada. To nie jest łatwe w przypadku naszych ziem, zamieszkałych przez ludzi niemal z całego świata. Często o bardzo różnych korzeniach, często o bardzo różnych poglądach, przynoszący ze sobą własną kulturę, obyczajowość itd. Ponadto chcę ukazywać kobiety. One są przysłowiową i niewyczerpaną studnią tematów. Są szalenie bogate, chętne do opowiadania, A poza wszystkim, uważam, że każdy ma swoją opowieść. I wcale nie musi to być jakaś szalenie udramatyzowana, czy fascynująca opowieść. Ale to wszystko, co powiedziałam nie stanowi jakiegoś mojego „programu” pisarskiego. 

Co w ludziach lubisz najbardziej?
- Ja ogólnie kocham ludzi i szanuję... Uważam, że człowiek w swojej istocie jest wielki, wartościowy. Najbardziej chyba cenię sobie mądrość i dobroć. Lubię jeszcze u ludzi ciekawość świata. Sama wciąż się zadziwiam światem i wciąż mi go mało...

Wszystkie Twoje postaci są dobre?
- No nie! To by było straszne... taki piękny świat? Staram się, by światy, które proponuję czytelnikowi były jeśli nie prawdziwe, to prawdopodobne, by czytelnik nie czuł się oszukany albo by nie rzucił książką i nie krzyknął, że to jakaś wierutna bzdura. Uważam, że tylko wtedy można wejść w świat przedstawiony, poddać się biegowi zdarzeń zaproponowanemu przez pisarza, jeśli ów świat ma możliwość urzeczywistnić lub choćby uprawdopodobnić się w czytelniku. I kiedy ów Czytelnik, który na czas czytania tak głęboko wejdzie weń - w ten świat, że odezwą się w nim prawdziwe emocje, że poczuje się częścią tego świata, że będzie żył życiem bohaterów, odczuwał jak oni, to wówczas można uznać, że książka miała sens. 

Jak myślisz, świat w książce bez złych ludzi jest realny?
- Nie ma takiego świata... chyba nawet w bajkach... Zresztą dobro istnieje tylko w kontekście zła i odwrotnie... Jakoś życia zależy od proporcji jednego i drugiego. Nie chodzi mi też o to, by jakoś szczególnie w moich powieściach epatować owym złem, ale tak po prostu jest. Poniekąd powiedziałam to wcześniej, ale powtórzę – literatura powinna opisywać życie, może naśladować, może napominać, może przekształcać, odkształcać, ale nie powinna dawać pola obłudzie.

Pracujesz z dziećmi. Nie myślałaś, by tworzyć dla nich?
- Żeby tworzyć dla dzieci, trzeba mieć dziecko w sobie... a ja już dawno jestem bardzo dorosła, niestety. I nie chodzi o wiek biologiczny. Kiedyś umarło we mnie dziecko i już tylko doroślałam.

Nie masz pokusy,by uczyć ich pisarstwa? Dzieciom można kazać czytać lektury, można zachęcać do czytania innych rzeczy, można zaszczepić chęć tworzenia.
- Staram się w pisarstwie uciekać od szkoły, w szkole od pisarskiego tonu.... Ale... pokazuję uczniom co jest ważne w pisaniu, jak zaczynać. Praktykujemy. Pokazuję im, jak piękny jest język, jak wiele można, jak bardzo pomaga zrozumieć świat, jak otwiera oczy i serca. Lubię uczyć... i chyba nieźle mi się to udaje, ale nie mam kompetencji, by stworzyć „szkołę pisania”.

Masz ulubionego pisarza?
- Znana jestem z tego, że czytam bardzo dużo... Pisarze ; Axellson, Myśliwski, Cabre, Shalev, Flanagan. Herbert - odwiecznie! To mój mentor. Teraz jestem po lekturze Bronki. O! Czytanie dla mnie jest jak jedzenie. Niezbędne, by żyć.

Czasami zapominasz o kolacji tonąc w książkach?
- Nie! Jestem paskudnie zorganizowana. Jak u Koheleta, „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem”.

Masz jakieś pisarskie marzenie?
- No przecież jeśli powiem, że nie, nie uwierzysz. Chciałabym Nobla...

Nie będzie łatwo. Konkurencja spora, a patrząc na tegorocznego laureata, śmiem twierdzić, że niebawem o Nobla będą walczyć nawet blogerzy.
- Chyba jestem w mniejszości, ale jestem za. A tak na serio co do marzenia... chciałabym, by nikt nigdy nie powiedział, że to co piszę, jest trywialnie mówiąc, głupie czy banalne. A potem chciałabym być doceniona... Mam przeświadczenie, nieskromne może, że piszę nieźle...

A marzenie niepisarskie, to... ?
- Podróże, podróże, podróże... Capo Verde, Rzym - kolejny raz... a nade wszystko spokojne życie... bez fajerwerków i bez dramatów... takie od poniedziałku do piątku.

A w weekendy?
- Muzyka, wino i .... mąż.... Żadne tam grande bellezza ani dolce vita. Lubię swój dom.

niedziela, 14 maja 2017

Trochę o mnie w wywiadach. Odsłona 2.


Wywiad ze strony WP. Książki 

http://ksiazki.wp.pl/tytul,Iwona-Zytkowiak-Interesuje-mnie-swiat-kobiet-Ten-prawdziwy,wid,21756,wywiad.html 

Iwona Żytkowiak: „Interesuje mnie świat kobiet. Ten prawdziwy”

10-10-2016 | Ksiazki WP
  A A A
Iwona Żytkowiak: „Interesuje mnie świat kobiet. Ten prawdziwy”
Iwona Żytkowiak oddaje w ręce czytelników powieść przesiąkniętą historią ziem, na których się wychowała. Jej bohaterce przychodzi się zmierzyć z wieloma przeciwnościami losu. Ruta − ni to Polka, ni Niemka, ni Żydówka – żyje w zawieszeniu między przeszłością a przyszłością, między tym, co namacalne, a tym, co mistyczne. Czy łatwo akceptujemy inność? Czy istnieje pierwowzór postaci Ruty? Na te i inne pytania odpowiada Iwona Żytkowiak.
Magdalena Majcher: Akcja pani najnowszej powieści pod tytułem Świat Ruty toczy się w położonym w województwie zachodniopomorskim Barlinku – miasteczku, które w przeszłości było częścią Niemiec. Sama pochodzi pani z Barlinka. Czy nie obawiała się pani reakcji mieszkańców na tę książkę, swego rodzaju buntu, że ktoś w tak otwarty sposób opowiada o sprawach małomiejskiej społeczności?
Iwona Żytkowiak: Nie boję się tego z prostych przyczyn. Po pierwsze, ta historia narodziła się w mojej głowie i mimo że jest prawdopodobna, nie ma nic wspólnego z prawdą. A nawet gdyby – mogła wydarzyć się wszędzie, szczególnie tam, gdzie mówi się o tzw. Ziemiach Odzyskanych, gdzie był problem polonizacji, czy też − jak wolą niektórzy − repolonizacji, oraz wszędzie tam, gdzie po wojnie ludność stanowi konglomerat, czyli zarówno tu, gdzie mieszkam, jak i na ścianie wschodniej i w wielu innych miejscach. Taka już nasza – polska pogmatwana historia.
Przeszłość odcisnęła piętno na bohaterach Świata Ruty. Mieszkańcy Barlinka traktują się w sposób życzliwy, jednak pozbawiony ufności. Czy te podziały − na Polaków, Niemców i Żydów − nadal są obecne w społecznej świadomości?
Obecnie nie dostrzegam jakichkolwiek animozji, jeśli chodzi o pochodzenie, ale wiem – na podstawie rozmów, kwerend − że nie zawsze tak było, a historia też nie pomagała. Po akcji przesiedleńczej, na mocy której za Odrę wysiedlono ponad sześć tysięcy mieszkańców Barlinka, tu pozostała garstka, która musiała się zmierzyć i z nowym porządkiem, i z nowymi mieszkańcami. Nie było łatwo. Z tego, co mi opowiadano, pozostałym Niemcom nie przysługiwały deputaty. Żywność pozyskiwano w zamian za usługi; kobiety szyły, robiły na drutach. Zapewne musiały zdarzać się akty agresji, oznaki niechęci… do wszystkiego, co niemieckie. To siłą rzeczy stwarzało atmosferę nieufności. Utkwił mi w pamięci obraz dwóch Niemek mieszkających nieopodal mojego domu. Były wysokie, kostyczne, przemykały ulicami szybko i ostrożnie, jakby się bały. Ja też się bałam. Zdawało mi się, że wciąż wokół mnie ktoś szepcze złowieszczo: „O, Niemry idą, Niemry”. Chociaż wcale mi się nie zdawało, ja to naprawdę słyszałam. Zza winkla przyglądałam się im i wychodziłam dopiero wtedy, gdy zniknęły mi z oczu. Ale pamiętam też, że na rynku w Barlinku mieścił się zakład fryzjerski – właścicielem był pan, którego żona była Niemką – miała na imię Elle. Chodziłam tam z moim ojcem i lubiłam się przysłuchiwać, jak śmiesznie kaleczy język. Była duża i sympatyczna, a ja nigdy nie słyszałam, by ktoś był wobec niej uszczypliwy. Latem przesiadywała w wielkim oknie, opierając pulchne ramiona na poduchach, i obserwowała miasto.

Fabuła książki rozciąga się między przeszłością a teraźniejszością. Zauważa pani, że nie pochodzimy znikąd, a każdy z nas ma swoją historię, będącą integralną częścią nas samych. Niektórym bohaterom łatwiej przychodzi zaakceptowanie tej rzeczywistości, innym – nieco trudniej. A pani?
Dla mnie szalenie istotna jest nasza genealogia, owe odwieczne pytania, to, skąd przychodzimy. Człowiek nie może wypaść sroce spod ogona. Zawsze jest skądś. I właśnie owo „skądś” w znamienitym stopniu konstytuuje to, jacy jesteśmy, pozwala, jeśli nie znajdować, to na pewno szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Czasem zdarza się, że nie pasuje nam nasza historia, że nie chcemy się z nią utożsamić, chcemy się jej wyrwać, uciec od niej, dokonujemy pewnych konfabulacji. Ale to dość ryzykowne, bo najczęściej, wyparta na chwilę, dopadnie nas, nierzadko w najmniej odpowiednim momencie. Wtedy zaczyna się nasz osobisty dramat.
Ruta, bohaterka powieści, jest nieakceptowana, a wręcz wytykana palcami przez innych. Ni to Polka, ni Żydówka, ni Niemka. Skąd pomysł na taką postać? Czy istnieje pierwowzór tej bohaterki?
Jest osoba, która w pewnym sensie dała fizis mojej Rucie. Nie znam jej, choć widuję ją na ulicach mojego miasta. Nie wiem też nic o jej życiu, przeszłości, ale wyobraziłam je sobie i owo wyobrażenie znalazło realizację w powieści. Ona, podobnie jak moja Ruta, sprawia wrażenie osobnej, wyizolowanej. Ludzie niekiedy szepczą o niej, oglądają się za nią. Myślę, że wielu ludziom może wydawać się „inna”. Z drugiej zaś strony, Ruta jest postacią absolutnie prawdopodobną. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby ktoś zobaczył w niej swoją historię.
Świat Ruty to opowieść mocno osadzona w historii. Jak wyglądała praca nad tą powieścią?
Jak zawsze, obiecywałam sobie, że napiszę powieść lekką, łatwą i przyjemną. Odżegnywałam się od historii, której − paradoksalnie − nigdy nie lubiłam. Może nie tyle nie lubiłam, co z szacunku do niej nie chciałam się w niej „babrać”. Wiem bowiem, że historia nie lubi kłamstwa, nie lubi przekłamań, bo jeśli takowe się zdarzą, zemści się. Ale i tym razem nie udało mi się. W pewnym sensie ugrzęzłam. A to wymusiło poszukiwania, śledzenie nazw, lokalnych przekazów, spacery po cmentarzu, odwiedziny muzeum. Wiele czasu spędziłam na poszukiwaniu informacji dotyczącej kwestii żydowskiej na tym terenie, Nocy Kryształowej, szóstej alii. Często spędzałam nad lekturą kilka godzin po to, by napisać jedno zdanie, bo nie umiałam na przykład z niego zrezygnować.
Jak długo dojrzewała w pani ta historia? Czy był to nagły impuls, a może opowieść rodziła się w bólach przez dłuższy czas?
Tak jak mówiłam, impuls spowodował, że zaczęłam pisać Świat Ruty, i miała to być lekka powieść. Zaczęło się od imienia. Już tak mam, że najpierw w mojej głowie kołacze się imię. A potem znajduje dla niego „życie”. Dlaczego takie, a nie inne? Nie wiem. Zdarzenia rodzą się z każdą stroną. Bywa, że nieoczekiwanie dla mnie samej.
Świecie Ruty pisze pani tak: „Tylko człowiek jest w stanie przejść przez piekło. Ruszyć z posad to, co zdawało się nie do ruszenia. Zapomnieć to, co nie powinno być zapomniane. Wybaczyć niewybaczalne”. Czy właśnie to jest miarą człowieczeństwa?
Nie ja wymyśliłam, że prawdziwe człowieczeństwo to doświadczanie zarówno szczęścia, jak i cierpienia. Dopiero wówczas, gdy dana jest nam do przeżycia cała plejada doświadczeń, możemy mówić, że przeżyło się życie prawdziwie. Jasne, nikt nie chce „na ochotnika” cierpieć, ale chyba nie ma wyjścia. Wciąż ocieramy się o cierpienie, o zło − dobrze, by nie było ono naszym udziałem.
Czy rzeczywiście tak trudno przychodzi nam zaakceptowanie inności?
Chyba coraz łatwiej, ale szału nie ma. Kątem oka, mniej lub bardziej dyskretnie przyglądamy się inności. Może reagujemy mniej ostentacyjnie, ale wciąż budzi ona naszą ciekawość. Lubimy to nazywać współczuciem, empatią.
Co pani sądzi o tolerancyjności Polaków? Czy jako naród możemy mówić, że jesteśmy elastyczni i tolerancyjni?
Mam wrażenie, że bardziej lubimy mówić o tolerancji niż być tolerancyjni. Jeszcze częściej tolerujemy, akceptujemy coś, jednocześnie dziękując Bogu, Opatrzności, losowi (czemukolwiek, w co wierzymy lub nie), że nas to nie dotyczy. Myślę sobie również, że jako naród lubimy się obwarowywać pewnymi zasadami, nakładać sobie postronki, epatować wartościami − po to, by za chwilę wyłamywać się z zasad, zrywać więzy, pokazywać swoją niezależność, udowadniać swoją rewolucyjną naturę. Tacy romantyczni jesteśmy.
Problemy z zaakceptowaniem inności oraz przeciwności losu, jakie czyhają na nas w trakcie poszukiwań własnej tożsamości, pojawiają się w pani twórczości nie po raz pierwszy. W Dokąd teraz? pisała pani o traumatycznym wydarzeniu z przeszłości, które całkowicie odwróciło bieg życia, Tam, gdzie dom twój porusza temat rodzinnego dziedzictwa. Czy pani literackie zainteresowania oscylują właśnie wokół tych zagadnień?
Szczerze? Nie konkretyzuję swoich literackich poczynań, nie nakładam sobie ram. Na pewno interesuje mnie świat kobiet. Ale ten prawdziwy. Nie zawoalowany, nie upiększony, ale też nie histeryczny, heroiczny. Wierzę, że tylko wówczas, gdy świat przedstawiony w moich powieściach ma szansę na uprawdopodobnienie się w czytelniku, który go przyjmie jako możliwy, prawdziwy, niekiedy jako własny, moje pisanie ma sens. Oczywiście wyłączam stąd wszelkie science fiction, fantasy. Zdaję sobie sprawę z tego, że czasem historie, które proponuję, nie są piękną opowiastką z happy endem, osadzoną w sielankowym entourage'u, ale cóż − tak mam. Wierzę jednak głęboko, że i moje opowieści, mające czasem silne umocowanie w historii, w konkretnym miejscu, eksplorujące wnętrze człowieka, znajdą swoich odbiorców.
Co czyta pani prywatnie? Jacy autorzy mają swoje stałe miejsce w domowej biblioteczce Iwony Żytkowiak?
Iwona Żytkowiak czyta nieprzyzwoicie dużo i z nawiązką wypełnia misję pod hasłem „Przeczytam 52 książki w ciągu roku”. Staram się wybierać książki, które pozostawiają we mnie ślad, których nie wstydzę się na półce, które nie trącą banałem i jednorazowością, a nie te, które powinno się przeczytać, bo „tak trzeba”, bo ktoś mądrzejszy ode mnie sklasyfikował je jak warte odbioru. Zawsze czytam laureatów prestiżowych nagród literackich − i zawsze kupuję. A na półce stałe miejsce mam dla Herberta, Myśliwskiego, Axelsson, Cabre, Lessing, Ciorana…
Na koniec zapytam o plany na przyszłość. Nad czym pani obecnie pracuje? Kiedy czytelnicy mogą się spodziewać następnej powieści?
Za mną premiera Świata Ruty, podpisana umowa z wydawnictwem Prószyński i S-ka na powieść pod moim roboczym tytułem Ona − Nina, ja – Joanna, w Replice Moje wszystkie zmartwychwstania. A piszę… piękną fabularyzację życia Romany Kaszczyc – polskiej malarki, poetki, plastyczki. Historia kobiety. Historia znów determinowana splotem zdarzeń, na które człowiek, jako jednostka, absolutnie nie miał wpływu, lecz też same zdarzenia wpłynęły na los jednostki w sposób spektakularny. Nawiasem mówiąc, tkwię w zawieszeniu, bo kilka miesięcy temu moja interlokutorka zmarła. 
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała Magdalena Majcher

http://ksiazki.wp.pl/tytul,Iwona-Zytkowiak-Interesuje-mnie-swiat-kobiet-Ten-prawdziwy,wid,21756,wywiad.html 


środa, 10 maja 2017

Odsłona, czyli trochę o mnie w wywiadach cz.1

Zapraszam do wywiadu. Całość na stronie Literacki Blog Cyrysi. http://cyrysia.blogspot.com/2017/05/wywiad-z-iwona-zytkowiak.html#comment-form

Wywiad z Iwoną Żytkowiak

Beata Górniewicz 
Czy pisarstwo jest wynikiem Pani marzeń z dzieciństwa, czy to może splot jakiś okoliczności życiowych spowodował, że sięgnęła Pani po pióro?


Pisarstwo to wielkie słowa. Trochę boję się wielkich słów. Na pewno od zawsze ciągnęło mnie, by opisać rzeczywistość, która obok mnie, we mnie, by dać ujście emocjom, które kumulowały się w środku i musiały znaleźć ujście (stąd pojawiają się u mnie namiastki tego, co być może można nazwać poezją). Ale istotnie to splot wydarzeń spowodował, że zaczęłam pisać. Moje pisanie wzięło się z fizycznej niemocy, z braku możliwości, by robić cokolwiek innego, po prostu miałam połamane ręce i… i po niewielkiej „modyfikacji” gipsu mogłam TYLKO pisać. A pomysły tkwiły w głowie od zawsze… potrzeba było okoliczności: czasu i spokoju.

Jeśli spotkałaby Pani w tej chwili swoich bohaterów, co by im Pani powiedziała? 

Co bym powiedziała moim bohaterom? Może tylko to, że życie, choć piękne, bywa trudne. Są problemy, są zasadzki, są chwile szczęścia. Problemy – należy traktować jak zadanie. Do wykonania. Nie roztkliwiać się, ale brnąć, niwelować przeszkody. By na końcu odkrywać piękno świata. Nie takie lukrowane, nie taki american dream, ale tę codzienność. Bo tak naprawdę to ona jest od poniedziałku - do piątku. I jeszcze powiedziałabym im, że ważne jest umieć zdefiniować samego siebie, określić swoje miejsce, pozostawić ślad, ustalić priorytety, poukładać klocki wg. czytelnej hierarchii. … Takie tam wymądrzanie, które de facto, mimo że brzmi banalnie lub wydumanie, ale stanowi o nas, jakości naszego życia, bycia…. 

Zaczytana_Panna 
Dlaczego akurat taki tytuł Pani książki? Skąd przyszedł na niego pomysł?


Tytuł jest absolutnie adekwatny do treści… Narratorka mojej powieści wielokrotnie umierała: ona, jej marzenia, jej oczekiwania, wielokrotnie traciła nadzieję, wielokrotnie podejmowała próby powstania z martwych. Każde ze zmartwychwstań doświadczało, ale i bogaciło, ale i wzmacniało. Owa wielokrotność tych aktów zmartwychwstania dowodzi też ogromnej siły i determinacji i daje nadzieję, że zawsze mamy szansę na nowe życie, kolejne życie. Jak śpiewał nieodżałowany Wojciech Młynarski słowami Wysokiego, Ej raz, jeszcze raz, jeszcze mnoga, mnoga raz… 

Gdyby Pani mogła zmienić jedną rzecz w swoim życiu to co by to było i dlaczego akurat to? 

Nie mam żadnej ustalonej matrycy… Życie jest jakie jest. Nie może być tylko góra albo tylko dół… Czy bym coś zmieniła? Nie wiem. Mam dobre życie. Miewam poczucie szczęścia. Borykam się z niedogodnościami takimi jak dysonans między tym co mam, a tym, co chciałabym mieć, pewnie jak wielu z nas. Ale przecież nie mam gwarancji, że po jakiejkolwiek zmianie, nie zmieniłyby mi się upodobania, oczekiwania, mniemania na temat życia… I znów odczułabym potrzebę zmiany. Jest dobrze. Mam zdolność mimikry. Umiem się dostosowywać. 

Izabela Wyszomirska 
W swojej najnowszej powieści porusza Pani temat narkomanii. Czy Pani jako mamie czterech synów, wiedząc że współczesny świat pełen jest zagrożeń dla młodego człowieka, trudno było pisać ten wątek? 


Niestety świata, w którym żyjemy nie da się odbierać fragmentarycznie; brać to, co dobre, separować się od tego, co złe. Ten świat naciera na nas bezkompromisowo. Zanim zderzyłam się z ową prawdą dotkliwe, wręcz organoleptycznie, trudno mi było traktować owe zagrożenia serio. Ale stało się. Ów świat wtargnął brutalnie do mojego życia, dając mi niezłą lekcję. Musiałam ją przejść, choć była to najtrudniejsza lekcja w moim życiu. A kiedy zakończyłam już tę naukę, odtrąbiłam koniec, pozostały tylko słowa… Trochę jako katharsis, trochę jako confiteor… 

W notce na temat Pani osoby, można przeczytać, że dzieli Pani życie na rodzinę, pracę i pasję. Bohaterka Pani książki, Magda odkłada na bok swoje potrzeby, marzenia, wybiera nudną stabilizację, wycofuje się z życia. Czy stawiając na pierwszym miejscu rodzinę, dzieci czy męża, a zapominając o sobie, można być szczęśliwym? Czy w pewnym momencie czegoś nie zacznie nam brakować? Jakie jest Pani spojrzenie na tę kwestię?

Lubię sobie „pofilozofować”, potworzyć teorię. Tak więc na bazie tego wymyśliłam sobie (i tego się trzymam), że człowiek, by mógł określić swoje życie „znośnym” musi realizować się w trzech sferach: rodzina, praca i pasja. I one to determinują jakość życia i zapewniają pewien stopień zadowolenia. Ale warunkiem jest to, by owe sfery życia były rozłożone w równych proporcjach; 33, 33% rodzina, 33.33% praca, 33,33% pasja (ten pozostały setny- pal go sześć). Jeżeli zaś szala przechyla się, no na przykład na stronę rodziny, człowiek czuje dyskomfort, bo nie spełnia się w pracy lub nie ma czasu na pasję…. I przykładowo, gdy oddaje się w większym stopniu pasji – gubi rodzinę, pracę… Itd. Musi być równowaga… Po równo… :) Moja bohaterka – Magda – nie wyważyła proporcji. Ani po pierwszym zmartwychwstaniu, ani po drugim, ale wciąż ma szansę… 

Gosia
Jakie jest Pani największe marzenie życiowe?

Moje marzenia nie są jakoś specjalnie wygórowane. Oscylują wokół szczęścia, zdrowia i pieniędzy… Te ostatnie potrzebnie są do realizacji zamierzeń, np. podróży na Cape Verde, do rodzimych miejsc mojej ukochanej Cesarii Evory… A poza tym chciałabym dożyć chwili, gdy mnie życie zmęczy i zrejteruję dobrowolnie. Nie chciałabym być dopadnięta znienacka. 

W jaką postać literacką, którą poznała Pani czytając książki chciałaby się Pani wcielić i dlaczego? 

Jestem sobą i lubię taka być. Nie szukam ideałów, nie mam potrzeby naśladowania, co nie znaczy, że nie mam ludzi, którzy mnie fascynują, którym zazdroszczę. No właśnie, czego zazdroszczę, mądrości zazdroszczę, refleksu, np. Herbertowi – owej wnikliwości, Myśliwskiemu – zdolności prostej kontemplacji świata, Chopinowi – wrażliwości ujętej w absolutnie doskonałe zestawienie dźwięków, pozornie prostych. Pewnie mogłabym podawać wiele przykładów. Lubię jednak przypatrywać się ludziom, podglądać ich, wyłuskiwać z owej obserwacji to, co dobre. Czasem udaje mi się to przeszczepić na swój grunt, a czasem tylko dążę do ideału… Ale już sama pogoń za przysłowiowym króliczkiem bywa fascynująca i warta dążenia 

Paulina Hołda
Czy Pani synowie chętnie czytają książki? 


Moi synowie? Krótko! Jeden jest doktorem językoznawstwa, więc chyba samo przed się się rozumie :) Drugi czyta wszystko, co się nawinie o szachach i sporcie, trzeci – zajęty Kingiem. Czwarty (13 lat 😊) potrafi w tygodniu „pochłonąć” dwa tomy Baśnioboru, Percy'ego Jackosona. Ja … nie pamiętam dnia, bym nie przeczytała choćby jednej strony (bez względu na szpitale, choroby, wyjazdy…. ) 

Czy ma Pani jakąś swoją "filozofię życia"? 

Na kolejne pytanie odpowiedziałam powyżej :) 

Izabela Dembna 
Jakie to uczucie trzymać książkę ze swoim imieniem i nazwiskiem? 


Przyjemne. Czasem myślę sobie... a jednak coś po mnie (prawie jak u Norwida) 

Coraz to z Ciebie jako z drzazgi smolnej
Wokoło lecą szmaty zapalone
Gorejąc nie wiesz czy stawasz się wolny
Czy to co Twoje będzie zatracone
Czy popiół tylko zostanie i zamęt
Co idzie w przepaść z burzą.
Czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty diament
Wiekuistego zwycięstwa zaranie?

Pomarzyć można, a nawet trzeba, ale chciałoby się tak jak u Norwida 

Angel Oscuro
"Jezu, jak się cieszę, z tych króciutkich wskrzeszeń, kiedy pełną kieszeń znowu mam" - chodzi mi po głowie, gdy widzę tytuł książki. I stąd dwa pytania: Jaka muzyka siedzi w Pani sercu? 


Każda, która mam sens. Wywodzi się z pomysłu. Mówi o czymś. Muzyka jest najpiękniejszym i najbardziej wyrafinowanym sposobem wyrażania świata. Więc jest w moim sercu miejsce dla Staszczyka, Maleńczuka, Adama Nowaka, Wojtka Młynarskiego, Pink Floydów, Led Zeppelina…., ELO….i wiele, wiele innych, ale jest i miejsce dla Gregorian, dla Bacha, dla Griega, Debussego, dla Chopina…. Cieszę się z faktu, że jeśli nawet nie do końca się znam, to muzyka „n i e p r z e s z k a d z a mi w życiu” Z resztą piszę o tym na moim blogu… (KLIKKLIK, i jeszcze więcej). Poza tym sama gram na pianinie, akordeonie, flecie poprzecznym, altowym, flecie prostym, gitarze, harmonijce ustnej, mandolinie, banjo… nawet na grzebieniu :)

Kiedy ma Pani chwile wskrzeszenia? 

Mam nadzieję, że one już poza mną… Teraz będę żyć do … śmierci. 

Monika Halman 
Czy Pani również, podobnie jak bohaterka, doświadczyła w swoim życiu zmartwychwstania? Jeśli tak, skąd czerpała Pani siłę, by się podnieść?


Cóż, pisałam już o tym poniekąd. Niestety, i mnie się przytrafiły zmartwychwstania. Były trudne. A siły skąd? Siła  jest w ludziach, których czasem  trzeba szukać i oddać  się  w ich ręce, zaufać, bo wiedzą  więcej. I w sobie  trzeba odszukać  siły. Można zakryć rękoma twarz   i płakać, pozwolić  sobie  (idąc wciąż obraną retoryką) na powolne  umieranie, ale można  podejmować  próby. Wielokrotne. A nuż  się  uda.

Czy jest Pani optymistką, a może jednak realistką? O pesymizmie nie wspominam, bo intuicja podpowiada mi, że to niepotrzebne. :)

Jestem realistką z pozytywnymi tendencjami. Jeśli coś złego się przytrafić, traktuję to jako zadanie do wykonania. Działam. Zdarza się, że skutek bywa różny. Czasem mleko po prostu się rozleje. To jednak nie powód dla mnie, by stać i patrzeć. Owszem trochę się nad sobą poubolewam, popieszczę, ale potem do dzieła. A tak w ogóle mam w sobie dużo cierpliwości i przekonania, że jeśli coś się przydarza, to nie dzieje się bez przyczyny. Coś zawsze jest po coś. 

Basia 
Witam Czy czuje się Pani spełniona zawodowo, rodzinnie, najwspanialsze chwile, co uśmiech przywołują na twarzy? Czy pisząc książkę odczuwała Pani niedosyt wiedzy, czy jednak gładko się pisało kolejne kartki ? Czy ma Pani już pomysł na następna książkę i skąd rodzą się marzenia, że to taka czy o tym książka ma być? 


Nie wiem, czy to można nazwać spełnieniem, ale jestem zadowolona ze swojego życia. Miewam poczucie szczęścia i to chyba jest bardzo wiele. Mój mąż powiada, że nie można mieć wszystkiego i ma rację. Człowiek, gdy ma pewne deficyty, bardziej się stara, bardziej zabiega o dopełnienie owych braków. 

Co do owego „niedosytu”. Zawsze mam niedosyt. Wciąż odkrywam, że im więcej wiem, tym mniej wiem i po raz kolejny przyznaję rację Sokratesowi: „Wiem, że nic nie wiem”. I taki stan rzeczy powoduje, że wciąż muszę się uczyć, bogacić. Z każdą książką staję się mądrzejsza. 

Perus 
Podobno kobiety, które mają synów, wiedzą o mężczyznach znacznie więcej niż pozostałe. Czy Pani wykorzystuje swoją znajomość męskiej natury do tworzenia ciekawych postaci w książkach?

Nie wiem. Nie mam skali porównania. Nie byłam w sytuacji, kiedy moja wiedza o mężczyznach byłaby konfrontowana. Poza tym mimo pewnej prawdy, która mówi o biegunowości natury męskiej i żeńskiej (owo stwierdzenie, że kobiety są z Wenus, mężczyźni z Marsa), nie można odmówić nikomu indywidualności, prawa do zachowania absolutnej autonomii. Staram się uciekać od stereotypów w stylu każdy mężczyzna to… lub każda kobieta to… Na pewno różnimy się od mężczyzn, ale owa różnica paradoksalnie powoduje, że pasujemy do siebie. Jak puzzle. Mężczyźni w moich powieściach są ważni, ale jednak drugoplanowi. I niestety, często są egzemplifikacją pewnych dysfunkcji, ale to nie znaczy, że wpływa to z jakiejś mojej szczególnej wiedzy. Ot tak się zdarzyło. 

Czy pracuje Pani takim trybem, jaki Kusy z „Rancza” polecał Tomkowi („codziennie od 16.00 do 20.00 siedzisz przy komputerze i piszesz”), czy też uważa Pani, że wszystko zależy od natchnienia i jednego dnia można pisać 10 godzin, a drugiego wcale? 

Taki nakaz pisania od tej do tej, to trochę jak nakaz: teraz masz się cieszyć i być szczęśliwa lub teraz masz pokochać lub teraz masz być wesoła itp. Owszem, gdy zamysł się wyklaruje, gdy postaci uwite w wyobraźni mają już konkretny rys, kiedy wiem, w jakich zdarzeniach będą uczestniczyć, jakim prawom podlegać, wówczas jest szansa na to, że sobie narzucę pewną dyscyplinę: jutro od 11 do 18 będę pisać i skończę ten a ten wątek. Ale czasem bywa tak, że już w trakcie postać transformuje, wymyka się mojemu pierwotnemu zamysłowi i wówczas… albo poddaję się owej ewolucji, albo nie. Bywa i tak, że pełna werwy siadam do komputera z głową pełną pomysłów, ale, o dziwo!, nic się z tego urodzić nie może. Albo rodzi się w bólach. Po to, by po kilku godzinach, czasem dniach poddać się klawiszowi „backspace”. Chociaż zawsze żal mi „ straconych słów”, ale wiem, że czasem tak trzeba. Dla dobra książki, a nade wszystko dla dobra Czytelnika, by nie zamęczyć, nie zaćwiczyć do granicy wytrzymałości.:) 

Sabina 
Kto jest pierwszym czytelnikiem Pani książek? 

Mąż. Spędzamy niewiarygodnie wiele godzin. Ja na czytaniu, on na słuchaniu, a potem jeszcze musimy to „przetrawić”. Odbywa się to wieczorami, towarzyszy nam ożywiona dyskusja i czerwone wino. :)

Czy ma Pani swoją ulubioną książkę, do której lubi Pani wracać? 

Kiedyś zdarzało mi się, ale to było wtedy, gdy myślałam, że mam przed sobą całe życie, niezły jego kawał. Tak na przykład obczytywałam Greka Zorbę. Teraz nie wracam do książek. Może poza szkicami Herberta i Zeszytami Ciorana. Ale to inny rodzaj czytania. Tam zawsze znajduję coś nowego. Inny kontekst, sytuacja stanowią, że dane treści za każdym odczytaniem znaczą co innego. Do autorów – owszem. Lubię odnajdywać w utworach jednego autora miejsca wspólne, które stanowią o jego indywidualności, albo szukać różnic. Czasem muszę przeczytać kilka pozycji jednego autora, by go lepiej zrozumieć, poznać. Inna rzecz, która nie pozwala mi wracać do przeczytanej książki, to fakt, że mam tyle jeszcze do „odrobienia”, że boję się, iż wracając do tych już przeczytanych, odbieram sobie szansę przeczytania innej. I na pewno ważnej. Bo staram się starannie wybierać lekturę. 

Owszem czasem sięgam po już czytaną pozycję, ale to dla cytatu lub odnalezienia pewnej myśli. 

Gab riela 
Gdyby była taka możliwość, wolałaby Pani być dwa razy szczęśliwsza czy dwa razy mądrzejsza?


W filozofii często te pojęcia łączą się ze sobą. I ja też je łączę, wobec tego nie jestem w stanie dać jednoznacznej odpowiedzi. Nie potrafię powiedzieć, czy można być szczęśliwym, będąc ot, takim sobie głuptaczkiem, czy bez mądrości można w istocie odczuwać świadomie szczęście. Takie poczucie szczęścia bez intelektualnej refleksji jest po prostu stanem zadowolenia płynącego z zaspokojenia prymarnych potrzeb. 

Czy spośród wszystkich bohaterów Pani książek jest jakaś szczególna postać, którą darzy Pani silniejszym uczuciem - nienawiścią, miłością, uwielbieniem, ogromnym współczuciem? Jeśli tak, to jaka i dlaczego? 

Postaci, które wymyśliłam są ode mnie zależne. To ja dałam im życie, genealogię, ja wyposażyłam je w taki, a nie inny garnitur cech. Lubię jej wszystkie. Nawet jeśli są mało sympatyczne. Ale to nie ma żadnego znaczenia. To czytelnicy muszą ocenić moich bohaterów. Dla mnie kryterium stanowił fakt, ile energii musiałam włożyć w ów proces stwarzania, na ile było to harmonijne, na ile postać dawała się „gładko pisać”, a na ile absorbowała sobą, nie dając mi np. spać albo hamując rozwój fabuły. Bo bywa też, że moi bohaterowie niepokoją mnie w nocy, wybudzają ze snu, nie dają wytchnienia od myślenia o nich. 

Mirek Sk 
Jak zaczyna Pani pisać książkę, to czy ma już Pani ułożoną w głowie historie od początku do końca, czy tylko jakiś zarys, a dopiero przy pisaniu tworzy się cała reszta?


Projekt pojawia się znikąd. Czasem jest to impresja, czasem imię. Czasem wiem, jak zacznę i jak skończę, a to, co pomiędzy jest wielkim polem dla mojej wyobraźni… Bywa, że już w trakcie zaawansowanej fabuły zmieniam kierunek, bo otworzyła się przede mną jakaś furtka i postanawiam, że pierwotny zamysł musi ulec zmianie… Co ciekawe, czasem sama dla siebie jestem zaskoczeniem. 

Jak to jest z tytułem? Powstaje na końcu już po napisaniu książki, czy na samym początku i staje się hasłem przewodnim? 

Trudny temat. Zazwyczaj tytuł inicjuje powieść, ale bywa, że po skończeniu powieści postanawiam – ja (niekiedy po sugestiach wydawcy) zmianę. Zarówno tytuł jak i okładka muszą być spójne z treścią. Niestety, z tym bywa różnie. Niekiedy najistotniejszym kryterium pozostaje wpasowanie się w komercję. Cóż! Książka nie jest najpopularniejszym i najbardziej pożądanym produktem… Mało która potrafi się sama sprzedać tylko ze względu na fascynującą treść. Najczęściej potrzebuje odpowiedniego opakowania. Owego pozłotka, krzyczącego atrybutu, który wyróżni się spośród oferowanego ogromu innych jej podobnych propozycji. 

Dorotka Czyżycka
Czy pisząc książkę jest Pani jak malarz, który nie pozwala nawet zerknąć na zarys obrazu dopóki go nie skończy, czy jednak chętnie podsuwa Pani część tekstu bliskim, aby wysłuchać ich sugestii?


Jestem z natury „paplą”, ale to nie znaczy, że obnoszę się z moimi pomysłami. Owszem, zdarza mi się zaprezentować nowy projekt mojemu mężowi czy też mojej przyjaciółce G.D, ale bez względu na ich zdanie, sama podejmuję decyzję. Albo jestem przekonana do tego, co mi się w głowie uwiło, albo nie. Dlatego też zapewne nigdy nie umiałabym pisać pod dyktando, czy też na zamówienie. Nigdy też nie pozwoliłabym sobie na nałożenie postronka i np. musiałabym w takim a takim terminie napisać tyle i tyle… Zdarza się jednak, że w trakcie pisania wrzucam na blog lub na FB fragmenty. Jest to jakaś taka dziwna forma pisarskiego ekshibicjonizmu, ale najczęściej kolejnego dnia wycofuję się, wykasowuję i wracam do swojej „samotni”, do moich wyimaginowanych postaci, sytuacji, miejsc. Bywa - i to bardzo często, że umęczam mojego męża czytaniem dłuuuugich fragmentów tego, co napisałam. Ale bardziej potrzebne jest mi do autoweryfikacji, bym usłyszała to, co napisałam niż poddała to jego ocenie. Jasne, jeśli spotykam się ze zdecydowaną krytyką… poddaję tekst autorefleksji, autokorekcie, autokrytyce… Efekt bywa różny/ 
 
Z jakim pisarzem lub pisarką się Pani utożsamia i mogłaby się Pani porównać? Mówimy o stylu, doświadczeniach, ideałach... 

Nie utożsamiam się z nikim. Myślę sobie, że mentalnie blisko mi jest do Elizabeth Struot, Zeruya Shalev, Axelsson. Lubię codzienność. Mistrzem narracji jest dla mnie nieodłącznie Wiesław Myśliwski. Cenię prozę Knasugarda. „Burząc” składnię, usprawiedliwiam się formą narracji Cabre (skoro on może, dlaczego nie ja). Mentorem jest mi…. poeta Zbigniew Herbert… A poza tym czytam ogromnie dużo i co raz znajduję kogoś, kto mi imponuje, ale i często zdarza mi się nieskromna konstatacja „chyba nie jestem gorsza”. 

Bernadeta Rohda
Moje życie jest moim życiem, takie słowa urzekają mnie z okładki Pani książki. Dla samotnego człowieka może i miałyby te słowa sens, ale czy dla kogoś kto ma już rodzinę będą miały takie znaczenie? Czy rzeczywiście własne życie jest tylko naszą indywidualną sprawą? Co Pani na ten temat sądzi? 


Uważam, że moje życie jest absolutnie moim życiem. Rodzina, przyjaciele są nierozerwalną częścią życia, ale nawet dla największej miłości nie powinno, ba! nie można tracić własnej autonomii. I to nie ma nic wspólnego z egoizmem. Czy egocentryzmem. Człowiek nie może być szczęśliwy, gdy traci siebie. Już napisałam wyżej. Uważam, że zachowanie proporcji stanowi podstawę dobrego życia. I owszem, według mnie życie winno być indywidualną sprawą i na kanwie owego stwierdzenia każdy powinien tworzyć swój system wartości, sytuując poszczególne elementy (rodzinę, pracę, pasję, itd.) według własnego klucza, określać stopień ingerencji, pozwalać na to, ile moje życie może stanowić część wspólną. Ale często to się nie udaje. Jesteśmy zdeterminowani życiem naszych bliskich. I choć mamy świadomość, że nie można przeżyć życia za kogoś innego, choćby się nawet bardzo chciało, to pozwalamy na to, by destruowano nasze życie. Wbrew naszym marzeniom, oczekiwaniom. Tak jak w przypadku mojej bohaterki, która woła o pomoc, prosi o zwolnienie jej z dźwigania nieswojego krzyża. Nawet jeśli należy on do jej córki. My w życiu często wstydzimy się własnej słabości, przyznania się do tego, że nie radzimy sobie, że potrzebujemy pomocy. A skutki bywają katastrofalne. 

Jaką cechę w swojej pisarskiej twórczości uważa Pani za najbardziej wartościową, która sprawia, że czytelnicy uwielbiają Pani książki? Jaka jest Pani recepta na sukces? 

Nie wiem, czy Czytelnicy uwielbiają moje książki, ale bardzo bym chciała, by tak było. :) Niewątpliwie moje pisarskie uniwersum to takie pisanie, takie konstruowanie świata przedstawionego, który ma jak największą szansę uprawdopodobnić się w Czytelniku. Dostarczanie Mu fragmentów świata, który istnieje de facto, by z jednej strony miał świadomość, że to nie jest Jego świat, a z drugiej strony miał świadomość, że nie są to duby smalone, ale coś co jest. I albo szkoda, że (ów Czytelnik) nie może w nim uczestniczyć, albo bogu dzięki, że zdarzenia dziejące się nie są jego udziałem. Poza tym w pisaniu stawiam sobie pewien naczelny cel: BY NIE PISAĆ O NICZYM. I broń Panie, bym chciała dydaktycznie jak w oświeceniu, czy tendencyjnie jak pozytywizmie, ale musi być COŚ, co podda się refleksji, co pobudzi struny Czytelnika, niech szarpnie, niech połasi, ale niech nie będzie tak, że pozostanie bez żadnej reperkusji. Bo najgorsze w literaturze jest bleblanie o niczym… W sobie cenię rzetelność. Jeśli piszę o meblach, zgłębiam wszystko co ich dotyczy: historię, grafikę, słownictwo…. Tak samo z pojęciami z architektury, tak samo z obrazami, które nasuwają mi się. Muszę wówczas wyczytać, wyglądać o obrazie, i o malarzu... Wynikiem takiej eksploracji jest np.… jedno zdanie. Ale to nic, bo na końcu mam satysfakcję, że dla tego jednego zdania warto było dowiedzieć się tylu rzeczy. 
  
Oblicza Rozy
Małżeństwo to poważna sprawa, związek do końca życia. Są tacy, którzy wiążą się z kimś z rozsądku, niekoniecznie ze względów finansowych, ale na przykład dlatego, że nie chcą żyć w samotności. Czy przyjaźń, akceptowanie się, układ bez zbytnich uniesień może wystarczyć? A może to lepsze wyjście niż "szamotanie się" w małżeństwie, w którym miłość się wypaliła? Jak Pani uważa? 

Z tym związkiem do końca życia, różnie bywa. Niemniej zapewne na początku owej drogi tak sobie zakładamy. Bywa, że świadomie podejmujemy ryzyko, choć już na starcie mamy pewne dane. Bywa też, że "wychodzi szydło z worka", a bywa i tak, że zadzieje się coś spektakularnego i decydujemy się na rozstanie. Taka decyzja wiąże się z pewną zgodą na samotność. Na pewno najgorsze co może spotkać człowieka to samotność, a szczególnie samotność wśród ludzi. Ale myślę, że i tę można jakoś przewalczyć. A tkwić w chorym związku, pozwalać na niszczenie siebie, marnieć, tracić siebie, swoją autonomię... to chyba większy dramat. A poza wszystkim uważam , że małżeństwo to wieczne zadanie. Dla dwojga. I staranie - dwojga ludzi. Jeśli się nie podsyca ogniska, nie wabi, nie zabiega o siebie wzajemnie, to trudno ustrzec się nudy, monotonii. Rutyny. Ta często bywa zgubna. 



W imieniu swoim oraz wszystkich Czytelników mojego bloga dziękuję Pani Iwonie Żytkowiak za niezwykle interesujący wywiad.