niedziela, 30 września 2012

sobota, 29 września 2012


Pisanie.

                Pisać każdy może…. (parafrazując słowa znanej piosenki w mistrzowskim wykonaniu  Jerzego Stuhra ), ja  również się ośmielam.  I jest to skądinąd desperacja i wielka odwaga. Bo pisać może każdy… lepiej lub gorzej… ale nie o to chodzi , jak to komu wychodzi….

                Czytam. Czytam wiele, wiele… ( więcej, Bogu dzięki,  niż piszę). I konkluzja jest bardzo przyziemna – co  niektórzy/-re  powinni zaprzestać owego procederu  pisania, by nie psuć gustów publiki, nie naddawać treści i ideologii tam, gdzie najnormalniej jej nie ma, by nie toczyć opowieści banalnych i … głupich…, by nie powielać tematów już tak wyeksploatowanych, że … powodują nieprzyjemne odczucia przepełnienia porównywalnego do sytości „po czubek nosa”.  Cały ten, poniekąd  bardzo enigmatyczny, wstęp ma służyć  swoistemu zamiarowi „publikowania” na blogu ( de facto mojej osobistej przestrzeni eksploatacyjnej) moich literackich dokonań.  

                Na ostatnim spotkaniu autorskim pewna pani – młoda   intelektualistka( nota bene; nie znam, ale dziękuję) – uzmysłowiła mi, że  w powieści „Spotkania przy lustrze”, może nawet niechcący poruszyłam dość istoty problem społeczny. A mianowicie problem wyalienowania  jednostki, problem zmagania się  ze swoim nieszczęściem, problem samotności wśród ludzi, problem podporządkowania się prawom życia bez możliwości protestu, czy chęci ingerowania we własny los, problem poświadczenia prawdy, że życie jest tylko pewną, wygodną formą konfabulacji , a w rzeczy samej jest takie, jakie jest… zupełnie poza naszymi wyobrażeniami…

Pomijając wszakże kwestie pseudofilozoficznych i – socjologicznych rozważań….

Postanowiłam wyjść z „ szuflady”, bo… jako jednostka( absolutnie powszechna), jako matka ( absolutnie idealna), jako nauczycielka (absolutnie zorientowana), jako pisząca  widząca absolutnie lepiej i absolutnie więcej)… Mam prawo!

Stąd pomysł….

Zapraszam jutro!

 

 

 

Od jutra będę we framgmentach prezentować moją powieść "W kręgu". To kolejna niełatwa powieść... Wszystkim odwiedzającym dziękuję i zapraszam.


A to krótka zapowiedź:

Po nieudanym małżeństwie i samotnym dzieciństwie Magda ponownie wychodzi za mąż. Drugi mąż, były szef zapewnia jej wszystko. Małżeństwo stanowi dla obojga spokojną przystań – bez  zbytniej namiętności. Po prostu życie.

Kiedy pojawia się Marta - córka, bohaterka nieświadomie, a zarazem trochę pod dyktando męża wycofuje się z życia. Żyje z dnia na dzień. Czasami pojawia się tęsknota do wielkiej miłości, szaleństwa, ale łatwo radzi sobie z emocjami. Gdzieś w podświadomości tkwi w niej piekło, przeżyte za sprawą pierwszego męża i smutek dzieciństwa.

Któregoś dnia okazuje się, że córka jest narkomanką.

Narkomania córki ożywia Magdę na nowo, otwiera jej oczy.  Nałóg córki staje się pretekstem do opowieści o sobie, sygnałem wybudzenia. Zmaganie z nim prowadzi do prostej, a może i nawet nieco brutalnej konkluzji – że  oto Marta ma tu niewiele do zrobienia, że nie może przeżyć za córkę życia, ale za siebie – owszem  i  sięga głęboko w podświadomość po ukryte tęsknoty i próbuje żyć na nowo. Nie tłumi w sobie uczuć, zaczyna wpływać na bieg zdarzeń. Zaczyna walkę zarówno o córkę, jak i siebie. Przewartościowuje swoje małżeństwo. Każdy dzień od chwili ujawnienia nałogu jest jednocześnie odkrywaniem siebie na nowo. Mąż Marty zajęty firmą i budową domu - zdaje się być zupełnie nieprzygotowany na wydarzenia, których staje się czynnym uczestnikiem.  

Dom, który  niejako z definicji miał budować, stanowić o jedności rodziny, staje się poniekąd przyczyną jej rozpadu. W konsekwencji pozostaje pustą przestrzenią, w której  mąż bohaterki zostaje sam.

             Jest to powieść o miłości, o bardzo trudnych relacjach między matką, córką i ojcem – w  różnych konfiguracjach, o narkomanii,  gdzieś w tle – cichej  i mało widocznej bez przesytu makabrycznych scen, chociaż  zdarzają się, ale nie po to, by budzić sensacje, ale bardziej po to, by pokazać tragizm sytuacji, w którą uwikłane są wszystkie osoby z kręgu.       Książka o poszukiwaniu siebie, odkrywaniu własnej kobiecości, z przynależnymi jej atrybutami: macierzyństwem, marzeniami i spełnieniem. Problem niedogadywania się międzypokoleniowego jest zawsze aktualny, aczkolwiek zmienia się oferta tego, czym można zastąpić braki komunikacji, emocjonalną pustkę.

 

środa, 26 września 2012

Kiedy tylko zbliża się jesień, czyli...uwielbiam jesienne popołudniowe drzemki


Kiedy tylko zbliża się jesień, czyli...uwielbiam jesienne popołudniowe drzemki

(Może chcę stworzyć nowy cykl: Jesienne popołudniowe drzemki, czyli miałam dzisiaj piękny sen...)



Jeszcze na dworze grzeje dość mocno, jeszcze w korytarzu nie kłębią się kurty, szale i czapki. I światło zwłaszcza w pełni dnia nie zdradza nadchodzących mroków, ja już wyczuwam… owo usypianie, spowolnienie, misiowe rozleniwienie. Wczesne popołudnie przynosi ogromną potrzebę zwinięcia się w kłębek, otulenia miękkim kocem i zapadam… Na minut piętnaście, na godzinę….

Zapadam w sen i śnię…

I tak miałam dzisiaj piękny sen…

Oto jestem wciąż piękna i młoda. Na nieznanym lądzie tańczę na białym piasku Dominikany. Śpiewa mi Cesaria swoje „Embracacao”, czyli że nie tylko jest cierpienie na świecie, ale można uwierzyć w szczęście… . Gdzieś daleko, daleko, w oddali słychać dźwięki bachaty wyśpiewywanej wprost do zachodzącego słońca. Wokół wszyscy wolni od przyziemnych spraw typu: banki, zobowiązania i logistyka związana z dzieckiem realizującym rodziców plan o iście renesansowym wychowaniu, czyli  śpiewam, tańczę, recytuję… Wokół mnie w tanecznym pląsie pojawiają się obce twarze. Gorące promienie smagają skąpo odziane ciała, wiatr owiewa ogorzałe od skwaru twarze, biały piasek parzy stopy. Ze wzrokiem wbitym wprost w mój wzrok szepcą w nieznanym języku: szamańskie zaklęcia, pogańskie modlitwy,  a może skargi i złorzeczenia… Podnoszę głowę. Oślepiają mnie promienia słońca, gorący piasek parzy w  gołe uda, woda ma słony smak… Obce miesca… Nie takie były moje marzenia. Nie takie…

            Budzi mnie całus Marcela, który oznajmia z dumą, że dzisiaj nauczył się grać „Ody do radości” . Wstaję cokolwiek wypoczęta i z radością stwierdzam: Dobrze, że jestem tu, gdzie jestem


***

ona tańczy na dzikiej  plaży Samana
bachatę
szalona Isadora
z nieobecnym partnerem
który zniknął
już dawno nie zostawiwszy serca
i adresu

morska bryza studzi ogień jej ciała
spowitego w księżycowe pareo
pod którym falują swobodnie
opuszczone wyspy piersi

włosy oddane wiatrowi
plączą się między palcami
zjawiskowego kochanka

szumi czarne morze
nadaje rytm
przyspiesza bicie serca
rozkręca sztywne biodra tancerki
muzyka
w  niej

tańczy ciało
i krew w żyłach

takt w takt
 samotny spektakl nie ma końca

***

przeszłość zaklęta w kropli łzy
wypuszczonej na wolność
przy bezwolnie puszczonej pamięci
budzi zdumienie

odkrywaniem faktów
wyssanych z codziennoś

bez skargi
ciśnie się do głowy
tworząc łańcuch przyczyn i skutków
z konsekwencjami na całe życie

fantasmagoria!

wszak wiem
nie można życia pędzić
tańcząc na tafli
nieznanego morza
ni brodzić po dywanach utkanych
z mgielnych chmur

więc

miękką stopą wtapiam się
w twardy grunt
i trwam





niedziela, 23 września 2012

Jesienne zawirowanie, czyli jesienne refleksje, jesienna play lista, jesienne wierszydła…albo inaczej – wszystkiego po trochę…


Jesienne zawirowanie, czyli jesienne refleksje, jesienna play lista, jesienne wierszydła…albo inaczej – wszystkiego po trochę…

 

No to mamy! Przyszła! Wcale nie nagle i znienacka! Wcale nie dopadła, podstępnie i chytrze! Ani nie sponiewierała deszczem, szarugą i pluchą! Nie przypuściła zmasowanego ataku! Nie przegoniła kolorów, zapachów i dźwięków!  Łagodnie i spokojnie, dyskretnie chowając się w cieniu pozłacanych drzew, lekkim wiatrem szepcząc  do ucha wspomnienia odchodzącego lata.
Alejki parkowe były pełne. Leniwie i ospale sunęli po nich ludzie, którym niedziela pozwoliła na niejakie spowolnienie tempa życia. Obrazek jak w zatrzymanym kadrze…
- Zobacz! Nawet się nie spostrzegłam, jak minęło lato – powiedziałam do niego. – Zaraz będzie, zima- święta, Nowy Rok… zaraz maj… i tak wkoło, aż …Kurczę! Przecież to życie leci, że nawet się nie obejrzę, a będzie po mnie!
Nie odpowiedział.
Ściskałam mocno rękaw jego płaszcza (cokolwiek jesiennego), bo nagle wyobraziłam sobie, jak to będzie, gdy któregoś z nas zabraknie.
            Pod nogi poturlał się kasztan. Gładki, śliski onieśmielony tym nagłym  obnażeniem, wpół okryty jeszcze uzbrojoną w igły skorupką. Ale cóż to była za ochrona!? Pomarszczona skorupka i miękkie kolce!
Zaraz tez Marcel  zabrał się i całymi garściami znosił do domu kasztany- każdy owoc trzymał w rączkach, okręcał, dotykał do twarzy, nie wychodząc z zachwytu nad jego urokiem. A potem zastępy kasztanowych ludków, stworków i potworków zagęściły przestrzeń na komodzie, regałach i szafkach.
- Zobacz! Jaki on jest cudowny – powiedziałam do niego, patrząc, jak Marcel z pietyzmem konstruuje kolejne kasztanowe postaci, jak świetnie sobie z tym  radzi. Cóż  w końcu chłop ponad osiem lat! Pamiętam, jak się urodził… Kiedy już akt poczęcia przestawał dziwić ( wszak dziewięć miesięcy to niemało czasu, by zrozumieć), to akt pojawienia się jego na świecie nie przestawał zadziwiać i do dzisiaj tak jest. Wciąż zdumiewa mnie fakt jego obecności. I nadziwić się nie mogę! I nacieszyć się nie zdołam.
- Kolejna jesień – odpowiedział, zamykając w dłoniach aksamitny owoc.
            Staliśmy na balkonie w ciepłym słońcu i blasku promieni odbijających się od rzeczki, która meandrowała tuż przy naszym domu. Latem często niosło od niej nieprzyjemną woń, zwłaszcza, gdy ciepło i nurt toczył wolny bieg. Wówczas chmary jętek chmurą stawały nad  rzeczką, a  co bardziej ciekawe świata udawały się na eksplorację terenu, czyli wlatywały do naszego domu, by po chwili oblężyć cały sufit. Z początku broniliśmy się, ale kiedy okazało się, że rano wszystkie leżały martwe- na komodach, regałach i parapetach, żal mi się zrobiło jętek! Jakże wzruszający  jest ich los! Larwy żyją nawet kilka lat! A taka dorosła… ledwie jeden dzień! Cóż można przeżyć w tak krótkim czasie! Ile narodzin i śmierci? Ile rozstań i powrotów? Ile miłości i rozczarowań! Doprawdy wzrusza mnie los jętek! Dobrze, że choć mnie dane jest żyć dłużej.
-Zobacz! – powiedziałam do niego. – Staliśmy  na tym balkonie, kiedy on leżał w sypialni. Malutki i śliczny. I tamtego września, kiedy dowiedziałam się, że on ma raka. I wtedy, gdy umarła jego mama. Zdumieni tym faktem, chociaż przecież nie powinniśmy się dziwić. I staliśmy też wtedy, kiedy nasz syn się ożenił , a my potem, kiedy było po wszystkim i już wiedzieliśmy, że się udało, w końcu mogliśmy cieszyć się i wzruszać…. I wtedy, gdy los spłatał nam kolejnego figla… I teraz… tej jesieni…. Stoimy… Razem. Od tylu lat!~
Jesień toczy refleksję… I tak jest! Bo to już człowieka nie gna, bo już nie pędzi, bo robi się nostalgicznie i leniwie… Bo w końcu kiedyś trzeba spowolnić…
- Dobrze że już jesień


***
obleczona w ażurowe koronki pajęczyn
przyszła jesień
sypiąc złotem z rękawów
rozpostartych na wietrze niczym
wielkie żagiel 
 
w rudy warkocz wplotła
szelest liści
w miedź kasztanów
zaklęła ciepło lata
napuszyła się szarą płachtą nieba
płosząc pary ukryte w listowiu
 
sznurem żurawi przecięła
błękit nieba
ogniem buków
zapaliła zbocza gór
 
wrzosowiskom odbiera
pieszczoty bezdomnych miłości
błądzących  po szlakach
szukających szczęścia
w przydrożnych ogniskach
ogrzewających wychłodzone
serca
 
w strugach deszczu
toną tęsknoty
niespełnienia
i rozczarowania
 
pożegnalne adieu
szepcze w sitowiu wiatr
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
***
muśnięty mgłą
spowity babim latem
ranek
śpiewem ptaków
obudził uśpione tęsknoty
 
gasnące w mdłym słońcu zielenie
zaklęte w koronach  drzew
skarżą się na koniec lata
 
złotym ogień trzcin
czerwienią jarzębin
zapłonął dzień
 
smutnie chylą się słoneczniki
za drewnianym parkanem
 
w czuprynach wierzb
schronienie znalazły łzy dziewczyny
która latem oddała swą
niewinność
 
dojrzały kasztan pękł
wydając na świat
owoc
toczy się po ziemi
nie znając swojego losu
 
lato odeszło
 
szumem tataraku
szelestem liści w szuwarach nad rzeką
zagłuszyłam twój
krzyk
pełen skargi
 
pajęczą siecią
oplotłam twoje
smutki
 
 A na koniec jesienna play lista tworzona przypadkowo. Ot! takie tam asocjacje! Ale jakże piekne.

Rozpoczynam!

1.Magda Umer „ Koncert na dwa świerszcze”! Cudo! Cudeńko!


2. Rewelacja! Hanna Banaszak Jesienny Pan!


3. Może troche wiejące patyną i anachroniczne… ale jaka klasyka i perfekcja …?


4. Dziwne… ale … w temacie


5 A oto uwspółcześniona wersja mojego ulubionego utworu Łucji Prus


6.A teraz! Legenda! Krzysztof Klenczon!


7. i z tej samej bajki


8. Oczywiście nie może zabraknąć jego- Czesława Niemena


9. Albo to…


10 Na koniec…

http://www.youtube.com/watch?v=eLtboofUVJE

 

Cóż! Jeszcze raz powtórzę: dobrze, że jesień….

 

 

 

 

 

 

 

 

 

środa, 12 września 2012

Po co mi blog? – czyli kilka zdań na okoliczność (prawie)10000 wyświetleń


Po co mi blog? – czyli kilka zdań na okoliczność (prawie)10000 wyświetleń


Dużo? Mało? Nie wiem. Na początku jeszcze nie bardzo wiedziałam, po co mi blog. „Musisz założyć blog” – radzili  jedni, drudzy. I wszystko to miało ponoć związek z wydanymi  książkami. Że to niby forma reklam, promocji – tych wszystkich okoliczności, które miałyby jakoby wpłynąć na to, że nagle „świat się  o mnie dowie, moje książki będą rozchwytywane jak świeże bułeczki, a o mnie wydawcy będą się zabijać”.  I wobec takiej perspektywy świetlanej przyszłości  weź i nie załóż bloga! Założyłam. I cóż? Teraz czekam na 10000 wyświetlenie. I naprawdę czekam…

            Nie bardzo  wiedziałam, co mam pisać ( co nie znaczy, że sytuacja na tyle się wyklarowała, że teraz wiem na pewno). Jednak byłam pewna, że nie chcę radzić, mądrować, śmieszyć, ośmieszać…. Miałam też świadomość, że i o sobie powiem tyle, ile zechcę, choć zapewne, jeśli już takowe osobiste „wycieczki” się przytrafiły, nie ma w nich kłamstwa. Nie usiłowałam też recenzować, omawiać, opisywać, sugerować, bo nie czuję się uprawniona do jakiegokolwiek dokonywania ocen. Zatem po kiego mi blog? Może po to, by trochę się pokazać, trochę pokokietować, trochę pouchylać tych rąbków  tajemnic, wszak człowiek ma w sobie coś z ekshibicjonisty. A poza tym, co okazuje się  interesujące - pisanie daje mi możliwość z perspektywy popatrzeć na sprawy, które w chwili owego "aktu twórczego" mnie frapowały.

            Spotykałam się z różnym odbiorem, tego, co tu zamieściłam, choć na ogół – było miło i przyjemnie, ale bywało, że komuś się coś nie podoba, że widzi rzeczy zgoła inaczej niż mnie się one przedstawiają. I tym nie odmawiałam głosu… Owszem! Zdarzało się, że nie puściłam  komentarza, bo i dlaczego mam pozwalać, by ktoś  obrażał mnie, kłamał, szydził, bądź  w inny sposób ranił. Mój blog, mój dom! To nie publiczne forum, na które każdy może wejść anonimowo i wylewać  brzydki szlam!  Zapraszam wszystkich, ale podobnie jak z domem, nie chcę otwierać drzwi wrogom, a i oni przecież nie muszą pukać do moich drzwi.  Z czasem pisanie stało się dość istotnym elementem. Lubię pisać, a (prawie) 10000! wyświetleń świadczy o tym, że może i warto.

Wszystkim odwiedzającym, członkom!

Dziękuję!

Gośka

A teraz … do 10000!!!

Proszę o uwagi, sugestie.

 

czwartek, 6 września 2012

Grunt to pozytywne nastawienie do świata, czyli jak ważne jest przyjąć oczywistości bez dyskusji, uznać, że zawsze mogłoby być gorzej, a nade wszystko szukać dobrego, gdzie się tylko da…


Grunt to  pozytywne nastawienie do świata, czyli  jak ważne jest przyjąć oczywistości bez dyskusji,  uznać, że zawsze mogłoby być gorzej, a nade wszystko szukać dobrego,  gdzie się tylko da…






                Ranek budził mnie agresywnym wtargnięciem słońca przez niedosunięte żaluzje. Wstałam rześka i wyspana (wszak dwa miesiące przepędziłam na zbijaniu bąków, podróżach i błogim lenistwie). Mój dom spał, tylko Michała pies -Majka poderwała się ze snu i merdając ogonem,  dawała mi do zrozumienia, że, owszem, ona  jest też wyspana i tak naprawdę może pozwolić mi wyjść z nią  na spacer. 


Poszłyśmy… I jedna, i druga szczęśliwa… Bo ranek był piękny. Lekki  wiaterek podrywał do piruetów pojedyncze liście, które jeszcze nieśmiało, niby ot! tak  spadały z drzew ( co wskazywało na to, że już  dyskretnie zbliża się jesień) i tańczyły, wirowały w zapaleńczym tempie fokstrota(a może to inny taniec)…

Kasztanowce przy moim domu nabrały kształtów, wysunęły z coraz  bardziej zielonego mięsistego pancerza coraz bardziej zuchwałe kolce. Od czasu do czasu spadał jakiś kłujak na ziemię, chowając na zawsze połyskujący brązem owoc.

Majka wybiegła jak oszalała, chwytając w nozdrza zapachy, które w jej pism umyśle gdzieś tam tkwiły i wystarczył niewielki bodziec, by pognała przed siebie, a potem kic na górę i na nasyp kolejowy. Stąd,  jak okiem sięgnąć rozciągał się widok najpierw na mokradła i jakieś szuwary, a dalej na miasto… Cisza i spokój…. Taak! To miejsce, gdzie można kontemplować świat. Poszłyśmy wzdłuż torów kolejowych, mając pod sobą drogę, na której pojawiały się pojedyncze samochody, w oddali zabudowania, a nad nami niebo. Prawie bezchmurne w kolorze rozmytego błękitu. Czyste i jasne. Za tunelem zeszłyśmy i obydwie, poskakując w owym dziwnym poczuciu błogości, dotarłyśmy do rzeczki.  Udało nam się, bo tym razem specyficzny zapach butwienia nie drażnił nieprzyjemnie, jak to się często zdarzało. Rzeczka jakby na potwierdzenie całego uroku ospale toczyła nurt niosący kolebiące się kaczki, które totalnie ignorowały szczekającą na nie Majkę. Chwilę przystanęłyśmy. Ja – by rozejrzeć się dokoła, bo tak na co dzień nie mam czasu przystanąć, zachwycić się. A tu tyle ładnego, które ginie w ferworze zwykłych szarych spraw. Majka, by wyturlać się w trawie z taką pasją, że prawie pozazdrościłam jej, bo w tym momencie leżenie w wysokiej trawie, brzęczenie pszczół, świegot ptaków ponad głową i wchłanianie w siebie ciepła promieni słonecznych  było tak wielkim pragnieniem, że tylko mój  trzeźwy umysł, pragmatyzm i bliskość głównej ulicy miasta powstrzymały mnie przed tym. Na szczęście! Bo dopiero byłoby, jeśli ktokolwiek by mnie zobaczył. Zrobiłoby się wielkie używanie. O! Patrzcie Państwo! Tej to się całkiem w głowie poprzestawiało! Artystka! Psia mać! Literatka z bożej łaski!  Przeszedłszy główną ulicę miasta, skierowałam się do parku. Tu dopiero ogarnęło mnie wszechmocne poczucie szczęścia. Owe  rozwichrzone, wybujałe czupryny wierzb stojących w rzędzie – wykwitłe, dojrzale i  rozrosłe. Za nimi błękitniało jezioro. O  tej porze dnia park też był pusty.  Rzeczka szemrała z cicha. Wszystko to dopełniało owego poczucia spełnienia… Muzyka ranka złożona z dźwięków natury koiła wszelkie zadziory, które rwały serce i nie dawały wytchnienia. Majka z nosem unurzanym w trawie parskała niczym młody źrebak i rwała do przodu niepomna wszelkich zasadzek i niebezpieczeństw. Czuła wolność i takie samo szczęście jak ja.  Przypomniały mi się słowa mojego Ryśka:

-Wiesz córcia, jak ja kocham życie! Życie jest takie piękne…

Wtedy nie rozumiałam jego. Wciąż zafrapowana, wciąż goniąca, utyskująca na wszystko…

I nagle wtedy – tego sobotniego ranka urok życia zdawał się mi ukazać w całej krasie. Skończyły się wakacje! I dobrze! Przecież wiecznie trwać nie mogą! Wracam do pracy! I dobrze! Bo mam pracę, która lubię! I na pewno wiele się zdarzy! Dobrego i tylko dobrego! I na pohybel wszystkim, którzy mi złorzeczą! I pal sześć z tymi, którzy mi zawiszczą! I niech licho tych, którym stoję zadrą w oku! I czort ze złośliwcami, szydercami i prześmiewcami wszelkiej maści! Wszak mam tylu przyjaciół wokół siebie! I rodzinę, dla której jestem najważniejsza! I na domiar mam pasję, która wypełnia pozostałe luki!

                Miasto jeszcze z lekka  uśpione,  leniwie podnosiło się ze snu,  a ja zbudowana pozytywnie wracałam do domu.

                Gdzieś na wysokości banku spotkałam Ankę

- Co do pracy już do pracy! - W głosie wyczułam sarkazm  z zabarwieniem źle skrytej złośliwości. – Co  nie chce się, nie chce… Uśmiechnęłam się do niej ( bo przecież nie po to zaprogramowałam się pozytywnie, żeby ktokolwiek mi to popsuł)

                W domu panował półmrok… Wszyscy spali. Niech śpią… nieświadomi, że właśnie z wiatrem we włosach, z psem na smyczy na progu stanęła całkiem inna Gośka.