Grunt to pozytywne nastawienie do świata, czyli jak ważne jest przyjąć oczywistości bez dyskusji, uznać, że zawsze mogłoby być gorzej, a nade wszystko szukać dobrego, gdzie się tylko da…
Ranek budził mnie
agresywnym wtargnięciem słońca przez niedosunięte żaluzje. Wstałam rześka i
wyspana (wszak dwa miesiące przepędziłam na zbijaniu bąków, podróżach i błogim
lenistwie). Mój dom spał, tylko Michała pies -Majka poderwała się ze snu i
merdając ogonem, dawała mi do zrozumienia,
że, owszem, ona jest też wyspana i tak
naprawdę może pozwolić mi wyjść z nią na
spacer.
Poszłyśmy… I jedna, i druga szczęśliwa… Bo ranek był piękny. Lekki wiaterek podrywał do piruetów pojedyncze
liście, które jeszcze nieśmiało, niby ot! tak spadały z drzew ( co wskazywało na to, że
już dyskretnie zbliża się jesień) i
tańczyły, wirowały w zapaleńczym tempie fokstrota(a może to inny taniec)…
Kasztanowce przy moim domu nabrały kształtów, wysunęły z coraz bardziej zielonego mięsistego pancerza coraz bardziej
zuchwałe kolce. Od czasu do czasu spadał jakiś kłujak na ziemię, chowając na
zawsze połyskujący brązem owoc.
Majka wybiegła jak oszalała, chwytając w nozdrza zapachy, które w jej
pism umyśle gdzieś tam tkwiły i wystarczył niewielki bodziec, by pognała przed
siebie, a potem kic na górę i na nasyp kolejowy. Stąd, jak okiem sięgnąć rozciągał się widok
najpierw na mokradła i jakieś szuwary, a dalej na miasto… Cisza i spokój…. Taak!
To miejsce, gdzie można kontemplować świat. Poszłyśmy wzdłuż torów kolejowych,
mając pod sobą drogę, na której pojawiały się pojedyncze samochody, w oddali
zabudowania, a nad nami niebo. Prawie bezchmurne w kolorze rozmytego błękitu. Czyste
i jasne. Za tunelem zeszłyśmy i obydwie, poskakując w owym dziwnym poczuciu
błogości, dotarłyśmy do rzeczki. Udało
nam się, bo tym razem specyficzny zapach butwienia nie drażnił nieprzyjemnie,
jak to się często zdarzało. Rzeczka jakby na potwierdzenie całego uroku ospale
toczyła nurt niosący kolebiące się kaczki, które totalnie ignorowały
szczekającą na nie Majkę. Chwilę przystanęłyśmy. Ja – by rozejrzeć się dokoła,
bo tak na co dzień nie mam czasu przystanąć, zachwycić się. A tu tyle ładnego,
które ginie w ferworze zwykłych szarych spraw. Majka, by wyturlać się w trawie
z taką pasją, że prawie pozazdrościłam jej, bo w tym momencie leżenie w
wysokiej trawie, brzęczenie pszczół, świegot ptaków ponad głową i wchłanianie w
siebie ciepła promieni słonecznych było
tak wielkim pragnieniem, że tylko mój trzeźwy
umysł, pragmatyzm i bliskość głównej ulicy miasta powstrzymały mnie przed tym.
Na szczęście! Bo dopiero byłoby, jeśli ktokolwiek by mnie zobaczył. Zrobiłoby
się wielkie używanie. O! Patrzcie Państwo! Tej to się całkiem w głowie
poprzestawiało! Artystka! Psia mać! Literatka z bożej łaski! Przeszedłszy główną ulicę miasta, skierowałam
się do parku. Tu dopiero ogarnęło mnie wszechmocne poczucie szczęścia. Owe rozwichrzone, wybujałe czupryny wierzb
stojących w rzędzie – wykwitłe, dojrzale i rozrosłe. Za nimi błękitniało jezioro. O tej porze dnia park też był pusty. Rzeczka szemrała z cicha. Wszystko to
dopełniało owego poczucia spełnienia… Muzyka ranka złożona z dźwięków natury
koiła wszelkie zadziory, które rwały serce i nie dawały wytchnienia. Majka z
nosem unurzanym w trawie parskała niczym młody źrebak i rwała do przodu
niepomna wszelkich zasadzek i niebezpieczeństw. Czuła wolność i takie samo
szczęście jak ja. Przypomniały mi się słowa
mojego Ryśka:
-Wiesz córcia, jak ja kocham życie! Życie jest takie piękne…
Wtedy nie rozumiałam jego. Wciąż zafrapowana, wciąż goniąca, utyskująca
na wszystko…
I nagle wtedy – tego sobotniego ranka urok życia zdawał się mi ukazać
w całej krasie. Skończyły się wakacje! I dobrze! Przecież wiecznie trwać nie
mogą! Wracam do pracy! I dobrze! Bo mam pracę, która lubię! I na pewno wiele
się zdarzy! Dobrego i tylko dobrego! I na pohybel wszystkim, którzy mi
złorzeczą! I pal sześć z tymi, którzy mi zawiszczą! I niech licho tych, którym
stoję zadrą w oku! I czort ze złośliwcami, szydercami i prześmiewcami wszelkiej
maści! Wszak mam tylu przyjaciół wokół siebie! I rodzinę, dla której jestem najważniejsza!
I na domiar mam pasję, która wypełnia pozostałe luki!
Miasto jeszcze z
lekka uśpione, leniwie podnosiło się ze snu, a ja zbudowana pozytywnie wracałam do domu.
Gdzieś na wysokości
banku spotkałam Ankę
- Co do pracy już do pracy! - W głosie
wyczułam sarkazm z zabarwieniem źle
skrytej złośliwości. – Co nie chce się,
nie chce… Uśmiechnęłam się do niej ( bo przecież nie po to zaprogramowałam się
pozytywnie, żeby ktokolwiek mi to popsuł)
W
domu panował półmrok… Wszyscy spali. Niech śpią… nieświadomi, że właśnie z
wiatrem we włosach, z psem na smyczy na progu stanęła całkiem inna Gośka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz