niedziela, 18 grudnia 2016

O nadzwyczajności zwykłych świąt


Święta Bożego Narodzenia… wydobyte ze wspomnień wciąż jawią się niesamowitą fuzją zapachów, smaków, obrazów i dźwięków, wielką synestezją. Jestem w owych wspomnieniach małą dziewczynką, która ubrana w specjalnie na tę okoliczność uszytą przez panią Chudzikową sukienką z wielkimi kokardami w czarne grochy, z wyczesaną na środku głowy mikrą palmą owiązaną szyfonowymi wstążkami, które wciąż straszyły, że przy byle ruchu zsuną się z cienkich włosków ku niepociesze mamy. Ta zaś – wysztafirowana – piękniejsza niż kiedykolwiek, ponaglała tatę, by jeszcze spakował do torby prezent dla Luci i dzieciaków, bo ona nie zdążyła, by jeszcze wyglansował Krzysiowi buciki, bo to przecież nie do pomyślenia, by w święta nosić unurane buty, by jeszcze podsypał pod paleniskiem w piecu, bo wprawdzie nie będzie nas całe święta, ale dobrze, by choć trochę się w domu nagrzało i kiedy już wrócimy – cieplej będzie i przyjemniej. I jeszcze posprawdzał, czy gaz wyłączony, czy okna podomykane…. Bo święta w moich wspomnieniach zawsze były białe, śnieżne i mroźne. A potem spieszyliśmy się. Mama, stukając cienkimi szpilkami po wyszczerbionym betonie, ciągnęła mojego brata za rękę, ja zaś przyczepiona do tatowego palta, wdychałam zapach wody kolońskiej i tuliłam się do gładkiej – po goleniu twarzy. Oczywiście, mama stukała, gdy chodniki  były odśnieżone, bo jak nie, to zatrzymywała się co rusz, bo buty więzły jej w śniegu, musiała więc przystanąć, by otrzepać obcasy i śnieg z cienkich stilonowych pończoch, bo i bez tego zimno jej było jak jasna pogoda. Za nic jednak nie posłuchała taty, który napominał, by założyła kozaki, a buty dała do toreb, które i tak musiał dźwigać jak wielbłąd i żadnej różnicy – jedne buty wte i wewte. Mama, nie zważając zupełnie na taty gadanie, drobiła kroczki, nie puszczając ręki Krzysia. Najpierw do babci Kazi, dziadka Józia i cioci Heni ( na którą zresztą podobnie jak na do pewnego momentu na siostry mamy nigdy „ciocia” nie powiedziałam). Niespecjalnie lubiłam tam chodzić na święta. Było cicho, a dziadek mało co się odzywał i niezbyt przyjaźnie spoglądał na mojego brata ( kiedyś mi mama mówiła, że to przez Henię, która była nieco „inna”, a dziadek nie bardzo mógł to przeżyć, że Krzysiu – to taki mądruś i filozof, a Henia – niekoniecznie). Mniejsza o to. W każdym razie po krótkim przełamaniu opłatkiem, życzeniach wszelkiego powodzenia i oby kolejny rok nie był gorszy niż poprzedni – zbieraliśmy nasze „sakwojaże” i schodząc ostrożnie po wyrobionych, drewnianych schodach, trzymając się sękatych poręczy, ruszaliśmy dalej. Do Pełczyc. Czasem było zbyt późno, by gnać na pociąg na koniec miasta. A jeszcze te szpilki mamy i te torby! I ja na rękach! Wówczas, tata silił się na gest! I mijając rynek – zupełnie nieświąteczny, z jedną nieokazałą choinką ( nie tak ja dzisiaj – istna feeria barw i świateł), fundował taxi. I choć do Pełczyc było niespełna sześć kilometrów, to czułam, jak mi serce rośnie, jak potężnieją emocje, jak przyciskam się coraz mocniej do taty, który raz po raz rzuca pytanie: A ciekawe, co tam nasza Gosia znajdzie dziś pod choinką? Czy to będzie lala ze szklanymi oczami, które zamykają się i otwierają, czy może spódniczka z falbankami? A może to będzie rózga? Mama trącała ojca, by nie wygadał się. A mnie było wszystko jedno! Chciałam tak jechać i jechać przez białą połać łąk, przylgnięta do taty, zerkając na moją piękną niczym Rita Hayworth mamę i mądrego brata.
Dom moich dziadków był niewielki i mieścił się przy ulicy nomen omen może nie Niewielkiej, ale Krótkiej. W środku już było ludnie. Pachniało cynamonem, grzybami, pastą po podłogi i klejami szewskimi. (Te ostatnie zapachy to stąd, że dziadek Stanisław był szewcem i zimową porą pod schodami prowadzącymi do górnej części domu miał swój warsztat). Zanim się spostrzegłam już do obfitych piersi zagarniała mnie babcia Stasia, wytarłszy wcześniej ręce oblepione pierogowym ciastem o fartuch, który zdradzał wcześniejsze specjały szykowane przez babcię. Za nią z góry zwisał wujek Kaziu, który przyjechał z ciocią Ulą wcześniej, by się ulokować na górze z małym dzieckiem. Z malutkiego podwórka, mieszczącego się niejako w środku domu ( niczym szumne patio, ale w rzeczy samej było niewielkim poletkiem pod gołym niebem, osłoniętym z każdej strony innymi budynkami) wybiegała zziębnięta ciocia Lucia, przywoływana niecierpliwym głosem swojego męża – Jerzyka. Rwetes, zamieszanie, gwar… Spuszczona z oczu, zdjęta z ojcowych rąk przemykałam niespostrzeżenie do „stołowego”. Tu było cicho. Tu z radia ustawionego na toaletce sączyła się jakaś kolęda śpiewana przez chór polskiego radia. Tu stały połączone stoły przykryte białym obrusem, tak sztywnym od krochmalu, że można było palce skaleczyć o jego rant. Tu pachniało sernikiem, makowcem, ciastem drożdżowym, które to wiktuały stały poukładane w piramidy na paterach, porozstawiane na kredensach, z szybkami odbijającymi kolorowe światełka choinkowych lampek. I lasem tu pachniało. Bo tu też stała choinka, którą dziadek dostał w zamian za zwężenie cholewek i podzelowanie butów miejscowego okolicznego leśniczego. Wielka i strojna. Spowita anielskim włosiem, co to Ela powiadała, że się lameta nazywa, ale nie wiedziałam, czy ma racje, czy nie) Ciężka od czerwonym jabłuszek, które jedno w jedno wisiały na cienkich sznureczkach, od orzechów włoskich, w które dziadek powbijał teksiki, by było na czym je uwiązać, od pierników wypiekanych przez ciotki – Ulkę i Elkę, od długich lizaków w pozłotkach, które z lubością podkradaliśmy, bo mamiły i kusiły, lecz potem rzucaliśmy gdzie bądź, bo okazywało się, że co innego patrzeć, a co innego lizać i istotnie – to zgoła nie to samo. Z pierwszą gwiazdką, której znalezienie i obwołanie jej obecności światu należało do mojego brata Krzysztofa, gromadziliśmy się przy stole. Babcia Stasia z dziadkiem Stasiem, ciocia Lucia z Jerzykiem i małym Wojtusiem, Ela z Waldkiem i Kasią, Wujek Stasio z Krysią, Mirkiem i Halinką, wujek Rysio z ciocią Halinką, Jareczkiem i bliniakami, które wcale nie były jak dwie krople wody, ale całkiem inni – Bogusiem i Mieciem, Ula z Kaziem i Anią, no i my ( A iluż jeszcze nie było, bo dopiero miało przyjść się im narodzić: Pawełkowi, Łukaszkowi, Robciowi, Dorce i Asi)
I Bóg się rodzi szło pod niebiosa, i  Jezu malusieńki, i Lulajże Jezuniu… – jak kto umiał tak Boga nowonarodzonego wychwalał… Ciocia Zosia – falsetem, bo głos miała wyrobiony po miejscowych chórach, mama moja fałszowała nieco, bo to Bóg – owszem urodę jej dał, ale talentu do śpiewania poskąpił, wujek Stasiu trąbił głosem silnym wyrobionym w tancbudach i po weselach, babcia zawodziła, czasem wpadając w drażniące ucho jodłowanie.
 Tata przygrywał nam wszystkim na akordeonie, wujek Stasiu wtórował mu na swoim, który był proporcjonalnie w stosunku do postury większy od tatowego. ( Tata był filigranowy i drobny i miał weltmesitra osiemdziesiątkę. Był na strychu dziadków. Wujek Stasiu – słusznej postury, wołaliśmy na niego Pasibrzuch i w zabawie przewalaliśmy się po jego krągłym jak piłka brzuchu – grał na sto dwudziestce i nie wiem, jak ją przytargał aż z Kudowy, bo tam chyba mieszkał wówczas). Dom trząsł się w posadach od wychwalania i podziękowań za Pańskie Narodzenie.
O północy chmarą całą, jak szeroka Krótka szliśmy na pasterkę. Całą rodziną. Ramię przy ramieniu. W powietrzu unosiły się śpiewy, w oknach mijanych domów błyskały światełka, śnieg skrzypiał pod butami, mróz skrzył się na płotach, drzewach…Wujek Waldek rzucał nam pod stopy kapiszony. Szliśmy więc w podskokach. I czuliśmy, że jesteśmy Rodziną, która silniejsza jest niż cokolwiek na świecie.
A któregoś lata stało się odszedł dziadek, potem babcia. A innego listopada…stało się odszedł Tata, a kolejnego męża mama, a potem jeszcze jego tata…I już nic nie było takie samo. I naraz stałam się bardzo dorosła. Teraz na mnie spoczywa owa powinność tworzenia świąt, tworzenia magi, tkania materiału na wspomnienia dla moich dzieci, wnuków….
I tego, by on – ten materiał – był piękny i bogaty – tego sobie, jak i Wszystkim – moim Przyjaciołom, Czytelnikom, Znajomym i Nieznajomym – życzę
Gośka Żytkowiak



poniedziałek, 7 listopada 2016

O tym, jak potykałam się o kamień Bronki Nowickiej, bo kamień jaki jest, każdy wie….



Ps.
ja też potknąłem się
o kamień już na początku drogi
(T. Różewicz)



Znowu ktoś podkopuje werdykty kapituły przyznającej nagrody, znowu coś się komuś nie podoba, znowu ktoś się z czymś nie zgadza….np Justyna Sobolewska nie zgadza się z nominacją Bronki Nowickiej "Nakarmić kamień". A Bronka otrzymała Nike. Wprawdzie laudacja nie przekonała mnie, absolutnie, nie zachęciła jak to było w roku 2009 w przypadku Eugeniusza Tkaczyszyna – Dyckiego, w którego poezji zauroczyłam się wprost po laudacji Grażyny Borkowskiej i zaraz też zaczytywałam się wielokrotnie jego nagrodzonymi wierszami z „Piosenki o zależnościach i uzależnieniach” ( nota bene z niezapomnianą dedykacją otrzymałam książkę od mojej przyjaciółki). A! swoją drogą taki zbieg okoliczności – jeden z tomów Tkaczyszyna – Dyckiego nosi tytuł „Kamień pełen pokarmu. Księga wierszy z lat 1987-1999".
Mimo to, że ogłaszający werdykt Tomasz Fiałkowski nie powalił na kolana, bo nie usłyszałam w owej laudacji niczego, co natychmiast uruchomiłoby we mnie imperatyw posiadania tej książki ( stawiałam na Skorunia Jacka Płazy i tę pozycję zamówiłam tuż przed galą, Grzebałkowską już posiadałam) jednak coś mnie tknęło, gdy na scenę weszła nieco zdezorientowana, jakby nieco nieobecna, jakby nieco oderwana od jakiegoś osobliwego, tylko jej znanego świata, skromna, ubrana szkolnie, prawie „galowo” jak przystoi na poważną akademię – Bronka Nowicka. I jakby na potwierdzenie, że znów będę miała piękną przygodę z czymś niezwykłym powzięłam postanowienie natychmiast wyposażyć się w „Nakarmić kamień” . I znów dane mi było otrzymać książkę od mojej przyjaciółki – rzeczonej wyżej.
Ową swoistą eksplorację tej materii rozpoczęłam od przeszukiwania Internetu, śledzenia doniesień na temat laureatki. Kilka artykułów, kilka tekstów, prób interpretacji, trochę mądrzenia się i tyle. Słowem nic innego ponad to, do czego sama właśnie się przymierzyłam.
Tak więc ja, choć wiem, że mało waży moje słowo, przeglądnęłam się Bronce, „przyczytałam” się jej. Nie jednorazowo! Najpierw wchłonęłam wszystkie poetyckie „prozki”, potem wczytywałam się małymi porcjami, by się nie zachłysnąć, nie zadławić, a następnie sublimowałam pojedyncze teksty. Powoli, z rozmysłem. Zdanie po zdaniu, słowo po słowie.
I podoba się, intryguje, zadziwia, prowokuje, daje pole poszukiwań interpretacyjnych, stawia pytania i szuka odpowiedzi na inne pytania. Wiele pytań. Chociażby pytanie o sens karmienia kamienia, które to pytanie zdaje się być dla mnie jako odbiorcy, najważniejszą aporią tego tomu. Ale też chce się określić świat, w jaki czytelnik zostaje wprowadzony? Narrację, jaką proponuje podmiot mówiący? Czy ów podmiot/narrator to porte parole Bronki? Czy to tylko postać skupiająca egzemplifikację różnych doświadczeń dziecięcych?  Bo to, co  nie ulega wątpliwości, to fakt, że po drugiej stronie czytelnika stoi Dziecko. Ale jeśli pojawiłyby się podejrzenia, że podmiot/ narrator owych proz – rzeczone Dziecko to zaiste porte parole Bronki, to wówczas zupełnie inaczej odczytuje się sensy… Wówczas czytelnik skupia się nie na uniwersaliach, ale wędruje do udręczonego dziecka, które b y ł o de facto.
Jednak w jakimś stopniu jestem spokojna, bowiem w rozmowie z Korwin – Piotrowską Bronka odżegnywała się od takich asocjacji. Tym lepiej dla mnie. Bo w innym razie mogłabym obawiać się demaskacji przez samą Autorkę, która mogłaby się zżymać, że raz następny ktoś wie lepiej „co autor miał na myśli”, a tymczasem mam nieograniczone pole do własnej interpretacji, co niniejszym sobie czynię

Moje próby rozstrzygnięcia

Jakie relacje można ustalić?
Jaki jest świat u Bronki Nowickiej?
Jaka jest Bronka Nowicka?

 Relacja: Dziecko – Człowiek – Przedmiot

Świat zaproponowany przez Bronkę poznajemy z perspektywy dziecka, jego na pozór prostej, bezanalitycznej refleksji, opartej li tylko na impresji, zatrzymanej chwili, na zmysłach kodujących jednorazowy stan. Dziecko wydaje sądy jednoznaczne: dobre lub złe. Bez komentarza. Dziecko pozornie pozbawione jest doświadczeń, a przez to wydaje się być podatne na uproszczenia. Nie komplikuje, nie tworzy operacji przyczynowo- skutkowych. To co czuje, myśli, zdaje się być – na pierwszy rzut oka – bezwzględnie prymarne, ale tak nie jest. Bronka wchodzi w świat ludzi i rzeczy od zewnątrz. I wtórnie. To stan  doświadczeń i ich jakość każe podejrzewać, że była już w owym „wnętrzu”, wyszła z niego, a owo ponowne wchodzenie nie jest a priori, jak może się zdawać. Bronka ludzi i rzeczy traktuje jednakowo – żadna rzecz u niej nie należy do samej siebie, choć każda z osobna zachowuje osobliwą niezależność. „Jesteśmy” fraktalami, częścią wszystkiego – chciałoby się orzec po lekturze tomu.
Bronka sytuuje człowieka poza człowiekiem, pozornie pozbawiając go rangi człowieczeństwa ( to samo czyni z kamieniem pozbawiając go kamienistości – pogrywa tu z platońską ideą bytu, zgodnie z którą każda rzecz ma swoją ideę, która jest gwarantem jej istnienia),  ale owo odczłowieczenie jest paradoksalnie uczłowieczeniem w najwyższym stopniu. Wszystkiego; każdego członka, elementu, organu, które u Bronki zyskują własną autonomię.  ( ręka przypomniała sobie głowę i położyła się na niej – Furtka ). U Bronki Nowickiej rzeczy są inteligibilne, poznają  i same poddają się poznaniu. Ręce, włosy, język, stopy… próg, stół, lustro… smutek itd. u Bronki są eksterytorialne – wyłączone spod jurysdykcji czego/kogokolwiek, mają własne życie, intelekt, wolę.
W świecie Dziecka człowiek =  przedmiot/ przedmiot= człowiek. „Dziecko wie, skądś wie, że żadna rzecz nie należy do siebie”, ale jednocześnie takim stwierdzeniem przydaje owym rzeczom świadomość własnego bytu. Przedmioty podejmują świadome działania.„But, który się pręży gotowy do skoku. Skacze mi do twarzy. Depcze mnie mój but” Wszyscy(…) patrzyli na to coś nowo narodzone, czemu pościelowe guziki przez przypadek zrobiły oczy”( Poszewka).
To tu w świecie Dziecka nieustannie dokonuje się doświadczanie podmiotowo – przedmiotowe. To w podmiocie poznającym wzmaga napięcie. Owa relacja poznawcza odbywa się w ścisłym poczuciu rzeczywistości, mimo że czasem może sprawiać wrażenie relacji metafizycznej. To co dla każdego innego jest  niemożnością, jest transcendentne i wymyka się wszelkim możliwościom poznania, wejścia w głąb materii, w strukturę przedmiotu, dla Dziecka jest możliwe. Ono eksploruje przedmioty totalnie, na miarę swoich możliwości poznawczych.

Dziecko – Dziecko

Bronka Nowicka nieustannie mnoży hipostazy. Dziecko uprzedmiotawia siebie „Obok kładzie siebie” ( Poduszka do igieł), ojca, babki i wszystkie ich części anatomiczne, i rzeczy, które ich są, i którymi są otoczeni. Dokonując tego zabiegu, wyposaża owe części w świadomość, emancypuje je, daje im pełną autonomię „ moje nogi chodzą po pokoju, Ręce bronią dostępu do uszu. (…) Moje nogi nigdzie już nie pójdą(…)Moje usta krzyczą w jego rękę(…)” ( Próg). Podobnie zresztą ma się rzecz z przedmiotami, pojęciami, np. „chwila, która nie chce iść”, smutek ( tu już zupełnie mamy do czynienia z czymś absolutnie zaskakującym), który „leży obok. Nie topnieje. Nawet się nie poci.”

Dziecko – Matka/ Dziecko – Ojciec

Kiepski obraz tych relacji wyziera z poszczególnych tytułów tomu. Czasem strach pomyśleć, co się tam dzieje. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że niepokoi nas ten świat, w którym Dziecko „puka do uwagi matki. Otwarte – na moment wykrojony z siekanego mięsa”. Matka jest obiektem poznawczym jak wszystko inne dla dziecka, ale jednocześnie budzi w nim tęsknoty, pragnienia. („Łyżka”)„Matka się nie dziwi – zna rzeczy, które daje życie. Matka jest w ciągłym ruchu. „Matka myje garnek” (Zlew), „(…) ona ciężko pracuje na progu.” ( Próg)
„Nie wolno budzić matki, na której noc stawia odważnik” (Poduszka do igieł). „Dziecko (…) Chciałoby teraz zwołać „mamo”, ale boi się, że ona przyjdzie z miską pełną brudów i będzie pocierać o nie szarym mydłem. Przywlecze łyżki, noże i deski, żeby wystukać obiad dla dwóch osób. Będzie skrobać rybę, zdejmować śmietanę z mleka. Pocić się, ale nie płakać.” ( Ziemia).
I ojciec, którego ręce pewnego dnia znalazły dziecko i zaczęły bić. Ten sam, który „kiedy matka była w domu, czuł przymus ruszania się. Zostając ze mną, nie musiał” Dziecko myśli o nim: „Pierwszy raz widziałam kogoś, kto robił tak mało, że tylko był. (…) Nic nie powiedziałam, tylko zapukałam ojcu w czoło tak, jak się puka do drzwi. A ponieważ nikt ze środka nie zapytał „kto tam?” – wyszłam” ( Drzwi)

Relacja Dziecko Świat

Wielokrotnie udowadniana jest w prozach Bronki Nowickiej niemożność ogarnięcia uniwersum Dziecka. Może dlatego też tak wybiórczo świat zostaje ujmowany. Wyodrębnia ono z całości poszczególne jego elementy i poddaje je oglądowi, usiłuje wniknąć w istotę rzeczy, ustalić wzajemne relacje. Nic więc dziwnego, że świat wyłaniający się z owej swoistej, dziecięcej wiwisekcji jawi się światem odkształconym, pełnym dziecięcej konfabulacji, oparty wielokroć na na pozór tak bardzo nieprzystających do siebie asocjacjach, że w pewnych momentach mogą zdawać się być dla czytelnika zupełnie nieczytelne.
Dziecko czaruje świat, ma możliwość wpływania na bieg rzeczy: Niech będzie ruch. Niech mrówka ucieka po obrusie, taszcząc okruch ciasta. Trzeba nam osy nad stół. Niech coś brzęczy” ( Łyżeczka). „ (…pan głupek… ) wycelował patyczek w człowieka siedzącego na ławce: tamten powoli przechylił się   na bok i zasnął. Widziałam, chociaż nikt mi nie wierzył: pan głupek stał na skwerze i dyrygował światem”. ( Patyk).
Dziecko poznaje świat organoleptycznie, szukając istoty rzeczy „ – Smakuje ci chryzantema? – zapytało dziecko kamień i włożyło do ust płatki zbite w kulkę (…). Chrupała jak kapusta i smakowała cmentarzem. /- Gorące – dziecko wsadziło palec w szarą górę (…)/  – Mróz – powiedziało i polizało oszronioną furtkę. (…). Poczęstowało się ziemią… .
Dziecko odwraca porządek rzeczy, to nie czas przepływa przez życie, ale „upływają ptak, las, człowiek przy lesie, i liść. Wiatr przyszywa liść do beretu. Człowiek i beret sprawiają, że liść nie mija tak szybko jak wiatr. Pociąg staje. Teraz liść pielgrzymuje do czasu przeszłego (…). – Gdyby – myśli dziecko – biec szybciej niż pociąg, można by dogonić wszystko, co było” (Okno).
Relacja Dziecko – Kamień

Czym/ kim jest kamień Bronki Nowickiej?
Kamień Bronki Nowickiej nie ma nic wspólnego z bezduszną, nieożywioną materią, tą z frazeologizmów  serce z kamienia, twardy jak kamień, kamienny sen…
Jest wprawdzie amorficzny. Ale jest osobowy.Jest jak wszystkie inne rzeczy u Nowickiej inteligibilny. Z jednej strony ma w sobie paradoksalnie pewną niecielesność, z drugiej zaś jest bytem, który istnieje naprawdę. Jest nie tyle personifikacją, co personą – funkcjonuje z człowiekiem na równych prawach. Z człowiekiem i rzeczami, którymi ten się otacza. Kamień myśli, czuje. Potrzebuje pożywienia, by żyć. „ Boi się, że on umrze, bo nic nie je”. ( Poduszka do igieł), „Tak dziecko karmiło kamień, żeby żył”. ( Popiół) Tworzy z podmiotem mówiącym świadomą relację. Jest też pewną tajemnicą, której strzeże, jest własnością dziecka, czymś absolutnie jego.
Czego więc chce Dziecko ( dla mnie wciąż podejrzanie porte parole Bronki)?
Dziecko niemal jak rzeźbiarz lub demiurg chce powołać kamień do życia, wyposażyć go wolę, a jednocześnie chce, by stał się posłuszny jego woli, warunkiem sine qua non osiągniecia tego stanu rzeczy jest nakarmienie kamienia, bo przecież, aby żyć trzeba się pożywiać. Dziecko martwi się, bo nie umie nakarmić kamienia. Nie dlatego, że nie znajduje w nim ust, „Wie – cały jest ustami. Nie wie do czego je przystawić, żeby chciały jeść” (Poduszka do igieł)” – oczywiście nie kamień tu ma problem z jedzeniem, ale usta, ( które mają intelekt i wolę)… Nie wiedzą gdzie się przystawić!
 „(…) przystawiało kamień do wielu rzeczy, ale żadnej nie ubywało” ( Bryła gliny)
„Kamień jadł ten widok razem z dzieckiem, które już wiedziało: wyżywi kamień czymkolwiek, co przejdzie przez zmysły. Nawet bryłą gliny, jeśli na nią popatrzy, zwykłą trawą- jeśli jej dotknie. Może nawet samym myśleniem o trawie” ( Bryła gliny).
Czego jeszcze chce dziecko?
Mnie wydaje się i tego się trzymam, „ jak drewnianej poręczy” „(…){dziecko}chciałoby znaleźć się w ciałach i zatrzasnąć drzwi, które da się otworzyć jedynie od strony świata. Matka i ojciec waliliby w nie pięściami, ale dziecko słyszałoby tylko ćmę uwijającą się między ciastem a workiem. Dziecko czesałoby włosy.”
Na koniec chciałoby odnaleźć swój kamień odebrany mu przez ojca, wyrwany z gniazda, pożarty przez studnię… (…) Zanim przetoczy się czas.

Jaka jest Bronka Nowicka? Jakie jest je „poetyckie uniwersum? Co sczytałam z książki „ Nakarmić kamień”?

Otóż:
- jest postturpistyczna – pociąga ją starość i brzydota,
-  podmioty sygnowane są w tytule, bez tytułów prozy Bronki Nowickiej byłyby zbliżonym do bełkotu ciągiem zdań.
-  za sprawą Bronki/Dziecka – ( tu może mamy do czynienia z porte parole Bronki)  dokonuje się komplementarne spełnienie relacji poznawczej na linii  przedmiot – podmiot.
-  Świat Bronki Nowickiej jest wielką metaforą? Pewnie. Jest jej wielką odmianą jest wielką personifikacją. Tu jedna ręka pracuje, druga podpiera głowę” ( „Pudełko”) , „Po kilku dniach bycia na miejscu ręce jadły, piły i pstrykały palcami. Za jakiś czas zachciało im się bić. Wtedy ojciec pokazał im mnie.” ( „Kieszenie”).i czyni to rozmyślnie sama z siebie, bez potrzeby uruchamiania wszystkich operacji mózgowych.
- świat Bronki jest przeorganizowany, zburzona rekcja, pogmatwane relacje przedmiotów względem siebie, zupełnie inaczej zorganizowane przestrzeń….(„droga z wody”)
- uciekanie się do swoistych katachrez może męczyć czytelnika, jeśli intencja  nadawcy, mimo prób ,wciąż pozostanie dla niego nieodczytana.
dziwna jest u Bronki relacja między „ja” podmiotowym a czymś, z czym się (dziecko) styka. Przy pierwszym czytaniu jest wydawać się może  nieistotna, dopiero przy ponownym odczytywaniu staje się niemal fundamentalna dla zrozumienia brończyńskiego świata i dopiero wówczas czytelnik przenosi tę lekturową refleksję do pozalekturowego świata. I tam – w czytelniku pozostaje i funkcjonuje na zewnątrz tekstów jako pewna prawda o świecie. I tu możemy mówić o zbiorze Bronki Nowickiej „Nakarmić kamień” jako o książce, która nie pozostawia Czytelnika obojętnym, nie daje mu nasycenia, nie jest skazana na jednorazowość.

I jeszcze smutek jest u Bronki…

Jak wszystko inne: ludzie, przedmioty, pojęcia jest potraktowany został prze Bronkę Nowicką ontycznie. Jest nie tylko – jak  wszystko inne u Bronki Nowickiej – inteligibilny, jest bodajże jedynym w tym tomie podmiotem, który niejako „z zewnątrz”, sam z siebie nawiązuje kontakt z Dzieckiem, staje się jego nauczycielem, mówi o pewnych zobowiązaniach wobec Dziecka, mam wrażenie, że jako jedyny uczestniczy  w owym świecie Dziecka na zasadzie dialogu. „- Jak to jest – zapytał (smutek), składając gazetę, że ty w ogóle nie potrafisz płakać? Nie jesteś przecież zwierzęciem, tylko małym człowiekiem, powinnaś mieć te sztukę w małym palcu. Zobaczymy, czy czasem nie płaczesz do środka. (…). Gdy dziecko wylało już wszystkie zaległe łzy, smutek powiedział: – Teraz    nauczę cię, jak się płacze. Jeśli tego nie pojmiesz, możesz utopić się w sobie. ” (Statek)
 I w rzeczy samej jest on – ten smutek przejmująco smutny. Smutny, bo nie tak chciałoby się  myśleć o Dziecku i jego świecie, bo nie tak miało być…  „To dobrze; żeby przełknąć smutek, nie wystarczy go umyć, trzeba go obrać ze skóry.
.
Smutnie Bronka, smutnie, ale pięknie Bronka, pięknie……….. ( i mądrze).  Nike dla Bronki!

Ps. A ten cytat na długo zapamiętam

„Dlatego dziecko umiera trochę. Umierać więcej, trzeba mieć dla kogo”… ( Ziemia)
A na koniec polecam rzeźby Hirotoshi Itoha. Jaka piękna ilustracja!





poniedziałek, 31 października 2016

O Bobie Dylanie, Nagrodzie Nobla, o poezji ogólnie i w ogóle….



Tegoroczny Nobel zaskoczył wielu. Jedni nie kryli zdumienia: że niby kto, że niby za co, że niby co to w ogóle ma być? Literacka nagroda dla piosenkarza? Daleko zresztą niewspółczesnego. Kto zacz ów Dylan? On jeszcze żyje? Dylan? Bob czy Thomas.? Bo ten drugi – i owszem: na Freudzie się wzorował, mistyczny był… inspiracją był dla śpiewaka żydowskiego Roberta Zimmermana. Ale Bob? Ukraińsko – żydowsko – litewski „konglomerat”. Zlepek. Odszczepieniec. Odsądzony od czci i wiary przez żydów, z pewną dozą nieufności przyjęty przez chrześcijan. Trochę – legenda, trochę – anachronik, trochę psychodeliczny rockman. W końcu lat pięćdziesiątych wyjechał z rodzinnego Hibbing  i niebawem znalazł się w NY w centrum artystycznego świata dzielnicy Greenwich Village. To tam zetknął się z muzykami nie do końca wpisującymi się w meinstream tamtejszych artystów, pozostając pod silnym wpływem  jednego z nich – Woddiego Guthry, któremu nieobca była sprawa społeczna, dla której tenże Guthry znajdował surową formę songów wywodzącą się wprost z pieśni kowbojskich. Sam Dylan pośpiewywał sobie folkowe kawałki w pubach i barach Greenwich Villlage. Pierwszy napisany utwór  powstał jako wyraz lęku obudzonego przez rosnącą społeczną psychozę związaną z wybuchem atomowym. Była to piosenka „Let me die in my footsteps”.  Potem już poszło! Pierwsze kontrakty z wywtórniami, albumy, za którymi posypały się sukcesy. Dylan opowiadał w swoich piosenkach o problemach społecznych, o polityce, zyskując poparcie struktur lewicowych i walczących o faktyczne równouprawnienie dla czarnoskórych Amerykanów, śpiewał o ciężkiej wyrobniczej pracy, o legendarnych bohaterach Ameryki…Mniejsza o to! Zapewne niejedną biografię Dylana już popełniono. Dość wspomnieć, że Bob Dylan przez lwią część życia uciekał przed zaszufladkowaniem go, manewrując między stylami, formami, nie poddawał się, wciąż niestrudzenie obalał narastające mity. One jednak nie dawały się unicestwić… Bob Dylan – chciał nie chciał – stał się legendą. Czy potrafiłabym zanucić wiele jego piosenek, czy umiałabym je umocować w czasie…? Zapewne nie, kilka zaledwie, ale przecież czy podobałoby to się Dylanowi, czy nie, został dla mnie głosem, sumieniem pokolenia, amerykańskim bardem wymykającym się jakiejkolwiek syntetyzacji, poetą, którego ja- prosta dziewucha – odczytuję  wprost. I mimo, że wielu rzuca kalumnie tak  na Boba Dylana, jak i na członków szwedzkiej akademii – choćby  Kurt Vonnegut, który powiedział, że Bob Dylan, jest najgorszym żyjącym poetą. Być może jest w stanie stworzyć jeden dobry wers w utworze, ale pozostałe wersy to bełkot  – ja natomiast jestem „za”. Nobel dla Dylana!
Ej! Lata przeszłe, życie minione! Śpiewało się w za czasów świetlanej młodości Boba Dylana. Któż nie śpiewał w uniesieniu w harcerstwie, na biwakach, na studiach Przez ile dróg może przejść każdy z nas, któż  nie kolebał się w sennym, transowym rytmie przy Knockin' on Heaven's Door. ( Nieważne w wykonaniu samego Boba czy Guns N׳Roses) być może nie do końca rozumiejąc ów pacyfistyczny  podtekst. Bob Dylan był, ba! jest nadal dla mnie „znakiem czasów”. Nie bardzo potrafiłam/potrafię skonkretyzować ów znak, ale podskórnie miałam/mam wrażenie, że w dzieje się coś ważnego, co nie pozostawi po sobie jałowej pustki, co będzie ważne, i będzie wracać  nieważne, czy niekiedy mniej lub bardziej odczuwalne.
Tak więc ja – na przekór wielu adwersarzom, puchnącym z niezadowolenia na okoliczność tegorocznego werdyktu Akademii – może i nieświadoma cokolwiek stanu rzeczy, – cieszę  z tego swoistego powrotu do „zwyczajności”…
Była Nagroda Nobla dla antypatycznej, kontrowersyjnej Jelinek, którą Watykan okrzyknął, nihilistyczną neurotyczką, Marcel Reich – Ranicki, niemiecki krytyk literacki polsko- żydowskiego pochodzenia, który w kręgu znawców literatury zyskał miano „papieża literatury”  miał jakoby rzec, że Jelinek jest wspaniałą kobietą, ale „dobrej książki jeszcze nie napisała”. Gazety rozpisywały się, że „atramentem w piórze Jelinek była nienawiść do mężczyzn,  atramentem współczesnych kobiet jest radość życia. Niech pani weźmie swoją nagrodę i wyda ją na terapeutów- wtedy będzie szczęśliwa”, Joerg  Haider – nacjonalista, wykrzykiwał, że Jelinek jest dla niego „ptakiem kalającym własne gniazdo, któremu społeczeństwo płaci za to jeszcze wysokie gaże”. I co z tego?!7 października 2004 o 12.30 Akademia podała lakoniczną informację: literacka Nagroda Nobla dla Elfriede Jelinek za „demaskowanie absurdalności stereotypów w powieściach i dramatach”
Był  nieco wcześniej – w 1997 roku Dario Fo, którego wyróżniono Literacką Nagrodą Nobla za to, że „rywalizuje z błaznami średniowiecznymi w krytykowaniu władzy oraz popieraniu godności uciskanych’’. I też nie wszystkim ten wybór się podobał: "Decyzja Akademii ośmiesza tę instytucję, ale pośrednio także poprzednich laureatów" – skomentował wtedy Gustaw Herling-Grudziński, a Czesław Miłosz miał powiedzieć, że Fo "nie znosi". No, cóż wola pana, panie Miłosz! Nota bene. Dario Fo zmarł 13 października 2016 roku, czyli w dniu ogłoszenia Nagrody Nobla dla Dylana. Umarł król! Niech żyje król!
Herta Müller to jedna z najwybitniejszych współczesnych pisarek niemieckich. Urodziła się w niemieckiej wsi w rumuńskim Banacie. Dzieciństwo i młodość spędziła więc w kraju komunistycznej dyktatury. Tam rozpoczęła się jej kariera literacka, którą szybko przerwał zakaz publikacji jej książek. Prześladowana przez władze, wyemigrowała do Niemiec, gdzie rozpoczęła ożywioną działalność literacką. Pisze powieści, opowiadania, eseje. Najczęściej wraca w nich do swego życia w Rumunii, przeżycia osobiste traktując jako punkt wyjścia do opowieści o sprawach uniwersalnych. Jest laureatką wielu prestiżowych nagród, w tym Nagrody Nobla. Noblistka od mrocznych spraw. Akademia Noblowska napisała w uzasadnieniu, że wyróżnia Müller jako autorkę, "która łącząc intensywność poezji i szczerość prozy, przedstawia świat wykorzenionych"
Była Alice Munro – zwracano uwagę na kameralność jej prozy, na zwyczajność, może nawet szarość. Snująca opowieści z pozycji zwyczajnego człowieka. Nic szczególnego, samo życie.  I chociaż zżymała się, gdy krytycy rozpisywali się, że „nikt tak jak ona nie potrafi dostrzec niezwykłości życia zwykłych ludzi” mówiąc: „ Nie rozumiem pojęcia zwykli ludzie. Wszyscy jesteśmy wyjątkowi”, to nie ulega wątpliwości, że Munro nie wywróciła literackiego świata do góry nogami.
Wreszcie był Modiano – melancholijny, znany ledwie we Francji, na literackiej arenie świata właściwie w ogóle nierozpoznawalny, pozwalający całkiem zanurzyć się w klimacie Paryża – spowitego mgłą, przedwieczornego, tajemniczego, który niesie opowieści na pozór zwykłe, a jednak szalenie niezwykłe, piszącego prostym, oszczędnym stylem krótkie powieści, dalekie od epickiego rozmachu.
Ano… Wiele by pisać i wymieniać…
No może ubiegłoroczna Nagroda Nobla  dla białoruskiej Świetłany Aleksiejewiczowej nie budziła kontrowersji, nie elektryzowała oryginalnością wyboru. Dość przykładnie wpisywała się w noblowską ideę. Prawdziwa, uniwersalna, aktualna, budząca sumienia, żywiąca się trudnymi sprawami na Wschodzie, oscylująca wokół sytuacji kobiet w obliczu konfliktu….  Została doceniona „za polifoniczny pomnik dla cierpienia i odwagi w naszych czasach”.
Mniejsza-większa…Jakoś owe nominacje zostały przyjęte, choć w zasadzie wiadomo, że zawsze ktoś inny był faworytem, na kogoś innego stawiano.  W tej edycji: Roth, Murakami, a nawet bywało, że nasza Tokarczuk była wymieniana. Tu jednak Szwedzka Akademia pozostawała konsekwentnie szczelna, nie zdradziła się z niczym, podjęła decyzje niezależne, zgodnie z  przyjętymi kryteriami… i tyle!
I dlatego jest! Szok! Zaskoczenie! I taki Bob Dylan! Muzyk czy poeta!?
 „Bob Dylan w znaczący sposób wpłynął na całą kulturę amerykańską i najważniejszych twórców muzyki popularnej. Wyprzedza o wiele długości wszystkich tekściarzy i poetów, mógłby być dla nich wzorem – powiedział PAP Muniek Staszczyk – Wcześniej Beatlesi śpiewali tylko rzeczy pokroju She loves you – dodał  muzyk.
Głowę dałabym sobie uciąć, że gdyby podać współczesnym  poetessom, poetom tekst Dylana, ledwie by okiem rzucili, wydając zaraz potem sąd: Banał, dosłowność, doczesność. I ozwałyby się głosy trąb, że przecie nie o to chodzi w literaturze, by tkwić w miejscu, by przetwarzać wtórnie, by stać w miejscu. Wszak wszystkim wiadomo, że kto stoi w miejscu, ten się cofa, więc skąd ten pomysł! Bob Dylan! Kto zacz? Jakie ma literackie kompetencje? W jakim miejscu znajduje się ze swoimi „tekścikami” o prostej konstrukcji , jasnej wymowie, prostych konotacjach w zestawieniu z  poetami uprawiającymi wielką, współczesną poezję, z tymi, którzy za prawdę pojmują fakt jakoby poezja, która wciąż potrzebuje zadziwienia – im bardziej skomplikowana, im metaforyka bardziej odległa, tym lepsza, tym jako  jedyna ma rację bytu!  A do tego jeszcze należy dodać poszukiwania oryginalnej formy! I tu już nawet nie wystarczą li tylko kaligramy, tu do głosu dochodzą coraz oryginalniejsze pomysły. Chociażby poezja konkretna, która sięgając do letryzmu, czerpiąc z niego, z jego doświadczeń związanych ze znakiem w letrycznych obrazach, tekstach, filmie,  wizualnej  poezji Wschodu  staje się coraz mniej poetycka. ( Wiersze Ho Szi Mina). Coraz częściej – takie moje wrażenie –śladem letryzmu, nawiązań do dadaizmu, słowu – tworzywu, dzięki któremu poezja jest tym czym jest – odbiera się jego prymarną funkcję, zastępując je brzmieniem, obrazem ułożonym z liter – czystych znaków graficznych, które jako takie same w sobie niewiele przekazują.
Może to i ciekawe, na pewno odkrywcze, ale gdzie w tym wszystkim pole dla tych, którzy w poezji poszukują pewnego odbicia siebie, świata, refleksji, uczuć, doznać, przeżyć…
Bo dla mnie w poezji to ważne. Bo dla mnie w poezji winno się stawiać ów podmiot mówiący naprzeciw owego „podmiotu odbiorczego”. ( I chyba nawet ten drugi jest bardziej istotny.) Konsytuacja, w której zaistniał pretekst do poetyzowania, nawet jeśli dotyczy tylko podmiotu lirycznego, czy niepersonalnie autora poezji, powinna być odczytywana – oczywiście mniej lub bardziej ksobnie, mniej lub bardziej zbliżona do zamysłu twórczego. Ale, na boga żywego! nie może być zupełnie nieodczytywalna. Bo gdzie wówczas owa rola poezji, która o tyle mam sens, o ile znajdzie odbiorcę. Poezja sama dla siebie jako sztuka dla sztuki przestała być, bo zwyczajnie skurczyła się przestrzeń, na której mogła funkcjonować jako tekst kultury. Wskrzeszanie umarłych idei na nic się nie zda.
Mam nieodparte (kolejne zresztą) wrażenie, że prześciganie się w udziwnianiu języka poetyckiego, w odrealnianiu poszczególnych znaczeń konkretnych, leksemów, totalna  desemantyzacja  prowadzą donikąd. A z drugiej strony nikt nie ma odwagi krzyknąć: Król jest nagi! Lepiej, bezpieczniej dla swojego emploi, dla owego poczucia bycia traktowanym jak oryginalny poeta, otwarty na nowe formy wyrazu lub jako oryginalny odbiorca otwarty na nowe formy wyrazu siedzieć cicho albo piać peany pochwalne. I co z tego, że król nagi! Jego nagość, jego wstyd! A mnie tam – prafrazujac  Wieszcza „niech na całym świecie wojna…” ja swoje wiem i Słowacki wielkim poetą był, ale się przebrzmiał. I co z tego, że znany i zrozumiały. Anachroniczny jest i basta!
A taki Słowacki z Mickiwiczem i z Norwidem i Herbertem nawet -  to jak kocha, to mówi, że kocha, jak walczy, to pisze, że walczy…Bez owijania w bawełnę, ( chociaż Norwid i Herbert trochę jednak przecież owijają)
A tu proszę bardzo! Nagroda Literacka dla Boba Dylan Szok! Zaskoczenie! Taki Bob Dylan! Muzyk czy poeta!? Ze swoimi oczywistościami, bez konfabulacji, bez odległych metafor, jakiejś konceptualizacji nie do ogarnięcia…. Nobel! „Przez ile dróg musi przejść każdy z nas, by móc człowiekiem się stać… Pytanie tyle banalne, co ważne”.
Albo to:
 „Cóż mogę rzec, me człowieczeństwo odchodzi precz /Z każdym pięknem w parze idzie również bolesna rzecz (Well, I’ve been to London and I’ve been to gay Paree/I’ve followed the river and I got to the sea).
Proste? Proste!
Uwielbiam interpretacje. Szczególnie te, gdzie w niczym znajduje się coś.  I to nie byle jakie coś. Oprawione w słowo, tak wybrzmiałe, tak mądre, że strach  zakwestionować. Bo co znowu, trzeba by krzyknąć, że król jest nagi. Ale jeśli miał taki być, taka jego maniera?  A może to wcale nie jest odkrywcze…

I cóż tak czy siak stało się:
Amerykanin Bob Dylan został laureatem tegorocznej Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za "tworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji amerykańskiej pieśni" - ogłosiła w pewien pażdziernikowy czwartek Akademia Szwedzka.

Shadows are falling and I’ve been here all day
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
There’s not even room enough to be anywhere
It’s not dark yet, but it’s getting there

Well, my sense of humanity has gone down the drain
Behind every beautiful thing there’s been some kind of pain
She wrote me a letter and she wrote it so kind
She put down in writing what was in her mind
I just don’t see why I should even care
It’s not dark yet, but it’s getting there

Well, I’ve been to London and I’ve been to gay Paree
I’ve followed the river and I got to the sea
I’ve been down on the bottom of a world full of lies
I ain’t looking for nothing in anyone’s eyes
Sometimes my burden seems more than I can bear
It’s not dark yet, but it’s getting there

I was born here and I’ll die here against my will
I know it looks like I’m moving, but I’m standing still
Every nerve in my body is so vacant and numb
I can’t even remember what it was I came here to get away from
Don’t even hear a murmur of a prayer
It’s not dark yet, but it’s getting there

  ( I jakieś wolne tłumaczenie J)

Cienie się kładą, mija kolejny dzień
By spać za gorąco, czas umyka mi
Czuję jak serce zmienia się w głaz
Wciąż mam te rany, których nie zabliźnia czas 
Nie, nie ma miejsca gdzie bym stąd sobie pierzchł
I chociaż widno jest, już nadchodzi zmierzch 

Cóż mogę rzec, me człowieczeństwo odchodzi precz 
Z każdym pięknem w parze idzie również bolesna rzecz
Wysłała do mnie bardzo długi, uprzejmy list 
Wyłożyła w nim, że to już koniec jest 
A teraz nawet nie wiem czym przejąłem się
I chociaż widno jest, już nadchodzi zmierzch

Cóż, byłem tu, zaszedłem też i tam
Niosły mnie rzeki do morza bram
 Robiłem rzeczy, które wzbudzają wciąż wstyd
Już nie szukam niczego w niczyich łzach
Kiedy brzemię przygniata trudno je znieść
I chociaż widno jest, już nadchodzi zmierzch

Urodziłem się i umrę, to normalna rzecz
Czasem przecież coś robię lecz nie dzieje się nic 
Każdy mój nerw obolały, tak odrętwiały jest
Nie pamiętam nawet od czego i przed czym uciekam wciąż 
Nawet nie słyszę słów modlitwy twej
 I chociaż widno jest, już nadchodzi zmierzch









czwartek, 28 lipca 2016

Jest dobrze




Czas wakacji czas świerszczy, czas maciejki, skwierczących w płomieniach świec błędnych ciem. Czas trzaskających w lampce wina kostek lodu, czas krótkich nocy, długich wieczorów. Czas wolności. Słowem – kanikuła. Jeszcze nie tak dawno, czekałam na ten czas, z niecierpliwością śledziłam prognozy, pieczołowicie przygotowywałam balkon na wieczorne sesje: kwiatki, lampki, szydełkowe obrusy na stół, miękkie poduchy. By się ponapawać, nasycić, pozachwycać.  Na kolejne miesiące.  Lipiec się kończy. Czuję jak czas delikatnie przemyka przeze mnie. Zanim się obejrzę, zawrześni się.  I tak sobie myślę, że to też nie dramat. Lubię tę swoją monotonię, powtarzalność, przewidywalność zdarzeń. Rytm, któremu się poddaję. To, że mija – naturalne. I nie żal, zwłaszcza, kiedy coś zostanie. A mnie pozostają cudne wspomnienia rzymskich uliczek, florenckich kolorów, majorkańskiego słońca. I ludzi, którzy wciąż są ze mną  i tych, których już nie ma. Mojej Romy, która pojawia się we mnie z coraz nowymi kadrami. (Wciąż mamy ten swój metafizyczny kod, czytany tylko przez nas). Tyle dobrego się zadziało. To był dobry czas. A teraz czekam na premiery moich powieści Świat wg Ruty, Ona – Nina, ja – Joanna, Wszystkie moje zmartwychwstania. Czekam na jesień, bo wtedy życia spowalnia. Nie gna mnie, nie kusi. Wrócą długie popołudnia, kiedy czas na wszystko: kawę wypitą razem z K. , drzemkę. Na czytanie, pisanie, wieczorne gry z Marcelem…   

Jest dobrze. 


wtorek, 24 maja 2016

Kiedy odchodzi przyjaciel – o Romie

Kiedy odchodzi przyjaciel – o Romie



            Nie szukałam nowych przyjaźni.  W tej kwestii moje życie płynęło spokojnie i  było stałe. Przez lata to co się miało wykruszyć – się  wykruszyło, co miało zostać – zostało. Cieszę się, że ci, którzy zostali przy mnie wciąż z niezmiennym zainteresowaniem partycypują w moim życiu. Zarówno w radościach, jak i troskach. Spotykam się z nimi. Częściej, rzadziej… Nigdy jednak nie dopuszczam do milczenia. Myślę sobie, że zbyt długie zabija przyjaźń. Tak więc – choćby słowo, pusty sms. Żeby dać znak: To ja. Żyję. Jestem. Może chwilowo mniej, ale jestem.
            Ona pojawiła się nieoczekiwanie. Nie, żeby nagle i z księżyca. Znałyśmy się lata całe. Ba! Gdy przypadkiem wpadłyśmy na siebie, cmokałyśmy się w policzki. Cmok, cmok. A potem długo, długo rozmawiałyśmy, dzieląc się swoim życiem. Co u ciebie, u dzieci? Co piszesz? Czy malujesz? Jak zdrowie? Przestępowałyśmy z nogi na nogę, bo ciężko jej było ustać w jednym miejscu. Bolały nogi, kręgosłupy, padały deszcze lub ktoś gdzieś czekał. Nasze spotkania były fascynujące. Ona – mówiła, ja – mówiłam… i obie słuchałyśmy. Lubiłam jej słuchać, choć zdarzało się, że już znam tę czy inną historię. Ale w jej ustach brzmiała jak opowiadana pierwszy raz. I rozstawałyśmy się. Czasem oglądałam się za nią aż znikała za zakrętem lub ginęła w jakiejś uliczce.Bywało, że wyświadczałam jej drobną przysługę. Wiozłam ją na badania albo jakieś inne drobne sprawy. Zawsze czuła się niezmiernie skrępowana tym, że „zdarzyło” jej się poprosić. Nie lubiła frapować sobą ludzi, choć przecież nierzadko oni prosili ją o różne rzeczy. O teksty, rysunki, obrazy, spotkania… Nie odmawiała. Pamiętam kilka lat temu poprosiłam o to, by pozwoliła mi wykorzystać jeden ze swoich obrazów ( nota bene należący do mnie, bo kiedyś dawno miała u nas w sklepie – kwiaciarni swoją małą galeryjkę i dwa z obrazów urzekły mnie i mojego K., więc zakupiliśmy je. Były nietanie, ale zdecydowaliśmy się. Wciąż mnie zachwycają)
- Nie ma problemu… - powiedziała. – Wykorzystaj je.
Ale ja wówczas nie miałam pojęcia, jak to zrobić, by było uczciwie z zachowaniem praw autorskich i zrezygnowałam.
Po latach jednak zamarzyłam, by moje wiersze były opatrzone Jej rysunkami. Poprosiłam Ją o to. Dałam wiersze. Podobały się. Jednak powiedziała:
- Już nie dam rady zilustrować twoich wierszy, Małgosiu, ale jak przyjdzie Adaś, to znajdzie teczkę z moimi rysunkami i możesz wziąć te, które tylko Ci się spodobają. ( Mój tomik Żywot jętki jest pięknie zilustrowany)
To chyba wówczas, przyszłymi go głowy, żeby napisać o Niej. Miałam wprawdzie w zamyśle kilka koncepcji na nową powieść, ale pomyślałam sobie, że przecież nie jestem w stanie wymyślić tak szalenie interesującej, bogatej, intrygującej bohaterki jak Ona. Długo nosiłam się z tym zamiarem… Czy zechce? Czy mnie nie zbeszta, nie wyśmieje? Bo w końcu kim jestem, abym grzebała w Jej  życiorysie?
Któregoś wieczoru zadzwoniłam. Raz kozie śmierć.
- Chcę napisać o tobie, Roma – powiedziałam. Zwyczajnie. Tak, jakbym zamierzała oznajmić: chcę cię zaprosić na kawę. A nie tak, jakbym informowała kogoś o tym, że właśnie oczekuję od niego sprania się ze swojego życia. Że liczę na odsłonięcie zasłoniętego, na rozdrapanie zabliźnionych ran, na akty ekshibicjonizmu, do których ciężko  się będzie przyznać. – Nosisz w sobie tyle historii. Szkoda, by przepadły – dodałam.
- Ja ci opowiem wszystko! Co tylko będziesz chciała! Możesz pytać. Odpowiem na każde twoje pytanie – głos Romy drżał. (...) 
- Ale nie będziesz mnie nagrywać – spytała. – Mikrofon. Dyktafon… to takie bezduszne… - W tonie jej głosu słychać było jakąś niepewność, może nawet próbę tłumaczenia się. Nie lubiła techniki. Na ile mogła, broniła się przed nią. I nawet telefon, z którego teraz korzystała, dostała od syna. Nalegał. Tak było mu łatwiej. Od jakiegoś czasu trudno było mu pogodzić się z myślą, że jest tak daleko od niej. I on, i Elka. Wiedział jednak, że za żadne skarby nie wyrwie jej z Barlinka. Wszczepiła się tu. Zapuściła tak głęboko korzenie. Splątane, wrośnięte nie dadzą się ruszyć. – Ja z miejsca tracę rezon – jakby wystraszyła się, że zrezygnuję z tego pomysłu, pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Ja chcę rozmawiać. Nie mówić. Mówić mogę do siebie – dodała z zadziwiającą żarliwością. – W końcu od dawna mieszkam sama. Możesz notować. Wszystko. Jak trzeba, powtórzę.( to cytat z powieści o Niej)
            Spotykałyśmy się codziennie. Jakoś od końca stycznia. Ja z białym notesem, który bardzo lubiła biegłam przez podwórze. Ona – szurając nogami wpuszczała mnie do siebie, ale najczęściej zostawiała już uchylone drzwi. Siadałyśmy w kuchni. Wśród drewnianych ptaków, dzwonków, aniołów. Przynosiłam jej kwiaty – najczęściej tulipany, czasem hiacynty w doniczce. I czekoladę. Krówkową.  Tylko taką mogła jeść. Była miękka i dawała się z łatwością przełknąć.
            Była chora. Czułam to. Ze wszystkich sił próbowała ukryć fakt, że cierpi, lecz kiepska z Niej aktorka.. Ale bardzo dzielna. Niezłomna.
     Z czasem nasze spotkania stawały się krótsze...Wizyty u lekarzy, badania zabierały n a s z   c z a s. Ale to co! Przecież najważniejsze było, żeby czuła się dobrze. By nie bolało. Umiała zaciskać zęby. Tak, by nawet najcichsze syknięcie nie wydostało się na zewnątrz. A nawet jeśli wymsknęło się, mówiła:
- Widać tak już musi być. Cholera! Całe życie pod górkę!
Zaraz jednak zacinała się jakby było jej wstyd, że dała się nakryć. Po chwili uśmiechała się tym swoim uśmiechem i opowiadała dalej. O Kopyczyńcach, o Kutcu, Maksymiukowej… , o Bieszczadach, Kanie. Diabłach, potercukach, puszczy, aniołach…. Mój ty Boże! Ile tego było! Czasem żartowała:
- Wiesz, już sama nie wiem, co jest prawdą, a co zmyśleniem.
            Na początku maja wyjechałam na kilka dni. Została w domu. Martwiłam się, bo słabła. Lekarz zaordynował kroplówki. Nie dzwoniłam. Nie chciałam jej narażać na koszty, a byłyby wysokie, bo przecież zapewne musiałaby mi o wszystkim opowiedzieć.  Którejś nocy miałam zły sen.  Starałam się odgonić złe myśli, ale tkwiły uparcie w tyle głowy. Nie mogłam przestać o niej myśleć.
Zaraz po powrocie zadzwoniłam do Niej.
- Małgosiu, wiesz jestem w szpitalu  - oświadczyła, relacjonując szczegółowo okoliczności.
Byłam wściekła na wszystko:
- Wiedziałam Roma. Wiedziałam!
Pobiegłam do Niej. Widziałam, jak się ucieszyła...
                        Przychodziłam do niej codziennie. Czekała na mnie. Udało mi się zabrać ją na spacer. Do lasu. Ciężkie koła terkotały po nierównym podłożu. Starała się opanować grymas bólu. Widziałam jej radość, kiedy weszłyśmy w las. Była zachwycona i spokojna. Wokół zieleń już wybujała, ptaki urządziły jej koncert.
- Wiesz – powiedziała, zgłodniałymi oczami chłonąc rozciągający się przed nią starodrzew. – Cieszę się, że lekarze wreszcie znaleźli przyczynę. – Oni się bardzo starali. I w końcu doszli, że to wszystko przez tego raka. ( Bardzo ufała doktorowi P. oraz M. i G.)
            Kurczyła się z dnia na dzień. Nikła pod kołdrą. Wyostrzały się rysy. Cierpiała. Nie lubiłam wychodzić od Niej.
- Wiesz, że nie lubię, gdy odchodzisz – mówiła, uśmiechając się kącikiem ust.
- Ja też  nie lubię odchodzić – odpowiadałam.
Najtrudniej było mi wychodzić z oddziału w Gorzowie, bo nie mogłam wrócić tego samego dnia.
            Któregoś dnia – było jej już niewiele – chwyciła  mnie za ręce i zapytała:
- Małgosiu! Ale nie zostawisz mnie?
Był w tym pytaniu strach.
-Nie zostawię, Roma – zapewniałam.
            I nie zostawiłam. Bo obietnic przecież należy dotrzymywać. Prawda?
            Odeszła przy mnie. W niedzielę. Cicho i spokojnie. Bez żadnych dramatycznych scen.
Byłam z Nią. I chyba jest mi z tym dobrze. Spojrzałam na to z innej perspektywy i widzę, że owo przejście na drugą stronę nie musi być dramatyczne. Jutro pogrzeb. Szykuje się wielka pompatyczna uroczystość, z notablami, z przemówieniami. Będę tam. Będę dumna z Niej. Jak jest wielka. Roma Barlinecka.
            Może mnie dojrzy wśród tego tłumu. Bo przecież wiem, że też, choć krótko, byłam dla niej ważna. Bo byłam często, bo blisko, bo pisałam o Niej, bo byłam jej „konfesjonałem”, kronikarką, bo… bo wreszcie Roma  z pewnością miała przeczucie owej schyłkowości swojej, a ja dawałam jej kolejną szansę na wieczną pamięć, ale wiem, że miała wielu przyjaciół. Byli z Nią szmat czasu. Rozumiem ich poczucie straty.  Co zresztą nie zmienia faktu, że i ja zżyłam się z Nią, z jej chorobą, z jej umieraniem. I właśnie to uczyniło naszą relację niesamowitą i niezmiernie intymną.

            Romo! W czepku urodzona. Tęczowa Rybo ze snu swego ojca, Królowo Barlineckiej Puszczy… Mamy wobec siebie zobowiązania.