Święta Bożego Narodzenia… wydobyte ze
wspomnień wciąż jawią się niesamowitą fuzją zapachów, smaków, obrazów i dźwięków,
wielką synestezją. Jestem w owych wspomnieniach małą dziewczynką, która
ubrana w specjalnie na tę okoliczność uszytą przez panią Chudzikową sukienką z
wielkimi kokardami w czarne grochy, z wyczesaną na środku głowy mikrą palmą
owiązaną szyfonowymi wstążkami, które wciąż straszyły, że przy byle ruchu zsuną
się z cienkich włosków ku niepociesze mamy. Ta zaś – wysztafirowana –
piękniejsza niż kiedykolwiek, ponaglała tatę, by jeszcze spakował do torby
prezent dla Luci i dzieciaków, bo ona nie zdążyła, by jeszcze wyglansował
Krzysiowi buciki, bo to przecież nie do pomyślenia, by w święta nosić unurane
buty, by jeszcze podsypał pod paleniskiem w piecu, bo wprawdzie nie będzie nas
całe święta, ale dobrze, by choć trochę się w domu nagrzało i kiedy już wrócimy
– cieplej będzie i przyjemniej. I jeszcze posprawdzał, czy gaz wyłączony, czy
okna podomykane…. Bo święta w moich wspomnieniach zawsze były białe, śnieżne i
mroźne. A potem spieszyliśmy się. Mama, stukając cienkimi szpilkami po
wyszczerbionym betonie, ciągnęła mojego brata za rękę, ja zaś przyczepiona do
tatowego palta, wdychałam zapach wody kolońskiej i tuliłam się do gładkiej – po
goleniu twarzy. Oczywiście, mama stukała, gdy chodniki były odśnieżone, bo jak nie, to zatrzymywała
się co rusz, bo buty więzły jej w śniegu, musiała więc przystanąć, by otrzepać
obcasy i śnieg z cienkich stilonowych pończoch, bo i bez tego zimno jej było
jak jasna pogoda. Za nic jednak nie posłuchała taty, który napominał, by
założyła kozaki, a buty dała do toreb, które i tak musiał dźwigać jak wielbłąd
i żadnej różnicy – jedne buty wte i wewte. Mama, nie zważając zupełnie na taty
gadanie, drobiła kroczki, nie puszczając ręki Krzysia. Najpierw do babci Kazi,
dziadka Józia i cioci Heni ( na którą zresztą podobnie jak na do pewnego
momentu na siostry mamy nigdy „ciocia” nie powiedziałam). Niespecjalnie lubiłam
tam chodzić na święta. Było cicho, a dziadek mało co się odzywał i niezbyt
przyjaźnie spoglądał na mojego brata ( kiedyś mi mama mówiła, że to przez
Henię, która była nieco „inna”, a dziadek nie bardzo mógł to przeżyć, że
Krzysiu – to taki mądruś i filozof, a Henia – niekoniecznie). Mniejsza o to. W
każdym razie po krótkim przełamaniu opłatkiem, życzeniach wszelkiego powodzenia
i oby kolejny rok nie był gorszy niż poprzedni – zbieraliśmy nasze „sakwojaże”
i schodząc ostrożnie po wyrobionych, drewnianych schodach, trzymając się
sękatych poręczy, ruszaliśmy dalej. Do Pełczyc. Czasem było zbyt późno, by gnać
na pociąg na koniec miasta. A jeszcze te szpilki mamy i te torby! I ja na
rękach! Wówczas, tata silił się na gest! I mijając rynek – zupełnie
nieświąteczny, z jedną nieokazałą
choinką ( nie tak ja dzisiaj – istna feeria barw i świateł), fundował taxi. I
choć do Pełczyc było niespełna sześć kilometrów, to czułam, jak mi serce
rośnie, jak potężnieją emocje, jak przyciskam się coraz mocniej do taty, który
raz po raz rzuca pytanie: A ciekawe, co tam nasza Gosia znajdzie dziś pod
choinką? Czy to będzie lala ze szklanymi oczami, które zamykają się i
otwierają, czy może spódniczka z falbankami? A może to będzie rózga? Mama
trącała ojca, by nie wygadał się. A mnie
było wszystko jedno! Chciałam tak jechać i jechać przez białą połać łąk,
przylgnięta do taty, zerkając na moją piękną niczym Rita Hayworth mamę i
mądrego brata.
Dom
moich dziadków był niewielki i mieścił się przy ulicy nomen omen może nie
Niewielkiej, ale Krótkiej. W środku już było ludnie. Pachniało cynamonem,
grzybami, pastą po podłogi i klejami szewskimi. (Te ostatnie zapachy to stąd,
że dziadek Stanisław był szewcem i zimową porą pod schodami prowadzącymi do
górnej części domu miał swój warsztat). Zanim się spostrzegłam już do obfitych
piersi zagarniała mnie babcia Stasia, wytarłszy wcześniej ręce oblepione
pierogowym ciastem o fartuch, który zdradzał wcześniejsze specjały szykowane
przez babcię. Za nią z góry zwisał wujek Kaziu, który przyjechał z ciocią Ulą wcześniej,
by się ulokować na górze z małym dzieckiem. Z malutkiego podwórka, mieszczącego
się niejako w środku domu ( niczym szumne patio, ale w rzeczy samej było
niewielkim poletkiem pod gołym niebem, osłoniętym z każdej strony innymi
budynkami) wybiegała zziębnięta ciocia Lucia, przywoływana niecierpliwym głosem
swojego męża – Jerzyka. Rwetes, zamieszanie, gwar… Spuszczona z oczu, zdjęta z
ojcowych rąk przemykałam niespostrzeżenie do „stołowego”. Tu było cicho. Tu z
radia ustawionego na toaletce sączyła się jakaś kolęda śpiewana przez chór
polskiego radia. Tu stały połączone stoły przykryte białym obrusem, tak
sztywnym od krochmalu, że można było palce skaleczyć o jego rant. Tu pachniało
sernikiem, makowcem, ciastem drożdżowym, które to wiktuały stały poukładane w piramidy na paterach, porozstawiane na kredensach, z szybkami odbijającymi
kolorowe światełka choinkowych lampek. I lasem tu pachniało. Bo tu też stała
choinka, którą dziadek dostał w zamian za zwężenie cholewek i podzelowanie
butów miejscowego okolicznego leśniczego. Wielka i strojna. Spowita anielskim
włosiem, co to Ela powiadała, że się lameta nazywa, ale nie wiedziałam, czy ma
racje, czy nie) Ciężka od czerwonym jabłuszek, które jedno w jedno wisiały na
cienkich sznureczkach, od orzechów włoskich, w które dziadek powbijał teksiki,
by było na czym je uwiązać, od pierników wypiekanych przez ciotki – Ulkę i
Elkę, od długich lizaków w pozłotkach, które z lubością podkradaliśmy, bo
mamiły i kusiły, lecz potem rzucaliśmy gdzie bądź, bo okazywało się, że co innego
patrzeć, a co innego lizać i istotnie – to zgoła nie to samo. Z pierwszą
gwiazdką, której znalezienie i obwołanie jej obecności światu należało do
mojego brata Krzysztofa, gromadziliśmy się przy stole. Babcia Stasia z
dziadkiem Stasiem, ciocia Lucia z Jerzykiem i małym Wojtusiem, Ela z Waldkiem i
Kasią, Wujek Stasio z Krysią, Mirkiem i Halinką, wujek Rysio z ciocią Halinką,
Jareczkiem i bliniakami, które wcale nie były jak dwie krople wody, ale całkiem
inni – Bogusiem i Mieciem, Ula z Kaziem i Anią, no i my ( A iluż jeszcze nie
było, bo dopiero miało przyjść się im narodzić: Pawełkowi, Łukaszkowi,
Robciowi, Dorce i Asi)
I
Bóg się rodzi szło pod niebiosa, i Jezu malusieńki, i Lulajże Jezuniu… – jak kto umiał tak
Boga nowonarodzonego wychwalał… Ciocia Zosia – falsetem, bo głos miała
wyrobiony po miejscowych chórach, mama moja fałszowała nieco, bo to Bóg –
owszem urodę jej dał, ale talentu do śpiewania poskąpił, wujek Stasiu trąbił
głosem silnym wyrobionym w tancbudach i po weselach, babcia zawodziła, czasem
wpadając w drażniące ucho jodłowanie.
Tata przygrywał nam wszystkim na akordeonie,
wujek Stasiu wtórował mu na swoim, który był proporcjonalnie w stosunku do postury
większy od tatowego. ( Tata był filigranowy i drobny i miał weltmesitra
osiemdziesiątkę. Był na strychu dziadków. Wujek Stasiu – słusznej postury, wołaliśmy
na niego Pasibrzuch i w zabawie przewalaliśmy się po jego krągłym jak piłka
brzuchu – grał na sto dwudziestce i nie wiem, jak ją przytargał aż z Kudowy, bo
tam chyba mieszkał wówczas). Dom trząsł się w posadach od wychwalania i
podziękowań za Pańskie Narodzenie.
O północy chmarą całą, jak szeroka
Krótka szliśmy na pasterkę. Całą rodziną. Ramię przy ramieniu. W powietrzu
unosiły się śpiewy, w oknach mijanych domów błyskały światełka, śnieg skrzypiał
pod butami, mróz skrzył się na płotach, drzewach…Wujek Waldek rzucał nam pod
stopy kapiszony. Szliśmy więc w podskokach. I czuliśmy, że jesteśmy Rodziną,
która silniejsza jest niż cokolwiek na świecie.
A któregoś lata stało się odszedł
dziadek, potem babcia. A innego listopada…stało się odszedł Tata, a kolejnego męża
mama, a potem jeszcze jego tata…I już nic nie było takie samo. I naraz stałam się
bardzo dorosła. Teraz na mnie spoczywa owa powinność tworzenia świąt, tworzenia
magi, tkania materiału na wspomnienia dla moich dzieci, wnuków….
I
tego, by on – ten materiał – był piękny i bogaty – tego sobie, jak i Wszystkim
– moim Przyjaciołom, Czytelnikom, Znajomym i Nieznajomym – życzę
Gośka Żytkowiak