poniedziałek, 30 listopada 2015

I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

A historia ma się tak… Było to gdzieś około początków trzeciego tysiąclecia, a ściślej, było to wtedy, gdy wiedziona poczuciem odpowiedzialności, nie zważając przy tym na żadne okoliczności, po męczącej, nieprzespanej nocy postanowiłam OSOBIŚCIE  doręczyć zwolnienie lekarskie do pracy. I zapewne nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w rzeczy samej czułam się podle. Tak podle, że ledwie wyszedłszy z pracy na zewnątrz, poczułam zawrót głowy. Ostatnie co zobaczyłam to jakieś esy- floresy wyrysowane  na niebie i zemdlałam. I to może tez nie byłoby szczególnie frapujące, gdyby znów nie osobliwy fakt. A mianowicie zemdlałam na schodach. Skończyło się tym, że zabrało mnie pogotowie ze złamanym lewym barkiem i … prawą ręką. Pierwszy dzień i następującą po nim noc niewiele mnie obchodziło poza pioruńskim bólem i gorączką, która trawiła moje pokiereszowane ciało, ale potem przyszła paskudna świadomość własnej niemocy. Szalałam ze złości. Dwie ręce w gipsie- od ramion po niemalże czubki palców!  Nie będę opisywać, co się ze mną działo, bo nietrudno zgadnąć. I nie to jest przedmiotem mojego tekstu, ale to, że w stanie owego mojego kalectwa podjęłam próbę pisania powieści TONIA. Dość szybko opracowałam sposób posługiwania się klawiaturą, wystarczyło tylko tu podciąć gips, tam zwolnić temblak i już dotykałam klawiszy. Pisałam. Pełna zapału,  od czasu do czasu odpoczywając ( acz niechętnie, ale chore łapska wymuszały postój). W tzw. międzyczasie jedna pani redaktorka z pewnego wydawnictwa cokolwiek zachwyciła się moją prozą i napisała mi: „niech pani pisze, pisze, pisze, bo ma pani talent”. Tak podbudowana, nie mogłam się zatrzymać. Powieść zaczęłam, skończyłam… i potem zaczął się koszmar związany z wydaniem. Okazało się w tym całym galimatiasie, że najprostszą sprawą jest napisania powieści. Wysyłałam tu i tam. Na konkursy i   jako propozycje debiutanckie. Cisza! Wreszcie zdecydowałam się na wydawnictwo Novae Res, które zażyczyło sobie niemałą kwotę, ale jak to bywa… rozpędzona, rozemocjonowana wizją zostania „pisarką”, dałam się ( tu mogę z pełną świadomością rzec dość kolokwialnie) wpuścić się w maliny i wydałam książkę z tzw. współfinansowaniem ( cokolwiek to miało wydawnictwo na myśli, bo ja wydałam kilka tysięcy, a ile oni… tego nie wie nikt.). W międzyczasie musiałam wycofać książkę z innego wydawnictwa, w którym przystąpiłam do konkursu… Wówczas nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale potem okazało się, że moja książką miała niemałe( a może i nawet była faworytką) na wygranie konkursu. Ale trudno się mówi! Stało się! Kobyłka u płota! Czas mijał, wydawnictwo  Novae Res, pieniądz zgarnęło,wydało i zapomniało o powieści. Staraniem pani K. powieść  była czytana dwukrotnie w Radio Zachód, ale i to nie uchroniło jej przed niechybnym zapomnieniem. TONIA tonęła, tonęła w trywialnym morzu zapomnienia. Lata mijały, pozostało zgorzknienie i żal, choć już potem udało mi się nawiązać współpracę z innymi wydawnictwami i napisać kilka niezłych naprawdę powieści. Wciąż jednak pozostawało we mnie owo uczucie rozgoryczenia związane z Tonią, bo to chyba… najlepsza z moich powieści, a zapewne najbardziej przeze mnie ukochana. Pewnego razu zwróciłam się do wydawnictwa, z którym związałam się, a mianowicie, z Prószyńskim, aby zechcieli moją Tonię… Niestety szacowne kolegium nie zdecydowało się na jej wydanie. I wówczas przyszedł mi do głowy ów szalony pomysł, by jeszcze raz wysłać książkę, do Repliki, która od początku zdawała się dostrzec wielki potencjał owej książki. Napisałam. I co… I zgodzili się! I w poniedziałek ubiegły wysłałam podpisaną umowę na wydanie mojej Toni! I czekam na to wszystkie etapy pracy poprzedzającej ukazanie się powieści! I liczę na to, że wreszcie TONIA dostanie logiczną okładkę i „nowe życie”. I będzie żyła długo i szczęśliwie, bo to naprawdę jest DOSKONAŁA POWIEŚĆ!

A tu poniżej fragment Toni

Część I
1.Imię


            Tonia była jak tysiące innych kobiet – Jolek, Mart, Ewek. Ani ładna, ani brzydka. Tonia była cudnie zwykła. Plątała się w moim życiu, chyba od trzydziestu lat. Pojawiała się na przykład o siódmej rano i była zdziwiona choćby tym, że śpię albo że ty jesteś w domu.
– A co ty tu jeszcze robisz? – wołała do ciebie, ciągnąc za sobą zapach niewywietrzonej po nocy klatki schodowej.
– Ja tu mieszkam – mówiłeś i już się uśmiechałeś, bo tylko Tonia miała niepisane przyzwolenie na oglądanie ciebie bez pełnego rynsztunku.
– Ta znowu w tych swoich satynowych koszulkach – mówiła o mnie i leciała prosto do kuchni wstawić wodę na kawę.
Wpadała ze łzami, ze śmiechem lub ze świeżymi bułkami, bo właśnie ją naszło – między jedną, a drugą namiętnością do niego, między jedną, a drugą awanturą z nim.
-– Ja już nie mam siły – skomlała od progu, rzucając mi się na szyję.
Czasami udawała, że nie ma jej na świecie. Wtedy gotowała, sprzątała, urządzała ogród, malowała mieszkanie i… żyła sama, sama, samiuteńka ze sobą. Zbierała energię. Szamaniła sobie, paliła kadzidełka o wymyślnych zapachach, tybetańskie, wytwarzane z wedyjskimi recepturami, ajurwedyjskimi zapisami, niwelujące stany rozstroju nerwowego. Oparte na prastarych formułach, używane w medycynie i medytacji. Zapachy świątyń buddyjskich i indyjskich stosowane podczas pujy (tybetańskiej medytacji) i przy oczyszczaniu. Paliła czarne świece i rozmawiała ze zwierzakami. Bo Tonia uwielbia zwierzaki, ale z medytacją buddyjską nie ma nic wspólnego.
            Kiedyś chciała zostać weterynarzem, ale… nie wyszło. Jak miliony innych rzeczy, które się jej nie udały. Które miały być dla niej ważne.
Miało upływać owo życie Toni z dystynkcją właściwą Antoninie – takie imię wybrali jej rodzice; nie wiedzieć czemu, bo matka to normalna Zośka z domu Babuch, a ojciec – Stefan Podjezdny. Skąd u nich taka fantazja, tego, jak Tonia mawiała, nie wiedzieli nawet najstarsi Indianie. Antonina Podjezdna. Niemożliwe, by Podjezdni – ludzie prości (i spokojni z tego powodu – niewiele chcieli od życia) wiedzieli, że imię to nosiło tyle aktorek teatralnych, operowych: Filleborn, Gordon-Górecka, Hoffman, Kawecka, Klońska czy Radwan. Nie mieli też pojęcia, że imię jest życzeniem rodziców dla dziecka. Gdyby o tym wiedzieli – nie daj Bóg – można by podejrzewać, że na Tonię spadłby splendor sławy związanej z wybitnymi kreacjami teatralnymi, filmowymi czy operowymi. A tymczasem ani nie umiała śpiewać, choć bardzo lubiła, a i z pamięcią niezbyt dobrze, więc i wszelkie występy, na których musiałaby się popisywać deklamacjami, pozostawały poza jej zasięgiem. Mogliby i od Marii Antoniny zaczerpnąć, ale przecież ta skończyła sromotnie. Chyba nie życzyliby takiego losu ani własnemu dziecku, ani sobie… Właśnie! Może moja Tonia to taka Maria Antonina… .A gdzież tam! Tonia to Tonia.
-– Zobaczysz – zarzekała się – kiedyś będę obrzydliwie bogata. Kupię ci tę kolię, która tak bardzo podobała ci się w Centrum, i torbę Wittchen, i perfumy Guerlain, krem… i… –cudownie rozmarzała się i tak, że inaczej być nie mogło.
            Nieszczególnie martwiła się tym, jak ją nazwano. Nie czuła związku między życiem i imieniem; te kwestie nie były immanentnie zależne od siebie. Swoje psy nazwała Klara i Aurela. Dzieci całkiem normalnie: Kaśka, Marcin i Dawid. Jego imię też było prozaicznie niewymowne – Roman. Bo Tonia nie widziała w imionach żadnej magii. Ktoś jakoś się nazywa, bo tak – i tyle! Wszelkie imaginacje, klątwy, kabały – owszem, ale imię…? – ot! Chwila. Nie wiesz, jak nazwać psa, dziecko, przezwać kogoś? Ona rzuca: pies – Baron, córka – Matylda. Jestem zmęczona i nie miałam czasu na makijaż – Tonia mówi, że wyglądam jak stara Figaszewska.
– Która to Figaszewska? – pytałam przykładowo.
– Skąd mam wiedzieć? – odpowiadała. – Przecież nie znam żadnej. Nikt z taką łatwością nie znajduje nazw jak Tonia. I już każdy ma imię. I to jakie ładne!



środa, 25 listopada 2015

Rzymskie impresje

Rzymskie impresje


No i przyszła. Szara, bura i drzewa niepotrzebnie łyse. Ciężkie chmury złowieszczo przetaczają się po niebie. Próżno szukać uroków. Po złocie, szkarłacie i zieleni ani śladu. Ani słychu frywolnego trelowania ptaków w pobliskich krzewach. Ani szelestu liści rozpościerających się dywanem na całej połaci. I parki opustoszałe, i ławki osamotnione.
A do tego świat wokół paskudny; zamachy, nienawiść, złość, zgrzytanie zębów i złorzeczenia. Człowiek człowiekowi wilkiem. Kiwi, kiwi, kakadu… Psia mać! Próżno szukać urody życia! A ono prze i prze do przodu…  I jakby tego było mało! Tu słychać, że znajoma chora, tam rozpacz po wielkiej stracie… I aż się boję… i myśli odpędzam natrętne, bo we mnie wiosna… (Puk, puk! Odpukać w niemalowane.)
Rzym i Florencja przywitały mnie słońcem. Z niegasnącym apetytem chłonęłam to wszystko, co już znałam, odnajdywałam znane miejsca, rozpoznawałam tropy i nieustanne zachwycałam się. Do bólu w piersiach, do zapatrzenia. Ginęłam w małych, ciasnych uliczkach i odnajdywałam się. Z butelką (właściwie małą buteleczką białego Frascati) snułam się po mieście, mijałam przytulne trattorie, malutkie sklepiki, nie pragnąc niczego nad to, by się zgubić, by zostać tam na zawsze. (Dobrze, że wino się kończyło, bo po lekkim oszołomieniu wracał mi rozsądek i wiedziałam, że to tylko chwile, a prawdziwe życie toczy się tu, gdzie jest moja rodzina.)Niemniej jednak mam na długi czas obrazki pamięci, które uspakajają mnie, pozwalają przystanąć, przysiąść, zająć się, choćby pisaniem, bo już mnie nie  gna, nie pili.

I ilekroć źle, i jesień szara, bura i drzewa niepotrzebnie łyse, i ciężkie chmury złowieszczo przetaczają się po niebie, i świat wokół paskudny; zamachy, nienawiść… Ja  mam swoją wiosnę w sercu i obrazki pod powiekami; budzące się do życia Campo di Fiori, ocienione krzesło w Tucci na Piazza Navona, dyskretny urok maleńkiej florenckiej trattorii   Note di Vino przy urokliwej Borgo dei Greci albo też ukryte przed wścibskimi oczami zaczarowane podwórce z podniszczonymi freskami, Bóg wie czyimi, ale zacnie wyglądającymi  na obrośniętych bluszczem i jaśminem ścianach, na których historia zapisała się zdobnymi kartuszami, emblematami. Mam obrazki wyrastających nagle i nieoczekiwanie maciupeńkich ołtarzyków i figurek różnych Matek Boskich od Bolesnych, Karmiących, po Szkaplerzne czy Pięknej Miłości, zaułków prowadzących donikąd i górujących nad Rzymem parasolkowatych pinii.  

Mam je teraz w sobie i pozostaną we mnie. A kiedy odezwą się tęsknotą, wtenczas powrócę… Zostawię ową nudną szarość i przez krainę błękitu, obserwując z okien samolotu połyskujące niczym srebrna łuska dachy nieznanych domów, w których szczęścia i nieszczęścia, obojętność i brak miejsca na myślenie o innych, w których życie toczy swój czas… i powrócę…
 

Dodaj napis
























niedziela, 18 października 2015

Kochany, kochany lecą z drzewa jak dawniej kasztany….

Kochany, kochany lecą z drzewa jak dawniej kasztany….

Nie pamiętam, jaki był maj tego roku. Pewnie ładny, bo nic szczególnego nie utkwiło mi w pamięci. Ani że ciepło, ani że zimno. Prawie nic. Bo oto pamiętam zielone zawiązki kasztanów… Pojawiły się zaraz po kwitnieniu, tym przecudnym, gdy to kremowe kwiaty z frymuśnymi, postrzępionymi płatami, z żółtymi słupkami, zebrane w gęste wiechy wyglądały tak pięknie, że oczy trudno od nich oderwać. Od tego mnóstwa, od tego zapachu, od tego lepu.  I oto w takich okolicznościach przyrody jak zwykle pomyślałam o maturze. Już nie swojej, bo przecież człowiek nie powinien wciąż wracać i wracać. Nie można wszak wciąż podążać za wspomnieniami, grzebać w pamięci. Bo po co! Życie jest tu i teraz. I przecież zawsze jest w nim coś absolutnie fascynującego. Pomyślałam o tych wszystkich młodych  ludziach mijanych na ulicach, ubranych elegancko, z głowami pełnymi pięknych wizji. I wcale, ale to wcale im nie zazdrościłam młodości, możliwości… Tylko uśmiechałam się do nich i w duchu życzyłam im wszelkiego spełnienia.
Maj pachniał. Piersi pełne szczęścia, głowa w chmurach, kto by tam chciał spoglądać na ziemię!
Jakoś po kilku dniach pod nogi wpadł mi młody kasztan! Ba! Kasztaniątko! Małe i cherlawe, ledwie co związane w zieloną kulkę, z wypustkami, które kiedyś miałyby szansę stać dorodnymi kolcami. Miękkie, niepozorne… A wokół maj królował niepodzielnie…
Dzisiaj wracałam z Majką ze spaceru. W powietrzu wilgoć październikowa. I złota na drzewach, i czerwieni....I szelestu liści, i łopotania skrzydeł odlatujących ptaków. Jesieni zatrzęsienie! I znów mi wpadł kasztan pod nogi, a inne leżały… z pękniętą skorupą obnażającą wnętrze. Aksamitne i lśniące. Pełne i dojrzałe. Z kolcami wyostrzonymi, ale przywiędłymi już na tyle, że nie potrafiły uchronić tajemnicy wnętrza.  
I naraz przywiódł mi się do głowy obraz tamtego majowego… Obraz  tak odległy, że aż dziw! I wcale nie minęło jakby z bicza strzelił! I pomyślałam:„ Ile czasu minęło? Ile się zdarzyło? Ile dobra i radości,  a może  nawet i szczęścia?” I pomyślałam: „Jaki czas łaskawy, że tak spowolnił i, że tyle dał.” I pomyślałam: „Jak pięknie jest żyć! Jesienią też pięknie! I pięknie jest czekać na wiosnę”. I pomyślałam: „Oj chciałoby się jeszcze wiele takich jesieni i wiosen”. I pomyślałam:„ Jak dobrze jest się tak zżyć ze swoim życiem”. I jeszcze  coś sobie pomyślałam…, ale pewne myśli niechaj zostaną we mnie…



niedziela, 6 września 2015

O tym, że z biegiem lat człowiek traci liczbę pojedynczą

                Siedziałam sobie u kuzynostwa mojego męża (  nota bene wizyta była całkiem przyjemna: urocza wieś nad rozległym jeziorem, otoczona  lasami, z dala od zgiełku, przy domu sad, o tej porze mamiący zapachami i kolorami, nieopodal szczekają psy, ale nie jest to zjadliwe ujadanie, a raczej ów niezbędny element wiejskości). Jako że z kuzynostwem mało się znamy, a to wszystko, co wiemy z tak zwanego słyszenia jest niewystarczające, by zadzierzgnąć więzy, które znów z biegiem lat stają się coraz bardziej w życiu istotniejsze, więc od słowa do słowa i … coraz to odkrywamy się jedni przed drugimi.
- Nie! No my już dawno porzuciliśmy myśl, by wyprowadzić się na wieś… Praca, zajęcia dodatkowe syna…
Kuzynostwo kiwają  z pewnym współczuciem dla naszego „wielkomiejstwa” głowami:
- Tak, tak – powiadają – wiemy, jak to trudno… Nasz wnuk, siłą rzeczy musiał zrezygnować z niektórych zajęć, bo mieliśmy problem z dojazdem….
-No, cóż… – ja  z moim mężem doskonale wiemy, o czym mówią, bo przecież od poniedziałku  do soboty uprawiamy logistykę związaną z zajęciami Marcela.
- A może coś zjecie, upiekliśmy ciasto – oferuje  kuzyna żona. – No bo wiecie, my bardzo lubimy ciasta…  I w ogóle lubimy jeść, chociaż wiemy – tu kuzynka oraz naturalnie jej mąż znacząco dotykają swoich może nieco zbyt odkształconych  brzuchów – że nie powinniśmy, ale co sobie będziemy wszystkiego odmawiać. W końcu co my mamy z tego życia! Praca, dom, dzieci, wnuki….
Spojrzeliśmy się z mężem na siebie, bo my nie bardzo przepadamy za słodkim, ale co tam; raz kozie śmierć!  i szybko pospieszyliśmy z odpowiedzią:
- A bardzo chętnie poczęstujemy się, chociaż odkąd rzuciliśmy palenie, to prawie w ogóle nie jadamy słodyczy. Zresztą  wiele nam się zmieniło; nie pijemy kawy, wolimy wino od drinków!
- My też rzadziej pijemy kawę! – przerwał mi odkrywczo  tym razem kuzyn, by zaraz obwieścić:
- Rano do przed wyjściem parzymy herbatę. A kawę to ….ho ho… czasem jak popołudniu oglądamy serial… No wiecie… mamy takie swoje ulubione, a poza tym  w jednym gra nasza synowa, a że rzadko ją tu u nas na wsi widujemy, to choć w telewizji się na nią napatrzymy.
Popatrzyliśmy z ciekawością na kuzynostwo. Było w tym może  coś niegrzecznego, chyba dlatego, że my nie oglądamy żadnych seriali i wręcz jesteśmy ich wielkimi przeciwnikami. Ale o tym rzecz jasna im nie powiedzieliśmy, ale za to pokiwaliśmy solidarnie  głowami na znak zrozumienia, pochwaliliśmy się:
- My to bardzo lubimy filmy hiszpańskie i niemieckie, ale najchętniej czytamy….
-No tak…  wy jesteście miastowi…. Intelektualiści… – rzekła   kuzynka chyba nawet  pewną lekko wyczuwalną estymą.  – My jesteśmy prostymi ludźmi. Owszem czasem kupujemy jakieś kolorowe gazety i coś tam poczytamy, ale to rzadko.  Wiecie nie mamy do tego głowy,  a poza tym  oszczędzamy na starość.
                 I tak rozmowa płynęła spokojnie, że nie wiedzieć kiedy za oknem poszarzało. Poderwaliśmy się z miękkich krzeseł.
- Powinniśmy już wracać. Mamy jeszcze  wiele rzeczy do zrobienia – zakreśliłam w powietrzu duży okrąg nad głową, który miał niby obrazować ów ogrom. – Musimy koniecznie się jeszcze spotkać.
                Siedziałam za kierownicą skupiona na jeździe. Mój mąż czujnie wpatrywał się w drogę, na wypadek jakby jakaś zwierzyna wychyliła z lasu.
- Patrz! Jak miło spędziliśmy dzień. I wypoczęliśmy, i pogadaliśmy. Ależ się odprężyliśmy I chyba dzisiaj wcześniej położymy się spać, bo jutro mamy znów strasznie dużo zajęć.
Skinęłam głową. Ani się obejrzeliśmy jak byliśmy pod domem.
                Obudziłam się  w środku nocy. Jakoś oboje nie mogliśmy spać. Leżeliśmy obok, nie zdradzając nawzajem tego, że nie śpimy.  To był czas na naszą pojedynczość. I właśnie podczas tego niespania uświadomiłam sobie, że gdzieś zgubiłam liczbę pojedynczą.





piątek, 4 września 2015

Nie ma nic za darmo!

Nie ma nic za darmo!


                Mam czas. Dużo czasu. Wreszcie mam też możliwość spowolnienia, sublimowania życia, zatrzymywania się tam, gdzie coś zajmie moją uwagę, skupienia się na rzeczach małych. Nic mnie  nie gna, nie przymusza… Nie mam potrzeby spoglądania w kalendarz czy na zegar – czas  płynie niezauważalnie.  Tak  więc wygląda wolność?  Powiadali mi: „zobaczysz będziesz się nudzić, zatęsknisz za owym ferworem spraw, za tym  ruchem” . A ja wiem, że nie zatęsknię. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Szkoda  tylko, że tę moją radość burzy poczucie pewnej „schyłkowości”.  Wiem i oczywiste staje się  dla mnie, że wszystko się kończy, ale mimo to prześladuje mnie myśl, że na nic już nie czekam. Co miało być – było, nie spodziewam się spektakularnych wzlotów, drastycznych upadków,  suspensów, niczego już nie zmienię, nie rozpocznę…  Nazwałam sobie ten okres w życiu „dotrwaniem”.  Chyba jakoś smutno się zrobiło…

środa, 1 lipca 2015

Co było, nie wróci….ale jest cudnie

                Co było, nie wróci i szaty rozdzierać by próżno-śpiewał Bułat Okudżawa. I nie wróci, choćby nie wiem co.   Jestem z tym nawet jakoś pogodzona i może dlatego zwracając się ku przeszłemu, coraz rzadziej popadam w melancholię, złorzeczę na prący do przodu świat. Coraz łagodniej reaguję na zmiany – te na zewnątrz i te wewnątrz mnie. I nawet czasami siebie lubię. Na przykład za cowakacyjne wymyślanie cyklów dnia.  Co roku coś innego. W tym roku ustaliłam sobie „stałe punkty”. Rano spacer, potem rower, lody na rynku, w międzyczasie jakieś domowe krzątaniny i oczywiście pisanie, i oczywiście czytanie gdzie bądź. I na pewno na fantastyczne spotkania też znajdzie się miejsce.  I niby nic…a jednak.
                Dzisiaj rano, idę uśpionym jeszcze miastem na spacer z psem.  Zieloność rozszalała i bujna niemożliwie. Boczną uliczką, pośród różnorodnego świegotu, z dala głównej arterii miasta, gdzie już  gęstnieje ruch samochodów. Słońce też jeszcze poranne, ale już pojedyncze promienie, przesmykują się przez korony kasztanowców i lubo łachocą kark. Idę wzdłuż rzeczki, szemrzącej swoją opowieść. I nawet zazwyczaj roztaczający się w powietrzu mało elegancki zapach, którym nieraz trąci, dzisiaj wypierany jest przez omdlewającą woń róż, subtelny zapach jaśminowca.  Pod wielką lipą przy Gieesie rozkładają się straganiarki. Truskawki, czereśnie kuszą czerwienią. Z wolna rozsuwają  się rolety sklepowych witryn. Szkoda, że nie wylegnie na ulicę zapach świeżego chleba i nie zadzwonią bańki z mlekiem. Ale i tak jest cudnie i  swojsko.  Miasto budzi się.


 

sobota, 16 maja 2015

O czytaniu o pisaniu….

O czytaniu o pisaniu….        


            Jestem stara baba. W niezłym stopniu wykształcona, w dużym stopniu obczytana, jakoś tam obyta w świecie. Za cholerę jednak nie potrafię zrozumieć „fenomenu”  czytelniczej blogosfery! Jakoś  trawię, ba! – chylę czoła i nawet trochę się boję, jeśli zajmują się tym kompetentne osoby (chociażby blog Jarka Czechowicza Krytycznym okiem) mające merytoryczne przygotowanie do tzw. ferowania prawd. Bo i język, i forma, i odpowiednie narzędzia (warstwa krytyczna ), które pozwalają na owe „krytyczne oko", ale,  niestety, zgoła  bywa inaczej. 
Prawo do ferowania wszelkich opinii uzurpowały sobie nastoletnie (niekiedy nieco starsze)  czytelniczki, prowadzące blogi i z lubością „popełniają recenzje”. Wszędzie! Empiki, Merliny, Lubimy Czytać! Cooltura!!
Nie, żebym miała coś przeciwko czytaniu! Boże broń! I doprawdy dla  mnie jako pedagoga, a do tego polonisty – miód na serce, jeśli czytelnictwo rośnie w siłę. Ale na boga żywego! Skąd nagle pomysł, by odbierać chleb osobom do tego uprawnionym, które zęby zjadły na krytycznych dyskursach?
            Sądzę, że przydałoby się nieco pokory z ich strony i nieco rozwagi ze strony wydawnictw, sięgających po owe nieszczęsne blogerki, by to one "rozdziewiczyły" pojawiającą się na rynku książkę i autorytatywnie orzekły "za" lub "przeciw".  Może warto przyjrzeć się temu, jak piszą. I jasna sprawa, że nie o to rzecz idzie, czy piszą źle czy dobrze o książce, ale jakim językiem. Bo ja na przykład, gdy czytam w opinii o jednej z moich powieści  cyt: „Spotykając dawne sąsiadki ożywają wspomnienia dawnych lat” i  inne farmazony również o innych powieściach ( nie tylko moich) to nóż się w kieszeni otwiera. Doprawdy!
I coraz częściej jednak żywię przekonanie, że nie piękne jest  nie to, co nam się podoba, ale to, co piękne. Wbrew powszechnej opinii, że piękne  nie jest to, co piękne, ale to, co się nam podoba!

Ps. Jeśli zaś naraziłam się komukolwiek, to gotowam na chłostę, Ale błagam! Niechaj „język będzie giętki i wyrazi to, co pomyśli głowa” nie zaś miele trzy po trzy!

            Z wyrazami szacunku i błogosławieństwem dla wszystkich ferujących wyroki.
Gośka Żytkowiak


piątek, 1 maja 2015

Życie człowieka tęsknotą jest.

Życie człowieka tęsknotą jest.


            Wędrówką życie jest człowieka – pisał Stachura, Navigare necesse est, vivere non est necesse ( żeglowanie jest koniecznością, życie nie jest koniecznością) – śpiewa Alicja Majewska ( nota bene wciąż mnie zadziwia ta piosenka – ową prostotą, a zarazem głębią). Ja zaś nie będąc ani mędrczynią, ani autorytetem w zakresie celu, sensu  zycia…nie zamierzam też na wzór Heideggera tworzyć koncepcji, w których osnową uczyniłabym ontologiczną analizę  ludzkiego bycia z naczelnym, fundamentalnym  pytaniem o sens bycia, postawiłam samej sobie tezę, że życie jest wielką tęsknotą.

Pozostaje tylko kwestia przyimków. Tęsknota do, za, po …czyli poniekąd pewne syntaktyczne wariacje, którymi teraz nie chcę zaprzątać sobie głowy, jeżeli chodzi o jakieś językowe kodyfikacje.

Istotny dla mnie pozostaje ów fakt nieustającej tęsknoty, która fizycznie daje znać o sobie w postaci ściskania w żołądku, pełnych łez oczu, nieprzespanych nocy, dokuczliwego poczucia niespełnienia.

Gdy byłam młoda odzywała się we mnie czekaniem na  wielką miłość, szczęście – niepokoiła i ćmiła w głowie. Gdy  nie jestem już młoda bywa, że odzywa się tęsknota do tamtej tęsknoty, bo coś już wiem, coś się zdarzyło, coś już na pewno się nie zdarzy. I tak samo jak wówczas- niepokoi, ćmi, pozostawia niedosyt. I coraz więcej jest tych tęsknot. Tęsknię za tatą, tęsknię za innymi, którzy byli, a już ich nie ma, tęsknię za czasami, kiedy więcej było przede mną niż za mną. I tęsknię do miejsc niepoznanych, ludzi, których nie spotkam. Zatem pozwolę sobie sformułować własną myśl: Życie człowieka tęsknotą jest.

 

czwartek, 2 kwietnia 2015

O mojej najnowszej powieści Dokąd teraz?


O mojej najnowszej powieści Dokąd teraz?



             Dokąd teraz? - To powieść, w której jest  i trochę tajemnicy, i trochę sagowości, i trochę seksu… wszystko, czego potrzeba, by czytelnik znalazł coś dla siebie. Jest to propozycja z wielowątkową fabułą, obejmującą kilkadziesiąt lat z życia głównej bohaterki Lili Czarneckiej.

Lili to postać skomplikowana, pełna sprzeczności, której życie zdeterminowane zostało przez dom rodzinny. Patologiczny ojciec, milcząca matka wywierają ogromny wpływ na kobietę, która  nie radząc sobie z traumą, idzie przez życie, nieświadomie, a często i świadomie krzywdząc ludzi, którzy są obok niej: córkę Sarę, kolejnych mężczyzn. Ma wielką potrzebę mimikry, bo tylko ona pozwala jej żyć. Wątek głównej bohaterki splata się z innymi postaciami w powieści, które pozostając w ścisłym związku z historią Lili, mają swoją własną opowieść dotykającą pewnych meritów życia: miłości, namiętności, rozstań i powrotów, prawdy i kłamstwa. Jest tu więc wątek małżeństwa Niebieszczańskich, wątek lekarza ginekologa Rafała Dobrzyńskiego, który podobnie jak Adam Niebieszczański ucieka z rodzinnej miejscowości i wiąże się z piękną i młodszą od siebie tancerką klubu Go-Go Olgą oraz wątek zakochanego obsesyjnie w głównej bohaterce – Lili Samuela Ziemińskiego, który całe życie zaprogramował tak, by zdobyć serce kobiety. Wszyscy za sprawą zbiegu okoliczności spotykają się po wielu latach w jednym miejscu, w Gorzowie, gdzie rozgrywa się  dramatyczny finał powieści.
            Starałam się wpleść do powieści trochę mrocznej tajemnicy, trochę zagadkowości, które są w stanie wzbudzić ciekawość potencjalnego czytelnika. Całości dopełniają chyba niezłe dialogi.
            Powieść nie jest chronologicznym zapisem zdarzeń, ale by „ułatwić”, czy też uporządkować lekturę pooznaczałam części, nazywając je najczęściej imionami bohaterów, których fragmenty dotyczą. Jestem przekonana, że całość stanowi ciekawą propozycję dla czytelnika poszukującego niebanalnej historii opowiedzianej w niebanalny sposób.



poniedziałek, 30 marca 2015

Łatam dziury w całym



Skąd jestem? Kim jestem? Dokąd zmierzam? – pytania nasuwały mi się intuicyjnie, chyba od zawsze, a przynajmniej:
- Primo! – od momentu, kiedy  zaczęłam do swojego życia podchodzić refleksyjnie,
- Secundo! – kiedy zaczęłam pisać i wymyślać postaci. Miałam świadomość, że człowiek nie pojawia się ot! tak sam z siebie, nie znajduje się go w kapuście, nie wyskakuje sroce spod ogona. Życie, sposób patrzenie na świat, wszelkie filtry, które uruchamiają się w każdym z nas determinowane są ową genealogią
– Tertio! – zanim napotkałam obraz Gauguina

o tym samym tytule ( tyle tylko, że formy czasowników są w liczbie mnogiej). Obraz ( nota bene jeden z najbardziej rozpoznawalnych) stawia  jedne z podstawowych pytań o cel, sens ludzkiego życia. Pytanie skierowane ku światłemu światu Zachodniej Kultury było o tyle dziwne, by nie rzec kontrowersyjne, że sam autor odpowiedzi na owe pytania szukał w oddalonych od zachodnich cywilizacji wyspach Oceanii). Mało! Ponoć znalazł je – mianowicie owe odpowiedzi na pytania, choć filozofowie i inni myśliciele uznali, że stawiane pytania należą do tych, co dla których poszukiwanie odpowiedzi pozostanie czcze i bynajmniej nie po to są, by na nie odpowiedzieć, ale by o nich dywagować w różnych formach.
Tym bardziej chwała jemu i cześć!
Ja zaś vanitas vanitatum et omnia vanitas, przypomniawszy sobie ten obraz, podjęłam kaleką próbę zrekonstruowania i reinterpretacji owego obrazu ( w zasadzie przesłania, które  się z niego wydobywa).
Fundamentalne pozostają dla mnie pytania o tożsamość. Abstrahując od wszelkich tekstów kultury – mniej bardziej intelektualnych – zdaję sobie sprawę z faktu, że im jestem starsza, tym częściej uświadamiam sobie potrzebę konkretyzowania własnej tożsamości. Potrzebę potwierdzenia owych odwiecznych prawd, które są niczym innym jak w różnym stopniu wypadkową indywidualnej próby poszukiwania odpowiedzi  na powyższe pytania, ale i  faktów zastałych w świecie rzeczywistym ( cokolwiek pod tym określeniem się zmieści) Dlatego też piszę powieści, których bohaterowie posiadają własną genealogię, owo drzewo genealogiczne, na którym porastają choćby jako „dziczka”. W moim mniemaniu, choć pytania „Skąd jestem” , i drugie „Dokąd idę? pozostaną fundamentalne, nie uda się  żadna próba odpowiedzi, jeśli po drodze nie zatrzymany się nad odpowiedziami: „jak?”, „dlaczego?”, „po co?”. To one są konstytuantą naszego życia. Bo to one determinują nasze życiu „tu i teraz”. 
Dlatego w moich powieściach zawsze jest bohater/ -ka, która posiada genealogię, jest „skądś”, i to jaka jest determinowana jest owym „skąd przyszła”, ale są i inne znaki zapytania.
- Szukasz dziury w całym – powiedziała mi kiedyś pewna kobieta na jednym spotkaniu.
- Nie! – odpowiedziałam jej. – Ja łatam dziury w całym…

wtorek, 10 marca 2015

Co prawda, to  prawda


Nigdy nie napiszę bestselera! Chociaż wiem, co to jest, i jak się doń zabrać. Mam oczytanie, obycie, oprzyrządowanie językowe, świadomość czasu, miejsca, trednów… Cholera! Mało wiele nie mam! Brakuje mi nazwiska, skandalu, kontrowersji, która bodłaby w oczy, uwierała jak kamyk w bucie, dokuczyła jak giez „na rozległej płaszczyźnie czterech liter kobyły” ( nie chciałabym używać trywializmów w stylu „na kobylej dupie”). Piszę, szukając prawdy życiowej, która byłaby spójna z tym, co widzę i z tym co myślę. Była – jeśli nie prawdziwa, to prawdopodobna. Piszę, szukając umocowania w historii – tej bliskiej, indywidualnej,tej – ciut dalszej, ocierającej się o Wielką Historię, która zdeterminowała losy tych najmniejszych, nieświadomych „ dziania się” ludzi.  Piszę z wielkim szacunkiem do języka.Nie dając się ponieść przypadkowym konotacjom, obowiązującym modom, konceptualnym rozwiązaniom. Bo nie o oryginalność mi idzie, nie o tani populizm mi idzie, nie o banał mi idzie…. Ale o wyrażenie tego, co w duszy gra, co natknęło się na mnie, bez mojej woli i wiedzy, co nie dało mi spać, żyć…Co nakazało mi pisać.
Nie pozostaję wolna od błędu…Wciąż uczę się i uczę i wciąż jeszcze wiele nie umiem…

niedziela, 22 lutego 2015

Joanno Sałygo!

Zdarzyło się  Nie wiem nic o Tobie, ni o Twoim cierpieniu! Zresztą jesteś już zgoła zupełnie innym bytem, który zapewne nie przejmuje się rozterkami takich jak ja. Przypadkiem kupiłam książkę ( bo była w pakiecie pod warunkiem, że kupowało się „ileś”. Nic mi nie podchodziło. Przy „Chustce” też sie wahałam, ale suma summarum wybrałam, bo była w rekordach wyświetleń (a często gęsto z moją powieścią „Tonia”). I może przez ów fakt pewnych doświadczeń związanych z podejmowaniem desperackiej walki z chorobą nie bardzo miałam ochotę na lekturę. Tym bardziej, że ja wymyśliłam po części moją historię, Ty oparłaś ją o najintymniejsze aspekty doświadczeń. Nie czytałam Ciebie. Z lęku. Przesycona wielością innych propozycji ( Czasami wołam w niebo, Oskar i Pani Róża, czy chociażby Con  Amore), dystansowałam się od tego tematu, który jednak chciał nie chciał – dotykał bez żadnej subtelności najcieńszych warstw mojej osobowości. Żyję w kręgach i uściskach raka. Mój tata, jego brat, mamy brat, teściu, teściowa – to zaledwie garstka.  
Mniejsza o moje asocjacje. Dzisiaj za sprawą G. zostałam wywołana do odpowiedzi  i otrzymałam zadanie. Film Joanny Kopacz Joanna. Tak mam, że muszę widzieć więcej zanim obejrzę film. Pozlepiałam to co już wiem, z tym, czego nie jeszcze wiedziałam.  Wrzuciłam w Youtube… Reportaż za reportażem, strona fundacji Chustka.Totalna erupcja emocji!  
Joanno! Gdzieśkolwiek jest jeśliś jest! Wygrałaś tę batalię! Fundacja, książka, reportaże, nominacja do Oskara! Dla twoich bliskich – męża Piotra, Jasia, dla innych bliskich – może to i pocieszenie warte funta kłaków, ale czas mija i goi rany…. Z czasem przyjdzie świadomość sensu. I tego życzę wszystkim podobnym…

ps.
Dzisiejszej nocy Gala Oskarów. Obyś święciła swój sukces!



niedziela, 1 lutego 2015

Trochę się tłumaczę


Trochę się tłumaczę
- Śpisz – usłyszałam ostatnio i nie do końca zrozumiałam, o co chodzi. – Od listopada nie napisałaś nic na blogu. Zaglądam i  nic. A czekam!
Najpierw rzuciłam jakąś wymijającą odpowiedź, że coś tam, coś tam, ale potem pomyślałam, że – istotnie. Pewnie wynika to z tego, że najzwyczajniej nic mi się nie ciśnie do głowy. Do końca roku byłam mocno skupiona na powieści „Tam, gdzie twój dom”, która zyskała uznanie mojego wydawnictwa, co skutkowało podpisaniem umowy i teraz czekam na ciąg dalszy ( korekta, okładka, zapowiedzi). Wiele czasu poświęcam Marcelowi, którego uczę, jak się uczyć i gospodarować czasem. W wielkim stopniu absorbuje mnie czytanie (tyle ważnych i dobrych książek ukazało się na rynku, a ja nie potrafię przejść obok tego obojętnie). Nadto wszystko jeszcze nie dzieje się nic takiego, co domaga się spisania. Żyję powoli, niespiesznie. Żadnych fajerwerków, ale nudy też nie ma. Niekiedy drażni mnie rzeczywistość, w której żyję; ludzie, sytuacje, ale staram się omijać je szerokim łukiem albo interpretować. Coraz częściej też zdaje sobie sprawę, że prawdziwe życie to to, które jest tuż obok mnie i jestem w stanie w znacznym stopniu wpływać na jego jakość. Był czas fascynacji poznawania nowych miejsc, ludzi, ale minął, a może  tylko nieco przycichł. Nie znaczy to, że  nie wpuszczam do swojego życia nowych ludzi. Nie! Ale mam tak  duże grono przyjaciół, znajomych, że nie czuję pustki. Od czasu do czasu znajomości „weryfikują” się, znikają ludzie jak na FB. Czasem bez pożegnania. Bywa! „Przychodzimy, odchodzimy, Leciuteńko na paluszkach. Szczotkujemy, wycieramy buty nasze, twarze nasze. Żeby śladów nie zostawić, żeby śladów nie zostało(…)”- J. Jęczmyk
Lubię mój spokój. I choć czasem gdzieś z zakamarków wyrwie się uśpiona tęsknota za czymś nieokreślonym, to pozwalam jej poćmić, a potem przeganiam, bo moje życie jest tu i teraz. Mogłam wybrać inaczej. Mogłam. Ale wybrałam tak. Życie składa się w wyborów i cokolwiek jest, zawsze mogłoby być inaczej. Mnie się marzy, bym jak najdłużej mogła wybierać.