.
Rzadko
wchodzę w rolę coach’a, trenera personalnego, terapeuty, uzdrowiciela dusz,
doradcy, mentora, chociaż paradoksalnie życie napisało mi scenariusz, w którym
znamienitą część mojej egzystencji strawiłam jako pedagog, nauczyciel,
polonista, wychowawca, słowem – belfer( - ka – tu: w poszanowaniu dla
społecznej dyskusji na temat żeńskich form
nazw zawodów i tytułów). Ale dzisiaj pewna intymna sytuacja życiowa
skłoniła mnie do pewnej refleksji. A mianowicie; ogromnej siły potrzeba, by
przełamać pierwsze lody, zwłaszcza, gdy są na pozór nie do przełamania – grube i
twarde, niepoddające się nawet ociepleniu klimatycznemu. By przebić głową mur –
większy niż berliński ( który summa summarum rozpadł się) i masywniejszy jak
chiński. O co mi chodzi? Zanim zanudzę Czytelnika domorosłymi teoriami na temat
przełamywania barier, opowiem banalną historię bez przesłania i bez misyjności.
Miałam
koleżankę w pracy. Nieco młodsza ode mnie. Ładna, bogata, chyba niegłupia. Nie
zawiązałyśmy przyjaźni na śmierć i życie, ale dogadywałyśmy się dobrze w
codziennych, zwykłych sprawach. Co słychać? Ok! Albo: Do kitu! Fajną masz kieckę!
Lub: Nic mi się dzisiaj nie chce! Może nie było filozoficznych pogadanek na
temat sensu życie, celu, roztrząsania problemów ontycznych, zgłębiania tajników
na miarę antropologów. Było normalnie! Takie zwykłe babskie o dupie maryni. Ale
któregoś dnia moja interlokutorka zamilkła. Na amen. Jak zaklęta w kamień
księżniczka jakby dopadła ją nieubłagana, acz dziwna afazja. I nie tylko przestała do mnie mówić,
przestała mnie słyszeć i widzieć. Mijała mnie jakbym była transparentna! Długo
zachodziłam w głowę, cóż to się stało, droga moja? Jakąż krzywdę ci
wyrządziłam, że mijasz mnie pełna obojętności. Jakbyś przechodziła przez cień.
Bez oczu, bez uszu, bez krwi i serca. Lata mijały ( całkiem jak w ludowej
baśni). Nie, żeby mnie ten fakt obchodził tyle co zeszłoroczny śnieg, o nie,
nie! Zadrą w sercu mi była owa dziwna sytuacja. Owszem, często rozmyślałam nad
tym, co mogło się stać, że nagle stałyśmy się sobie – mało że obce, mnie się
stała pierwszym wrogiem, celem ataku, rezerwuarem złych emocji. I trwało to!
Eskalowałam ataki, by jak najbardziej dopiec, złamać, ośmieszyć, wyszydzić.
Udawało mi się! Wszak człowiekowi jakoś tak łatwo złe wychodzi! W domu
rozpamiętywałam swoje wygrane bitewki. Z początku z szaloną satysfakcją
świeciłam swoje małe triumfy, ale z czasem pojawił się smutek. Po wygranej –
smutek. Większa wygrana – bardziej dojmujący smutek! I tak smutek tężał we mnie, rozrastał we mnie
jak wielkie drzewo. Coraz gorzej mi było z tymi moimi virtuti militari. Ciążyły
mi na piersi, przydawały tyle wstydu i poczucia małości, a jak najmniej chwały.
Któregoś dnia, spotkawszy rzeczoną na
korytarzu, zagaiłam:
- Dzień dobry! Czy widziała pani może
mojego syna? Zapomniał zeszytu z historii. Pewnie boi się, że dostanie naganę.
Z początku wzdrygnęła się. Stanęła
unosząc głowę jak surogatka wypatrująca nadciągającego zagrożenia. Nie
wiedziała, czy znów nastąpi atak. Z ziemi. Z powietrza. Po chwili nieco zdezorientowana odpowiedziała:
- Widziałam. Pytał, czy jego mama jest
już w szkole.
Wymieniłyśmy się uśmiechami. Teatralnymi
i sztucznymi jak ciepłe lody.
A potem jakiegoś innego razu zapytałam o
godzinę. I jak tam czwarta „c”. I o pogodę, bo to zawsze bezpieczny temat. I
pochwaliłam, że fajne okulary. I jakiś dowcip (krótki, by nie przeginać) wkradł
się niby nic. I przyszła pora na temat matki i ojca, który umarł po ciężkiej
chorobie. I na plany i marzenia życiowe…
I,
nie wiem, kiedy, ale poczułam, że jakoś ciut lżej mi w życiu. Jakaś tama
została przerwana, dając ujście złym emocjom. Jakieś drzwi się otwarły bez
konieczności użycia łomu lub pukania w nieskończoność. Jakieś słowa się
zrodziły, które już dawno wykreśliłam ze słownika. Jakieś gesty potrafię
wykonać, chociaż zdawało mi się, że ręce mi zesztywniały. Jakieś rzeczy o Tobie
potrafię pojąć, które wydawały się nie do pojęcia.
Zbliża się czas Bożego Narodzenia, czas
końca roku, czas Nowego Roku… ale tak naprawdę każdy czas jest dobry, by usunąć
z naszej ścieżki życia kłody, by pozrywać łańcuchy, by wyciągnąć rękę, by
powiedzieć – cokolwiek – by nie milczeć bez potrzeby, choć wiemy, ze złotem
bywa i nie mówić bez potrzeby,
zwłaszcza, gdy słowa jak miecz…
Może być lepiej, piękniej może być.
Naprawdę J
Pani Gosiu, dziękuję za tę opowieść, za to zwierzenie. Niestety opisywana przez Panią sytuacja jest mi nader bliska, a dodam, zdarzyła się mi nie raz. Zagadkowe są to czasy i peypetie ludzi się w nich poruszających. Potrzeba zrozumienia dla otaczjących nas ludzi i okoliczności w jakich się znajdują.
OdpowiedzUsuńPani Małgosiu ja mam taką sytuację życiową Jest to osoba z rodziny.Bardzo nad tym boleję bo na prawdę nie mam pojęcia dlaczego Ona tak pielęgnuje w sobie złe emocje.Jestem od niej 15 lat młodsza co w pożnym wieku juz nie jest dużą różnicą.Kochamy tego samego męższczyznę i Bóg mi świadkiem nie mam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi.Nie wiem ,czy dam rady jak pani pisze..... usunąć z naszej scieżki kłody ,wyciągnac reke by nie milczeć bez potrzeby......... Spróbuje dużo zdrowia Pani życzę
OdpowiedzUsuń