O tym, jak nagle po pięćdziesiątce, uświadomiłam sobie, że jestem bardzo, ale to bardzo dojrzałą kobietą..
Kiedy miałam jakieś naście lat, fiubździu
w głowie, żadnej tak naprawdę wiedzy o życiu,
było mi błogo dobrze. Zmartwienia, troski zasadzały się na banalnych sprawach
– kupić nie kupić, iść tam, czy tu… i takie tam inne. Rozterek sercowych nie posiadałam,
bo ten jedyny od zawsze był przy mnie.
Wewnętrzna radość rozpierała mnie i
brnęłam przez świat, rzadko kiedy oglądając się za siebie.
Nekrologi wiszące na drzewach nie
zatrzymywały mnie, a jeśli już gdzieś
wzrok zahaczył, to na krótko i tyle tylko, by odczytać nazwiska. A tam sami
starcy. Jakaś Janina 50 lat, jakiś Jerzy
63. W biegu pomyślałam: „Cóż żal!
Bo przecież serce miałam, a człowieka to
zawsze wypada żałować. Ale przecież… nażyli się.” I dalej do przodu! Ej! Chciało się żyć. Życie
płynęło ustalonym rytmem; szkoła, mąż, dzieci, praca, ważniejsze – mniej ważne
zdarzenia, które przechodziły często niezauważone. Co tam! W duszy mi grało. I wciąż czułam w sobie
tę wewnętrzną niemal rozpierającą radość. Taką prostą, dziecięcą, spontaniczną… Ludzie chwalili:
-Jak
ty potrafisz cieszyć się życiem!
-Jak
ty zarażasz tą swoją radością!
Bywało,
owszem, że co niektórzy sarkali, kręcąc głowami:
-
Dorośnij! Masz męża, masz dzieci. Spoważniej!
Czasem
i ja ganiłam się za tę swoją niefrasobliwość, za to poczucie szczęścia, bojąc się,
że się skończy. Gdzieś w tyle głowy
zaczaił się niepokój… Ale co tam! Psy szczekają, karawana idzie dalej…
A
potem stało się! Jedna ważna śmierć, druga, trzecia…. I nagle dorosłam… umarło
we mnie dziecko. Stałam się stateczna, mądra i smutna… Dojrzałam. Nie sądziłam, że dorosłość tak
boli i jest taka trudna.
Nauczyłam
się oglądać za siebie. Nauczyłam słuchać
ludzi. Nauczyłam się umierania. Nauczyłam się farbować włosy i ćwiczyć mięsnie
twarzy, by pozbyć się zmarszczek mimicznych, a inne nauczyłam się tuszować. Nauczyłam
się tęsknoty do wnucząt i myślenia o sobie„babcia”. Nauczyłam się robić obiady
niedzielne i Wigilie….I zasypiać ze świadomością, że jutro może nie nadejść….
....
i wcale nie jest mi dobrze z tą dorosłością.
***
drzewa są po to, by dawały cień
słońce po to, by świecić
wiatr musi wiać
morze szumieć
motyl ulotność
ma wpisaną w swoje bycie
jakże jasny jest determinizm
nie warto
zawracać rzek
wyznaczać szlaków ptakom
zamykać noc przed świtaniem
umieć żyć
pamiętać wczoraj
nie czekać jutra
-może nie nadejść
kochać
bez względu na wszystko
szybko
-bo można nie zdążyć
czekać
cierpliwie
na mannę z nieba
albo głosy trąb Jerycha
przyjąć
z uniesioną głową
zrządzenia Opatrzności
jakże prosty jest determinizm
***
Pierwsza śmierć była
jak spełniona apokalipsa
rozrywała żyły
pulsowała w każdym milimetrze
zmęczonego ciała
nie dała żyć
była dniem i nocą
świtem, zmierzchem
snem i śnieniem.
Druga śmierć przyszła spokojnie
nie darła szat
nie toczyła łez
oglądana drugi raz
czasem budziła zdziwienie
że tak wcześnie
że tak cicho
że mogła zaczekać
Trzecia śmierć
była faktem
nie może więc być
tematem oryginalnej poezji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz