Coś się porobiło!, czyli jak mogłaś, Roma!
Ano! Coś się porobiło!
I nie mam bladego pojęcia jak to naprawić. A w czym problem? No właśnie,
problem w stagnacji, w kompletnej inercji jaka zawładnęła mną i w żaden sposób
nie mogę wydobyć się z tego marazmu. Kiedy tylko zdołam siąść przed ekranem
komputera, nachodzi mnie totalne otępienie. Zamiast pisać, bo dni mijają, czas
zaciera pamięć i Ta, o której chcę pisać coraz bardziej rozmywa mi się w głowie
(mam wprawdzie notatki, ale te – zdawkowe, lakoniczne- niewiele wnoszą. A są i
emocje, towarzyszyły podówczas mi, kiedy siedziałyśmy w Jej kuchni w miłym
towarzystwie drewnianych ptaszków, aniołów, mosiężnych dzwonków, lecz i te
zresztą też z dnia na dzień cokolwiek tracą na sile) siedzę więc przed ekranem
komputera, przywołuję wspomnienia, gromadzę siły i co ? I guzik z pętelką! Figa
z makiem! Tak więc siedzę jak, nie umniejszając schizofrenikom, schizofrenik katatoniczny
lub bezmyślnie grzebię w Internecie. Znam już na pamięć wszystkie najnowsze
fasony butów, obstukane mam wyprzedaże, znam wszelkie rankingi, wiem, co się
czyta, o kim się pisze ( ostatnio nawet zyskałam niepoślednią widzę o tym, kto
zacz siostry G.)Mój Ty Pani Złoty na niebie! Tyle tematów! Śmiesznych,
dziwnych, frapujących, żenujących, strasznych, emocjonujących, angażujących
społecznie, a ja zawzięłam się, by pisać o Niej. Rzucić to i przystąpić do
czegoś innego, póki umysł w miarę sprawny! Zacząć pisać coś lekkiego: o miłości,
zdradzie, tym jedynym, poszukiwanym przez lata, a trafionym nagle podczas w
wyprowadzki w leśnie ostępy. Albo trochę poważniej o poszukiwaniu siebie, długim,
mozolnym, ale wreszcie zwieńczonym sukcesem. Albo o jakichś innych „lejdis”, z
których każda coś tam ma ciekawego do zaoferowania. Albo jeszcze może pokusiłabym
się o jakieś twarze, np. Sto twarzy Filipa. Mogłabym też pofilozofować sobie
albo wyciągnąć Czytelnika gdzieś poza jego miasto, kraj, poczarować go egzotyką
( wprawdzie sama nie bardzo jestem w tej materii obeznana, ale cóż – nie na
darmo zostałam wyposażona w fantazjowanie, wymyślanie obcych światów). Albo…
Wiele bym mogła. Ale ja nie! Siedzę drugi rok z okładem i piszę. Czasem jedną
stronę, czasem jedno zdanie, a czasem – nic. Pustka na kartce, a w głowie
katarakty i dzikie nurty. W głowie słyszę podszepty: „Zostaw to! Nie męcz się!”.
Ale nie mogę! Nie, nie i koniec!
Wciąż pamiętam ten Jej
entuzjazm, kiedy jakoś ad hoc pojawiała się propozycja, by o Niej napisać. Już
wówczas była słaba, nieco przygaszona i wydawało się, że uszła z Niej owa
niesamowita energia, którą miała w sobie, którą zarażała innych. Ale oto nagle
w jej głosie pojawił się entuzjazm, radość, duma. I tak się zaczęło. Biały notes.
Codzienne spotkania w Jej kuchni ( nie tak z samego rana, bo potrzebowała
czasu, by po ciężkiej nocy dojść do siebie – tak sama mówiła).
Nieraz był moment, kiedy zdawałam sobie
sprawę, że może tak być, że nagle spotkania się skończą, że nagle zostanę sama
w jakimś punkcie dziwnej opowieści, że nagle Jej może się przestać chcieć, bo
zda sobie sprawę, że nie wszystko, może należeć do tej opowieści. Ba! z czasem coraz mniej!
Niemniej zarzucałam na siebie cokolwiek, pod pachę biały notes i szłam. Do Jej
domu, potem do szpitala – jednego, drugiego…
A
któregoś „potem”, gdy przychodziłam, była ona, ja i cisza…, a miedzy nami
niedokończona opowieść. Gładziłam jej umęczoną bólem twarz, trzymałam ją za
poranione ręce i błagałam, by zwolniła mnie z obowiązku pisania. Milczała. Ja
też milczałam. Między nami nie padły już żadne słowa.
Ps.
Wiesz, Droga moja! Gdybyś tak trochę mi pomogła, może by nam się udało. W tej
chwili mam niespełna 200 stron
maszynopisu… I co mam z tym zrobić? No co? Jak mogłaś, Roma!
Poniżej
„Prolog”
„- Chcę napisać o tobie, Roma – powiedziałam.
Zwyczajnie. Tak, jakbym zamierzała oznajmić: chcę cię zaprosić na kawę. A nie
tak, jakbym informowała kogoś o tym, że właśnie oczekuję od niego sprania się
ze swojego życia. Że liczę na odsłonięcie zasłoniętego, na rozdrapanie
zabliźnionych ran, na akty ekshibicjonizmu, do których ciężko się będzie przyznać. – Nosisz w sobie tyle
historii. Szkoda, by przepadły – dodałam.
Przez chwilę w telefonie zapadła cisza. Pomyślałam
sobie, że straszna idiotka ze mnie. Nagle ni z gruszki, ni z pietruszki dzwonię
do niej i proponuję, by stała się moją opowieścią. Chciałam przeprosić i
rozłączyć się. Zrzucić ten nietakt na karb roztargnienia, głupiego podszeptu. Ale
nagle po drugiej stronie odezwał się głos Romy. Słychać było równy, ale dziwnie
ciężki oddech. Milczałam, spodziewając się gorzkich słów. Byłam na nie gotowa. Zaczęła
mówić z ociąganiem jakby wciąż ważyła słowa. Jakby chciała być pewna, że chce
powiedzieć to, co mówi.
- To fantastycznie! – powiedziała.
- Ja ci opowiem wszystko! Co tylko będziesz
chciała! – oznajmiła jednym tchem. – Możesz pytać. Odpowiem na każde twoje
pytanie.
Jej głos drżał. Nie wiedziałam, czy ze wzruszenia,
czy z innych przyczyn. A może drżał najzwyczajniej dlatego, że była słaba. Słuchałam
jej i usiłowałam ją sobie wyobrazić. Widziałam
drobną postać, na wskroś skromną i nierzucającą się w oczy. Ubraną w
długą zwiewną spódnicę o niemodnej długości – ani midi, ani maxi. Taką do pół
łydki. Sweter. Jakby za duży, w kolorze magenta ( gdyby nie ona, zapewne nigdy
w życiu nie poznałabym tej nazwy. Pewnie nazwałabym go buraczkowym albo wiśniowym,
ale ona powiedziała kiedyś „lubię kolor magenta” a potem jak dziecku wyszukiwała
przedmioty, wskazywała na nie palcem i oznajmiała: „to jest magenta, trochę jak
amarant, a trochę jak rubin”). Krótko ostrzyżone włosy, które, mimo że ledwie
odrastały od głowy, wciąż odgarniała. Nie lubiła jak przylegały do czoła, bo
wyglądały wówczas nienaturalnie jak dorysowane niedbałą kreską.
- Wiesz, ja teraz prawie cały czas jestem w
domu. Nie wychodzę nigdzie. Jeszcze jestem za słaba. Ale – nagle pospieszyła z zapewnieniem
– już lepiej. O! Dużo lepiej! Piotr mi załatwił ten szpital. To świetny szpital
i wspaniali lekarze. I wszyscy się tak mną zajmowali jakbym była nie wiadomo
kim. Aż mi było głupio, bo przecież nikt mnie tam nie znał. Ale byli dla mnie
tacy mili, tacy mili…–wciąż mówiła szybko i słychać było, że wkłada w to niemały
wysiłek, Miałam nieodparte wrażenie, że bardzo zależało jej, by mnie przekonać,
że jest z nią całkiem dobrze. Jest w świetnej formie i doprawdy nie ma w tej
chwili nic ważnego na głowie i będzie cudownie jak o niej napiszę. I zanim
zdołałam cokolwiek powiedzieć, ona już zaczęła swą opowieść.
Nie
miałam śmiałości jej przerywać, ale też nie chciałam. Bo gdy zaczynała mówić,
wszystko inne przestawało być ważne. Nikt tak jak ona nie potrafił opowiadać. Umilkła
na chwilę. Słyszałam, jak łapie oddech. Kaszlała.
- Trochę się przeziębiłam – tłumaczyła się
skwapliwie. – To przez te otwarte okna. Tam w szpitalu wciąż wietrzyli. W
salach i na korytarzach okna otwarte na przestrzał. Przeciągi na każdym kroku. Ale rozumiem… Przecież muszą tak robić…Wszelkie
choróbska…
Wszystko potrafiła usprawiedliwić.”[i]
„
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz