To
był maj…, czyli o tym, że człowiek tak już ma, że jak mu się coś wryje w pamięć, to nijak tego wyrwać nie można
Jestem za młoda na pomstowanie na komunizm, za stara, by go ignorować. Historia z pomocą literatury, filmów oraz innych tekstów kultury i nie tylko nauczyła mnie, że komunizm był czymś zgoła złym i nie ma potrzeby, by wysilać się na poszukiwanie dobrych stron. I w tej kwestii nie zamierzam prowadzić jakiejkolwiek polemiki. Z kimkolwiek. Oczywista oczywistość. Kiedy osiągnęłam już ten stan świadomości, który pozwalał mi na interpretację dziejących się zdarzeń, bolałam nad wszelkimi aktami niegodziwości człowieka wobec człowieka i wymierna stawała się prawda z innych, jeśli nie gorszych, to równie podłych czasów: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Nie podejmuję się choćby próby historyczno – socjologicznego rekonstruowanie tych czasów, bo i merytorycznie nie podołałabym, a i większej potrzeby po temu nie widzę. Ale dni, które się toczą, wśród nich – 1- maj przywodzą na myśl czasy mojej młodości. Wybaczcież mi, jeśli nie piszę o ucisku, o degrengoladzie obyczajów, o cenzurze, o uchybieniach na wszystkich przestrzeniach życia… Nie piszę… bo nie. Bo w zakamarkach mojego umysły tkwi obraz majowy, w którym nie ma żadnej oceny, który niepoddawany jest reinterpretacji, który nie jest w najmniejszym stopniu opowiadaniem się za czymś, a który jest tylko jednym retrospektywnym elementem...
Maj rozpoczynał się pięknie!
Słońcem, ciepłem. Tak, że całe rzesze uczestników majowego pochodu z trudem go
zakończyły. Żar lał się z nieba, a trzeba było trzymać fason, bo na chodnikach, na balkonach i w parkach,
stojąc na ławkach i wyciągając szyję jak gęsi owemu wielobarwnemu przypatrywali się mieszkańcy
Barlinka. Ulice roiły się od ludzi i kolorów. Na rogatkach przycupiły budki z
cukrową watą i saturatory z wodą sodową. Czystą lub z sokiem. Trzeba było mieć
znajomości lub wygląd nie byle jaki, by poczuć słodycz soku w szklance sodowej.
Nad tłum wystawały pęki balonów niczym wielka wiązanka komunistycznych goździków
w kolorze biało – czerwonym( z nieprzypadkową przewagą tych drugich). W
mundurku harcerskim ( jednego roku) albo w czarnych szortach i białym
podkoszulku, dumnie dzierżąc w rękach wielkie koło olimpijskie ( innego razu)
wracałam z pochodu. I nagle moją uwagę przykuł tłum ludzi przy rzeczonej
wcześniej księgarni... Nie zważając na fakt, że moje reprezentacyjne
podkolanówki są brudne i zsuwają się na kostki, marszcząc się nieestetycznie i
brzydko jak obwarzanki, stanęłam w kolejce. Niczym w zabawie w głuchy telefon
podawano tytuły książek, które rzucili z okazji Święta. Matko! czegoż tam nie
było! Cała klasyka polska i światowa – od Mickiewicza, przez Sienkiewicza, po
drodze Dobraczyński, przypadkiem rzucony Hłasko aż po Flauberta, Tołstoja i Bóg
raczy wiedzieć kogo jeszcze. Dam sobie głowę odciąć, że w tym skwarze,
pośród cisnącego się tłumu, w powietrzu
unosił się zapach książki – farby drukarskiej nie wiem, czego jeszcze, co do dziś przyprawia mnie o zawrót głowy ( może
dlatego opieram się e- bookom).Co chwilę z tłumu wynurzały się osoby, którym
dane było zakupić coś super atrakcyjnego.
I oto pośród ich szturchań, przepychanek, wzajemnych złorzeczeń doszłam do
kasy… I… I UDAŁO MI SIĘ NABYĆ… Encyklopedię,
potem jeszcze kilka innych cennych lektur, o których istnieniu właśnie się dowiedziałam. Unurana, spocona i
szczęśliwa wracałam do domu, który był rzut beretem.
Minęło tyle lat, tyle
zdarzyło się – w wiele bardziej emocjonującego, wartościowszego... a mnie w
pamięci kołacze się tamten obraz. I tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz