Oj gna mnie, gna! W poszukiwaniu straconego czasu, czyli jadę weryfikować wspomnienia z rzeczywistością….
Wakacje! Należą mi się w tym roku jak nic! Zasłużyłam sobie! Wprawdzie
w głowie gdzieś kwiliły mrzonki o podróżach zamorskich, ale szybko zostały
wyprostowane przez Krzysztofa:
- Absolutnie! – zaperzył się, kiedy tak z głupia frant oznajmiłam, że właśnie
zarezerwowałam wczasy w Turcji od piątku, na tydzień, all inclusive- Francja – elegancja.
Napoje, baseny full wypas! – Absolutnie! Ja mam zobowiązania, terminy! A poza
tym pieniądze! Trzeba to, tamto, siamto…. Koniec kropka!
Tym to sposobem moje wczasy
diabli wzięli! Mrzonki pierzchły gdzieś w dalsze zakamarki umysłu i tam sobie
kwilą po cichutku, po kryjomu! Zdzwoniłam do Miłej Pani z Biura, przeprosiłam, pokłamałam,
pozmyślałam, pośmiałam się z sobie danym wdziękiem i humorem… Siadłam nieruchomo, napawałam się swoim nieszczęściem.
Coś ze dwie godziny lizałam rany. A potem pomyślałam sobie, że cóż: nie Turcja,
nie Majorka, nie Grecja, ale przecież
mogę i w Polsce. Wszak „piękna
nasza ziemia cała”. I padło na Toruń! Jadę więc do Torunia. A stamtąd… gdzie
oczy poniosą…. I na pewno pojadę do Orzechowa, bo przecież będę miała okazję skonfrontować
to, co napisałam w powieści „Całkiem
dobre życie”, zweryfikować wspomnienia z czasów, kiedy byłam (jak ja nie lubię
czasu przeszłego w tym kontekście!). Zapaliłam się do tego pomysłu! Tak więc hotel zarezerwowany, bilet zakupiony.
Pakuję siebie, dzieciaka i w drogę!!!
Poniżej fragment powieści „Całkiem
dobre życie”
„Kiedy wysiadła z autobusu, była
skonana. Cały dzień w drodze dawał znać o sobie. W żołądku ściskało ją, choć
nie była głodna. Czekając w Toruniu na autobus do Wąbrzeźna, zjadła w pobliskim
barze pierogi. Kobieta w białym stilonowym fartuchu polała leniwe grubą warstwą
margaryny z cukrem. Wszystko było mdłe i słodkie, ale Róża jadła. Wprawdzie już
odzwyczajała małego od piersi, ale jeszcze karmiła. Lęk o przyszłość,
niepewność nakazywały jej nie przestawać. Gdyby cokolwiek złego, to jemu choćby
i jej pokarm zostanie. Była zmęczona i wmawiała sobie, że potrzebnych jest jej
kilka godzin odpoczynku, by odegnać złe myśli. Mały spał spokojnie zupełnie nie przejmując
się tym, że jego życie się zmienia i jakby podświadomie nie chciał przysparzać
matce rozterek. Po wyjściu z baru natknęła się na kolejkę. Stanęła, bo co by
nie było zapewne będzie to coś, czego jej zabraknie. Nie miała nic. Nie
wiedziała jak to będzie. Bała się tej swojej samodzielności. Podjęła bodaj
najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. W głowie wciąż kręciły się te same
obrazy. Wyjście z mieszkania. Ciche zamykanie drzwi jakby bała się, że ktoś
zobaczy i zawiadomi Sławka. Nie chciała sobie wyobrażać jego powrotu do domu. Wypierała
go z myśli, ale nie dawał się. Wracał wciąż w wyobraźni. Zrozpaczony, szalejący
z wściekłości, z tym gorzkim poczuciem
rozczarowania. Nakładała sobie inne
obrazy, matki, domu, który miała zająć za półtora godziny, może dwie, ale nie!
Jego obraz był wyraźniejszy, przebijał przez wszystkie inne, odciskał się jak
mocno pociągnięta długopisem kreska, widoczna jeszcze na iluś kolejnych kartkach. I nie
dawał się nijak zamazać. Nie mogła po prostu wyrwać kartki z mózgu, zmiąć i
wyrzucić.
- Dla pani?
– rzuciła sklepowa. – To samo?
Róża przytaknęła. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że
stanęła w kolejce za nie wiadomo czym. Ludzie wychodzili z kolejki ze
zwycięstwem na twarzach. Nieśli konserwy w torbach. Pomyślała, że dobrze się
złożyło. Mogły poleżeć i smaczne są. Kiedy Sławek przynosił do domu prostokątne
puszki, najbardziej lubiła ten moment, kiedy mały aluminiowy kluczyk zawijał wokół
kawałek opakowania, a potem podnosiło się wierzch konserwy, której zapach
wypełniał cały dom. Kroili sobie plaster za plastrem, popijając winem.
„Rozpusta” – śmiał się wówczas Sławek.
-
Turystyczną tylko? Czy pięć tych i pięć tych? – dopytywała beznamiętnie
ekspedientka.
- Hmm –
zawahała się chwilę.
- A co to za
wybrzydzanie. Pani woła! Kolejka stoi! – odezwał się głos z kolejki.
- Pięć
jednych i… – zanim dokończyła, puszki leżały na ladzie.
Spakowała je do torby, w której szeleściły jeszcze woreczki z przygotowanymi
kanapkami. Wyszła ze sklepu. Wózek stał przy witrynie, którą widziała z wewnątrz. Położyła torbę na dole w
koszu. Duża walizka była ciężka i niewygodna, ale tłumaczyła sobie, że jeszcze
trochę i jej świat zmieni się. Na lepsze. Mimo wszystko.
Przy
stanowisku siódmym, na który miał być podstawiony autobus do Wąbrzeźna przez Chełmżę,
Węgorzewo, Orzechowo, stało kilka osób. Róża ucieszyła się, że może uda jej się
w końcu pojechać bez tarmoszenia, przepychanek i nerwu. W informacji
powiedziano jej, że kurs trwa około godziny. Ucieszyło ją to, bowiem, miała szansę dotrzeć przed zmierzchem. Był
początek sierpnia. Długie jeszcze noce… .
Na przystanku przyglądano się
jej z nieposkromioną ciekawością. Pewnie
trasa była na tyle objeżdżona przez stałych pasażerów, że widok obcej miał
prawo budzić zdumienie. Nawet kierowca potraktował ją jak „nieswoją”. Wysiadł z
pojazdu. Ulokował bagaż, wziął pod pachę wypięty ponownie kosz i wniósł do
środka. Dopiero potem siadł za kierownicą, przeczesując grzywkę palcami,
zerkając dyskretnie, zagaił:
- A dokąd to
pani sobie życzy?
- Orzechowo.
Jeden zwykły i … wózek? … To już nie wiem… jako bagaż… ?
- Damy radę!
Ludzi nie ma, nie ma się co wygłupiać –
rzucił wpatrując się w nią, że poczuła, jak czerwieni się niczym jaka
dzierlatka. I ułamek sekundy jakby zapomniała, że jest matką. Mężczyzna
przyglądał jej się badawczo. Róża przymknęła oczy. Zmęczenie dawało się we znaki.
Ręka dotykała synka. Kręcił się, ale wciąż spał. Z czułością pomyślała o nim. To już ostatni
etap drogi. Jeszcze paręnaście minut dzieliły ją od nowego życia. Róża zdawała sobie, sprawę, że wszystko to
inaczej by wyglądało, gdyby u jej boku był mężczyzna. Silna dłoń, jasna
decyzja… . Sławek… . Może kiedyś. W innym świecie.
Mężczyzna za
kierownicą co chwilę spoglądał w lusterko, uśmiechając się zalotnie.
Przez chwilę widocznie przysnęła, bo na którymś zakręcie przebudziła
się i zobaczyła żółty, eternitowy dach przystanku. Przypomniała jej się pomalowana
farbą ściana. Przecież była więcej jak miesiąc temu. Pewnie kibice
rywalizujących drużyn wiejskich klubów piłkarskich w ten sposób okazywali
wzajemne sympatie i antypatie. Żółta tabliczka przymocowana do przekrzywionego
słupa oznajmiała: Orzechowo. Kierowca pomógł jej wysiąść. Młoda dziewczyna,
niewiele młodsza od niej wyskoczyła na pobocze i w zasadzie nie mówiąc nic,
przytrzymywała kosz, kiedy ona mocowała się z zatrzaskiem. Kierowca jeszcze
zerkał, dopóki odbijała się w bocznym lusterku, a potem autobus ruszył,
pozostawiając po sobie zapach spalin, który zaraz się rozszedł w powietrzu.
Dziewczyna, upewniwszy się, że wszystko w porządku, poszła w drugą stronę, jeszcze
z dwa razy oglądając się za przybyłą i zniknęła za porośniętym parkanem, ponad
którym wyglądały ciekawskie łodygi malw z rozkloszowanymi kielichami czerwonych
i różowych kwiatów.
Róża ruszyła
do d o m u. Z pól ciągnących się zaraz za domostwami dochodziły zapachy,
których nie umiała nazwać, ale których nigdzie indziej nie czuła. Pomieszanie
zbóż, ziół i traw. Było cicho. Rozglądała się. Pustka, cisza i spokój, jakie
panowały wokół, były czymś tak obcym, że zdawało jej się jakoby ten cały świat
był tylko wytworem jej wyobraźni. Podświadomie czekała aż zza rogu usłyszy szum
jadącego po szynach tramwaju, zobaczy kolor świateł albo ludzi przemierzających
z jednego brzegu ulicy na drugi. A tu nic. Tylko odgłosy zwierząt, porykiwania,
poszczekiwania i podzwaniająca cisza.
Tak dokuczliwa, że trudna do przyjęcia. Za parkanami przycupnęły domki, z
otwartymi na oścież oknami. Na ławkach przed wejściem do domostw stały bańki na
mleko po wieczornym udoju. Wieś umęczona dniem odpoczywała. Gdzieś za płotami
widać było poruszające się sylwetki. Róża minęła grupę młodzieży z kocami,
ręcznikami przewieszonymi przez ramię. Patrzyli za nią z ciekawością. Któryś z
dzieciaków wykrzyknął:
- Dobry
wieczór!
- Ty! Kto to
? – spytał chłopiec z grupy.
- Nie wiem –
wzruszył ramionami tamten.
-To co
ty jakiś głupi jesteś! Nie znasz, a się
kłaniasz – wyśmiewał inny z chłopców.
- Dajcie mu
spokój – powiedziała ładna dziewczynka. Była najwyższa z nich. Cera smagła,
długie zebrane w koński ogon włosy, miała może z siedemnaście lat. – Wypada
przywitać, nawet jak ktoś obcy.
-A mnie się
zdaje, że to może ta nowa nauczycielka. Mama mówiła, że pan Edek mówił, że
jakoś teraz miała przyjechać. A widziałem Zaleskich jak kręcili się wkoło domu
dla nauczycielki.- No! – dodał chłopak, który gdzieś już Róży mignął. – To
chyba ona była z naszą dyrektorką.
- Tak, tak –
przytakiwała mała blondyneczka. – Ja też ją widziałam już. To na pewno ona.
- Ty to
Kowalowa jak zawsze wszystko wiesz! – sarkał ktoś z grupy.Dzieciaki zniknęły za
zakrętem, przed którym widniał
drogowskaz: Ryńsk 4 km.
Z daleka zobaczyła jakieś małżeństwo,
oparte o płot. Mężczyzna zrobił z dłoni daszek, bo słońce świeciło mu prosto w
oczy jakby kogoś wyglądał. Róży nie przyszło nawet do głowy, że to jej
wyczekują. Mężczyzna przystępował krok, to znowu się zatrzymywał. Widział ją
nie tak dawno przecież, ale mylił go ten wózek. No bo i jak to? Nikt o dziecku
nie wspominał! To i skąd by się nagle miało wziąć? Ale, kiedy dzieliło ich
kilkanaście metrów do niej, ruszyli obydwoje w jej stronę. Powoli niepewnie,
przyglądając się z ciekawością.
Róża
uśmiechnęła się. Domyśliła się, że to Zalescy, dyrektorka opowiadała o nich i,
że mieszkają tuż obok szkoły i zarazem jej mieszkania.
- O matko
jezusowa! – zwołała Zaleska, trzymając
jedną ręką wózek, drugą podtrzymując gotowy do porodu, obwisły brzuch – Toć to
takie maleństwo! I to pani magistrowej?!
Kobieta przyjęła dziecko Róży całkiem naturalnie, nie
pytając o nic. Skoro było, to było! Róża
uśmiechnęła się na to „magistrowa”, bo w rzeczy samej nie przywykła do
tego tytułu.
Kobieta
witała ją jak znajomą od wielu lat. Zrobiła taki gest jakby chciała odebrać
z jej rąk wielką walizkę. Zaprotestowała. Walizkę wziął mężczyzna. One szły,
prowadząc wózki. Róża była bardzo zmęczona, ale z każdym krokiem rósł w niej spokój. Ta kobieta obok, o której nie wiedziała nic, napawała ją owym spokojem. Nie
wiedziała czy przez sam fakt posiadania małego dziecka, czy też przez
łagodność, jaka malowała się w całej jej sylwetce mimo tej ciążowej deformacji.
- Zaledwie
tydzień temu wyjechała nasza Maria kochana – zagadnęła Zaleska. Dziewczyna
domyśliła się, że chodziło o Marię Rofe. Zastanawiała się, jaki związek łączył
ją i dyrektora. A może to rodzeństwo? Pewnie nie dowie się tego i nie jest jej
to potrzebne. Fakt, że tych dwoje wiedziało o swoim istnieniu i to, że ona –
Róża dziwnym zbiegiem okoliczności zawieruszyła się w ich życiu zdawał się być
absolutnie niepodważalny. I wiedziała też, że pewnie należą do tego samego
zastępu aniołów, które sprawują nad nią pieczę. Oni i Sławek, i …babka ze
swoich zaświatów i matka… i Danka… . Róża tknięta tą świadomością, że mimo
wszystko nie jest sama na tym świecie, poczuła ściskanie w dołku, gotowa
rozpłakać się jak dziecko.
Nie powiedziała nic. Zaleska dodała po chwili niby szeptem,
choć było pusto, oprócz skrzypienia kół i pokaszliwania Zaleskiego nie słychać
było żywego ducha.
- Pani Maria to tylko na wszystkie świętości zaklinała,
byśmy na panią magistrową mieli baczenie. A ona … ona to dla nas… . Eee tam!
Szkoda gadać! Powiedziała. Rzecz święta! – Następnie zniżyła jeszcze bardziej
głos, jednocześnie rozglądając się nieufnie wokół siebie. – Tu we wsi to zaraz wyszło, że ona za Żydem mężem
wyjechała! Nasi to nic sobie z tego nie robili, ale tamci… .Teatry tu urządzali!
Głupie te ludzie, że mówię pani! Przyjeżdżali czy to z Wąbrzeźna, czy z Torunia
i głupot rozpowiadali. A niektórzy, to wiadomo.
Póki nie wiedzieli, to na rękach nosili, a potem… potem to jej
kamieniami okna powybijali! Ale to pani
tylko te głupole, co to ich reszta zaraz rozumu nauczyła. I dalej spokój u nas!
Mieszkanie
mieściło się tuż obok szkoły. Stanowiło część małego domku, jakich kilka bliźniaczych było
we wsi. Druga należała do Zaleskich. Mniej więcej w połowie jego długości stał
niski płotek zrobiony z półmetrowych sztachetek, który dzielił niewielkie
poletko tuż przed domem. Róża patrzyła
na budynek. Wyglądał niczym rysunek będący wyobrażeniem dziecka. Spadzisty
dach, prostokątne otwory okienne z drewnianymi okiennicami, czerwona cegła. W
oknach bieliły się firany. W trzech pierwszych jednakowe, w dwóch inne. Jakby
owe firany zaznaczały innych lokatorów. I tak było w istocie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz