Dom
Zawsze miałam dom. Było to tak oczywiste, że nigdy
nie przystawałam na dłużej nad jego znaczeniem, wszelkimi konotacjami. Był. Tak jak była matka, ojciec. Był. Tak jak
była noc i dzień. Był. Stały element życia.
I nawet, gdy wychodziłam z domu z nowo zaślubionym mężem, to też nie było
żadnej tragedii. Zmieniało się w tym domu wszystko wedle nowych mód i modłów,
tylko powroty się nie zmieniały… I to
poczucie przynależności do domu.
Przynosiłam tam wszystkie swoje dzieci, by zaczynały eksplorację świata
od tego miejsca. A zwłaszcza, by się nasyciły tą miłością, ciepłem, by poczuły
się bezpiecznie i, by niosły to przez swoje życie. Niewielki było to dom.
Zaledwie kilkadziesiąt metrów kwadratowych w szarym kostropatym bloku. Ale dla wszystkich starczało miejsca. I dla
babci z jednej strony i dziadka z drugiej strony, dla ciotek, kuzynek… Dom się
nadymał i powiększał, rósł, pęczniał… olbrzymiał
jak zaczarowany…. Chyba nawet pozbywał się kątów, a jeśli nie to one były
całkiem puste – nikogo wbitego w kąt.
Dom rozbrzmiewał rosyjskimi balladami, dźwiękami akordeonu
i śmiechem… perlistym śmiechem dzieci, które wynosiły z kuchennej szafki gary i
tarabaniąc śpiewały: „Maszeruje orkiestra, maszerują żołnierze, jeden bębni na
bębnie, drugi wali w talerze”. I tłukły
się talerze w dziwacznym korowodzie dokoła stołu. Musiały być tak jakieś f l u
i d y, bo nikogo w domu głowa nie bolała,
nikt nie nakazywał: „Cicho”. Stary piec
w zimowe wieczory ogrzewał dom. Przyklejona
jak glonojad do miodowych kafli, obejmowałam przysadzisty piec i
wdychałam jego zapach. Potem przychodzili
inni i tak objęci ładowaliśmy w siebie ciepło. Na całe lata.
Na stole i komodzie bieliły się wyniosłe i sztywne serwetki koronkowe,
którym mama gwarantowała absolutna nietykalność.
Dom na co dzień pachniał czystością. Z czasem palce dzieci pozmieniały prawa.
Którejś niedobrej jesieni dom stał się
świadkiem odejścia. Na drewnianej podłodze przyjmował uchodzącego z ciała
ducha. Sufit zetknął się z podłogą. Świat się spłaszczył. Z hukiem opadły plastikowe,
udające kryształ sople żyrandola, zachrobotały pokurczone z żałości ściany.
Gruchnęło jestestwo domu. Zaskowyczał dom stratą. Zapadł się. Nie chciałam
widzieć końca domu. Zabrałam cząstkę z nie do końca wystygłego pieca. Tliła się
resztką życia. Nie myślałam o niej, bo nie
umiałam i nie chciałam. Nie potrafiłam rozbuchać ją w wielki płomień. Ale nadszedł czas. Kiedy ogień
strzelił w górę…
Znów jest dom…
I jest miejsce dla wszystkich przy stole. Są dźwięki pianina i śmiech dzieci i
płacz niemowlęcia i w tle pobrzmiewa rosyjska ballada…. A z portretu
zawieszonego nad sofą patrzą wyblakłe oczy ojca…
https://www.youtube.com/watch?v=0_Ckmuml7pI
https://www.youtube.com/watch?v=mt46V7IrxHw
https://www.youtube.com/watch?v=0_Ckmuml7pI
https://www.youtube.com/watch?v=mt46V7IrxHw
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz