Sobotnio- niedzielna play lista z muzyką wpisaną w życiorys- w lata młodości, w lata pierwszego zakochania, pierwszych rozterek…
zdjęcie z Internetu |
Od
najwcześniejszych lat muzyka towarzyszyła mi w życiu. Pewnie to za sprawą
mojego Ryśka, który cały czas śpiewał, grał na czym popadło. Wówczas to były
głównie rosyjskie ballady i międzywojenne szlagiery. Nic dziwnego, że
dziedzicząc po nim skłonność ( bowiem talentem bałabym się to nazwać) od
wczesnych lat grałam na akordeonie, pianinie, gitarze, mandolinie, flecie
prostym, poprzecznym, banjo. A i
śpiewałam – solo, w duecie, w zespole wokalnym, chórze. Oczywiście
spektakularnej kariery nie zrobiłam, ale nieważne. Ważne jest to, że jako ten
Janko Muzykant bez muzyki nie potrafiłam żyć.
Nigdy też nie typowałam muzyki, bo i się nie znam na tym… Moje gusta
muzyczne kształtowały się poniekąd same, a czasem po wpływem osób, które były
wokół… Brat, ciotki, potem grono przyjaciół…
Pamiętam u mojej
babci w Pełczycach w stołowym pokoju, do którego na co dzień nikt nie miał
dostępu ( chyba że kurze powycierać), stał adapter Bambino. Cudo! Walizkowe
cudo w pudle obitym siwą dermą. I na tym cudzie moje ciotki ( które zawsze były
dla mnie łaskawie wyrozumiałe i nie nakazywały, bym zwracała się do nich per ”ciociu”,
słuchały piosenek. Puszczały plastikowe
pocztówki, które z czasem chrapały i igła złośliwie przeskakiwała albo omijając
całe frazy, ale zacinała się w rzeczy
samej – jak stara zdarta płyta.
Większość była prostokątna i w nieciekawej zieleni butelkowej. Ale ta, która zapadła mi w pamięć była cudna!
Na połyskliwej powierzchni niczym w trójwymiarze widniał bukiet pięknych
czerwonych róż, które w trakcie kręcenia zamieniały się z czerwono, zielonego
ślimaka. To był Tom Jones i jego Delilah!!!!
Byłam gdzieś w czwartej, może piątej klasie podstawówki, kiedy rodzice mi i mojemu
starszemu bratu kupili za dobre oceny i wzorowe zachowanie Mister Hita! ŁaŁ!
Jak my się cieszyliśmy! Zaczął się dla nas okres zbieractwa płyt. Było trudno,
ale!!! Pamiętam płytę Niemena i Anny German. Wtedy ani jeden, ani druga nie
trafiali do mnie, ale przyszedł czas, że dojrzałam. Nie pamiętam, czy wtedy to
był ten kawałek… Ale jakie to ma znaczenie.
W okolicach klasy
siódmej dostałam od mojego brata płytę. Była to bardzo poważna płyta, bo w
brązowym etui ze szkicem wizerunku Kompozytora Sonata Księżycowa i Appassionata.
Zakochałam się do tego stopnia, że przeczytałam biografię Beethovena Georga Marka i godzinami słuchałam jego
symfonii, sonat.
A potem nadeszły czasy prywatek, kiedy to do mojego brata przychodzili
koledzy i koleżanki ( łącznie z moim mężem i przy zgaszonym świetle słuchali
Pink Floydów. Rzadko wówczas dostępowałam zaszczytu bycia z nimi, więc
ukradkiem podsłuchiwałam, uważając , by nie przypłacic tego cięgami od
starszego brata i tym samym kompromitacją wśród jego gości. A tam lecieli
Quenn… (Przy Bohemian Rhapsody moja wyobraźnia wznosiła się na absolutne
wyżyny, a u nich robiło się dziwnie cicho http://www.youtube.com/watch?v=fJ9rUzIMcZQ)
ELO, Led Zeppelin. Doorsi…
Kiedy mieszkanie wypełniały dźwięki transowej A Whiter Shade Of Pale,
światła wciąż pozostawały niezapalone, a ja wciąż pozostawałam za drzwiami rosła
we mnie ogromna zazdrość za wszystkie pocałunki, którymi zapewne obdarowywał
dziewczyny z prywatki.
W końcu nastał
nasz czas! Naszej muzyki – tej którą nagrywaliśmy na magnetofonie szpulowym zk
140t, a potem na małym kaseciaku Mk 122 ( wszystko to nagrody za bardzo dobre
oceny i …. ). I czegoż tu nie było: ABBY, przez oczywiście Beatlesów, Bee Gees,
Genesis, Nazareth, Sweet, Smokie, Omegę, Locomotiv GT… Każda piosenka miała
swoje osadzenie w naszym życiu… a gdzie jeszcze Drupi… a gdzie Umberto Tozzi i
jego Ti Amo, a gdzie I Santo California
i Tornero… Eh!!!
A przez cały okres mojej młodości i zakochania towarzyszyła mi
piosenka mało znanego Erica Carmena, która zresztą wróciła w wykonaniu Celine
Dion. przywodząc na myśl niezapomniane wspomnienia
Potem…
potem byłam mężatką….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz