Zapiski szkolne: Takich jak pani, to tylko zabić…
Koniec świata.
Wychodzę przez rozsuwaną bramę wiodącą z placu przykościelnego wprost na
ulicę. Ruch niewielki, bowiem droga nieszczególnie uczęszczana. Po lewej
stronie pobudowały się firmy. Dalej za nimi majaczą porośnięte dziką, nieujarzmione przez człowieka, dawne
tereny stacji kolejowej – wtórnie dziewicze. Częstokroć dają schronienie
drobnym pijaczkom, bezdomnym, którzy na pozostałościach po dawnych trapach ucztują
sobie, schowani przed karcącymi spojrzeniami
szanowanych obywateli miasta. Unoszę głowę w górę, wodząc po niebieskawym
niebie w poszukiwaniu wron, bo wciąż słyszałam, że „szkoła jest na końcu ulicy, tam, gdzie wrony zawracają”. Nie
widzę żadnych wron, za to co chwilę pojawiają się stada ptaków wszelakiej maści,
lecących daleko za „koniec świata”. Tam, gdzie rozpłaszczyły się leniwie w
krajobrazie rozległe stawy, o nieregularnych kształtach, z porośniętymi tatarakiem
brzegami, w którym pokrywały się całe pokolenia dzikich kaczek krzyżówek,
czernic, dwuczubych perkoz i mew śmieszek, które zapewne chowają łebki w
skrzydła i śmieją się ze mnie do rozpuku, że mnie tu wywiało…. Za ostatnim domkiem – symbolem przeszłej
epoki – kanciastym, zastygłym w czasie przeszłym wchodzę na teren ośrodka. To już
mój któryś raz. Już jestem trochę przygotowana, nie taka saute. Już cokolwiek mam wyobrażenie….
Na dzisiaj przygotowałam sobie ot! taki delikatny temat o wartościach.
Sam temat miał dotyczyć Biblii, ale wiedziałam, że muszę to jakoś zawoalować,
bo zaraz bym mogła usłyszeć:
- A co mi tu pani będzie pieprzyć o religii! Co to pani ksiądz?!
Toteż powoli zaczynam o tym, co jest ważne dla nich, dla ich rodziców…
- Jak to co jest ważne? – pyta Adaś
zaczepnie. Pyta, ale nie po to, by mu powiedzieć. Bo on wie!
- Szmal! No nie – i patrzy, czy na niego patrzą. A patrzą. I kiwają
głowami. Bo to oczywiste. Szmal!
- Bez szmalu, to jesteś śmieć! – wyrokuje któryś.
- Jasne! – mówię. I nawet podoba mi się ten kierunek owego „dyskursu filozoficzno- etycznego”, bo
tu zaraz będę mogła płynnie, metodycznie
przejść do wartości pracy, nauki… po drodze zahaczę o sumienność, uczciwość, nie omieszkam napomnieć o sprawiedliwości, może jeszcze uda się o godności i szacunku do innych…
Temperatura w klasie rośnie. Podają sobie różne dykteryjki o tych, co
mają szmal i też o tych, co go nie mają. Co niektórzy roztaczają wizję siebie
jako bogatego baszy. Oj! Ten to by wiedział, co z kasą robić: piwko rano,
fajeczka, kilka „dupeczek” dla rozrywki, trawki, srawki i inne rzeczy…. Oj! ale
by było! A samochód! A telefon. A komputer-
Full wypas! Któryś mówi:
- Ja to bym sobie nakupował hot – dogów, burgerów! – i wzdycha przy
tym, przymykając oczy i wysuwając usta … jakby rzeczywiście poczuł ten smak…
I już się cieszę, już widzę,
jak zaraz dzięki swojej elokwencji,
fantazji „odkryję przed nimi wartość
Pracy” ( choćby tylko to na początek). Naraz jedna z moich Meduz, rzuca ni
stąd, ni zowąd:
- A po co to robić? Jak można… – spogląda znacząco na wszystkich, uśmiechając się
kącikiem ust, i mrużąc znacząco oczy. Na niektórych twarzach ukazuje się uśmiech,
znaczący tyle mniej więcej , co „A wiem! O czym myślisz? Joo!” – i już łączą się spojrzeniami, uniesionymi w górę kciukami.
Solidarnie. Po jednej linii! Po myśli!
Patrzę wyczekująco. Moja Meduza mówi nieco ściszonym tonem:
- Jak można… capcarap….
Staję wyprostowana, nie kryjąc oburzenia:
- Ale jak to?! Jak można!? To do więzienia!? Za kraty! I po marzeniach
o skórze, furze… i komórze…
I tu oczywisty sposób ponosi
mnie o wolności…
Meduza przerywa bezceremonialnie moją tyradę, nacechowaną emocjonalnie
i stwierdza, oparłszy się niedbale o ławkę, nogę obutą w markowe „trzewiki” zdobyte bez pracy,zarzuciwszy na drugie krzesło:
- Bo zamykać to się powinno tylko za śmierć!
Dumam chwilę, bo nie łapię, ale po chwili refleksu pytam:
-A za kradzież?
Meduza patrzy na mnie wzrokiem totalnie niezrozumiałym. Powoli jego
wzrok przenosi się na mój zegarek ( fajny złoty zegarek – prezent o Krzysztofa z
ważnej okazji). Trochę parzy mnie jego spojrzenie, ale daję radę.
Za kradzież! – nieco spowolniale powtarza za mną oburzony Meduza. –
Przecież… ( tu zaczyna się jego wykład) gdybym go ukradł, i gdyby mnie złapali,
to bym odpracował. No nie! A pani by mnie za to zamknęła?
- No tak – powiadam.
- Ale dlaczego? Przecież mówię, że gdyby mnie złapali, to bym,
odpracował!
W spojrzeniu Meduzy czają się ogniki złości
Zasysam powietrze. Czeka mnie trudna przeprawa. Więc konstruuję na
miejscu opowieść:
„Wyobraź sobie, moja Meduzo kochana, że ten oto zegarek (tu
demonstruję całą urodę owego wycyzelowanego drobiazgu) był przedmiotem moich
marzeń. I oto, cała rodzina starała się, by mi w tym względzie dogodzić, i
odmawiała sobie wszystkiego, i rezygnowała z własnych marzeń, i….( można tu
oczywiście wymyślać różne rzeczy. Mniejsza!). Nagle ty miałbyś zwinąć mi ten
zegarek. MÓJ ZEGAREK!!! I nic?
Meduza spojrzała coraz mniej pokojowo.
- Ale… Jak by mnie złapali, to przecież mówię – tu podniósł głos – że
bym odpracował. To o co pani chodzi!
- Bo to jest, do cholery MÓJ ZEGAREK! I wara ci od niego!
( nie powinnam tak mówić – jestem pedagogiem)
A Meduza nie popuszcza:
- I zamknęłaby mnie pani?
Ja też nie popuszczam i mówię:
-Tak!
Meduza przygotowuje swoje parzydełka, robi się czerwona ze złości i syczy
w moją stronę:
- TAKICH JAK PANI, TO TYLKO ZABIĆ…
9.40. Lekcja się
skończyła. Wychodzę z klasy. Z okien
pokoju nauczycielskiego, co to poza tablicą ogłoszeń, nie ma nic w sobie z
innych pokoi nauczycielskich rozpościera
się widok na zdziczałe tereny niegdysiejszej stacji kolejowej….
( a swoją drogą fajny tytuł i temat książki)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz