Mleko się rozlało, czyli O "Spotkaniach przy lustrze"
Mleko się rozlało! Wybrałam projekt okładki, zmieniłam
zdjęcie, poprosiłam o zmianę opisu na
tylnej stronie okładki i… i czekam. Pełna obaw, wątpliwości i nadziei, że moja książka
spodoba się czytelnikom. Zaglądam do środka. Przesuwam myszką na przypadkowe strony
i w zależności od… pogody, nastroju,
humoru i czort wie, czego jeszcze, raz myślę sobie: „Kurczę nieźle”, drugi raz
myślę, że zamiast zajmować się dość ryzykownym,
wręcz efemerycznym i płonnym pisaniem, winnam lepić pierogi, robić na szydełku
(a całkiem, całkiem mi to wychodziło) i zająć się zwykłym życiem. Tymczasem ja żyję
życiem swoim, mojej rodziny, a do tego dołączają wszyscy moi bohaterowie,
ich genealogie i kołaczą we mnie,
utrudniając mi owo zwyczajne życie. Bo z pisaniem to trochę jak z piastowaniem
urzędu, sprawowaniem władzy – ciężko wyzbyć się dobrowolnie owej mocy,
nieograniczonej możliwości konstruowania światów, ustalania praw, powoływania wszelkich
postaci do życia lub pozbawiania ich jego… To ja piszę im scenariusz, są
absolutnie ode mnie zależni…ich emocje,
wszelkie działania konstytuuję JA. Pani i władczyni! Jedno kliknięcie, a ich
światy rozpadają się i nikną…
Prezentuję fragment i
proszę o komentarze. „Przechodniu, nie przechodź obojętnie, zosta swój ślad”
Wersja robocza ( przed
redakcją)
Spotkania przy lustrze
Nie będzie żadnej chronologii ani konsekwencji.
Nie będzie żadnego początku ani
końca.
Porozrywane wątki, niedokończone
sprawy…
Zawsze mu się wydawało, że ze
wszystkim zdąży. Tyle czasu mają przed sobą. Nie zakładał takiego końca! Nie
teraz! Właśnie wszystko zaczęło się składać niczym puzzle, trybiły wszelkie
sprawy.
***
Siedziała z głową podpartą dłońmi.
Już chyba z godzinę. Postawiła przed sobą lampkę i lustro. Rewelacyjne
połączenie! Bawiła się swoim odbiciem. Przed nią lustro, za nią lustro. Takie
poszukiwanie detali trochę tak jak u van Eicka w „Rodzinie Arnolfinich”, tylko
że ona jest sama, ani jego, ani psa…. Sama… . Przylgnęła ustami do chłodnej
tafli lustra. Szeptała usta usta:
-
Ok. Umarłeś. Nie ma cię. Rozumiem. Każdy ma prawo do odpoczynku. Prawo
powiedzenia sobie: „dość”. Jasne! Nie
pomyślałaś o mnie, bo niby dlaczego? Nie
zabrałeś mnie ze sobą. A zawsze byłeś zły, kiedy wychodziłam gdzieś sama. Ba!
kiedy wyjechałam na kilka dni, to chyba z miesiąc nie odzywałeś się do mnie. A
teraz. Teraz pewnie uważasz, że jesteś w porządku. Siła wyższa! Pewnie. Można i
tak. W obliczu wieczności czymże byłam dla ciebie? Uciekłeś przed światem. Do
spokoju. Miałeś prawo nie pomyśleć o mnie. Bo czymże jestem naprzeciw owej
siły, która decyduje o naszym życiu lub śmierci. Poddałeś się jej pokornie.
Zawsze przyjmowałeś los bez żadnych pytań, czy sprzeciwów. Umarłeś bez
zapowiedzi, żadnych sygnałów, znaków. Tak sobie. Decyzja zapadła lekko. Jak u
mnie, kiedy sobie myślałam: „Chyba obetnę włosy”. Bez konsekwencji.
Rano
zjadłeś śniadanie, ogoliłeś się przed lustrem.
–
O! – chwyciła lustro w ręce i trzymając je blisko twarzy, obejrzała jego
pospolitą ramę, posuwając delikatnie
palcami po obrzeżach jakby to było dzieło sztuki, a nie zwykły przedmiot i bardziej
zdecydowany ruch mógł wyrządzić mu krzywdę – zetrzeć politurę, zarysować. Obracała owalem w górę,
w dół, jakby spodziewała się zobaczyć nim kogoś innego
– Przecież
to jest wciąż to samo lustro! –
powiedziała do siebie niemal odkrywczo. Upiła
kolejny łyk razem ze swoją lustrzaną kompanką. – Zawsze podobałeś mi się
taki nieogolony. Dwudniowy zarost. Chyba
nigdy nie powiedziałam tobie o tym. Ty też niewiele mówiłeś.
Nie lubił używać słów. Bywały mu
potrzebne, czasami. I tylko wówczas, kiedy w żaden sposób nie umiał w innej
formie przekazać komunikatu. Cóż to z resztą były za komunikaty?! Głównie
to płatności albo sprawy formalne
związane z prowadzeniem firmy, co z resztą w niewielkim stopniu mnie dotyczyły,
bardziej było to mówienie na głos, żeby utrwalić jak nauczanie wiersza na
pamięć.
Bardzo
je oszczędzał. Używał ich tylko w chwilach ważnych i decydujących. A wtedy
stawały się one warunkiem sine qua non dla wszelkich jego poczynań. Te słowa
zyskiwały nieodwołalnie moc sprawczą. I może z tego powodu oszczędzał słowa.
Żeby za dużo się nie stało… .
Ale za to czasem lubił, jak ona mówiła. Wsłuchiwał się w
melodię jej głosu. Jakby chciał się nasycić
na zapas. Bał się, że to ona go zostawi, była taka krucha. A tu
sprawdziło się przekleństwo o tym, „kto skrzypi, a kto umiera”.
–
… a potem poczułeś fizjologię – w lędźwiach, w trzewiach, ale to już pozostało
poza twoją świadomością. Nie zdążyłeś nawet zakrzyczeć, nie miałeś siły
zawołać. Nie chciało ci się. Byłeś zmęczony. Pomyślałeś na końcu: „Niech się
stanie”. I stało się. Telefon, karetka.
Młoda
lekarka szarpała twoim ciałem. Ja we framudze drzwi. Zdziwiona. Tak to właściwe słowo. Stałam jak ta głupia i
byłam zupełnie zdziwiona. Nie bałam się,
bo czego miałam się bać. A ty? Ty już nie wiedziałeś, że ja – to ja, że świat –
to twój świat. Wygodnie. Egoistycznie. Przyzwoliłeś na amnezję. Tylko zupełnie
nie pomyślałeś, że mi nikt nie podarował niepamięci! Bo ja jestem i ty we mnie
jesteś. I szlak mnie trafia! Za twój egoizm, zapatrzenie w siebie.
Kobieta szurnęła lustrem. Jutro
znowu podeprze głowę… tak jak wczoraj i
przed… i przed….. Trzy lata! Żałoby? Żałoba to chodzenie w czarnych sukienkach,
noszenie smutnej miny i unikanie rozrywki – przez rok. Tak nakazują zwyczaje.
Po matce też rok, ale ojciec to już tylko pół roku, babka ma swoje trzy,
miesiące. Więc jeśli nie zasłaniała kirem okien od ulicy, a na drugi dzień po
pogrzebie włożyła na siebie beżowy kostium … . To cóż to za żałoba! A kiedy
weszła do sklepu na osiedlu, ekspedientka spoglądała na nią, nie kryjąc wręcz
potępienia. Matka przyszła do niej
któregoś dnia (po pogrzebie Edwina była u niej niemal codziennie):
-
Obrączkę przełóż na lewą rękę. Jesteś wdową. Wypada się nosić jak wdowa –
powiedziała z napomnieniem.
Trudno się doszukać w życiorysie
matki znaków czasu, kiedy to formy i ceremoniały stały się dla niej takie
ważne. A może to stało się wtedy, kiedy Łucji babka pobłogosławiła jej
rodziców przed ślubem. Klęczeli wówczas
na wytartym schodzonym chodniku w pokoju, który hucznie nazywano stołowym.
Ojciec kołysał się, starając się ponad wszystko zachować pion i bacząc tylko na
suto jak na ową sytuację zastawione stoły. Przybył znikąd i od zawsze trawił go
głód. Stanisława kreśliła znak, całowała oburącz ujęte czoła i nie rzekła nawet
słowa, bo łzy dławiły ją, nie pozwalając wybrzmieć nawet pospolitemu „z
Bogiem”.
„Wdowa?”: pomyślała. Dziwny wydał
jej się ten wyraz w zestawieniu ze swoją osobą. – „Jestem Łucja, jestem wdową
po moim nieżyjącym małżonku Edwinie” – usiłowała skonstruować jakieś zgrabne
zdanie z tym wyrazem. Tak. Taka dostojna informacja podobałaby się jej matce.
Teściowie nie mieli jej za złe kolorowych strojów ani czerwonych paznokci.
Podzielali jej ból cicho i dyskretnie. Poza łzami wtedy w domu, nigdy już nie
zobaczyła teściowej jak płacze. Chociaż oczy były wymęczone, a łzy wyostrzyły
rzeźby bruzd na twarzy.
I chyba od samego początku zaczęły
się te spotkania z lustrem. Zupełnie niezamierzone,
przypadkowe… .
Nienawidziła
samotności. Nigdy! Kiedy bywała sama w domu, to wpierw wydawało jej się, że na
to właśnie czekała. Rzucała się na wszystko – a to na książkę, szmatławą
gazetę, a to na siebie – wanna, maseczki, a to planowała zakupy… . W
rzeczywistości miotała się bezcelowo po domu,
z niecierpliwością spoglądając na zegar, innym razem na kalendarz i nie
robiła nic… w końcu uciekała z niego, by bez celu błąkać się po mieście.
Siedziała
naprzeciw lustra… . Siedziała. Jak teraz, wczoraj, rok, rok miesiąc i
piętnaście dni … i trzy lata… dwa miesiące, osiem dni… .
Nie
miała na siebie pomysłu. Nie umiała być tylko ze sobą. Krępowała ją ta relacja.
Bała się, że moment, kiedy będzie musiała zmierzyć się z sobą, powiedzieć sobie
prawdę o swoim życiu z mężem…, że ten moment ją zaskoczy, że nie będzie przygotowana. A tak nie była sama.
Kobieta po drugiej stronie lustra nie była nią, była kimś innym. Wyzierała z
jej spojrzenia litość i niemal sarkazm. Te same niby zeszklone oczy, usta z
wyblakłą już czerwoną szminką. A jednak to nie była jedność. Ta naprzeciw to
zupełnie ktoś inny. Umęczony, nabrzmiały
pustką i niemal bólem. Zbieżność rysów twarzy, krągłości, siatek
zmarszczek, pagórków policzków, zagłębień oczodołów.
***
Babka, ze strony matki – Stanisława
przybyła tu ze swoim mężem szewcem i jego jednym synem „odziedziczonym” po
drugiej ( tak już drugiej! – pierwsza bowiem zmarła, nie pozostawiając – Bogu
dziękować – żadnego dziecka) słabowitej i wciąż niedomagającej żonie Jance,
zaraz po wojnie. Zamieszkali w pustostanie pozostawionym przez naprędce
uciekających Niemców. Ulica w polskim tłumaczeniu, a polskość rodziła się
niecierpliwie i gwałtownie, nazywała się Krótka. I w istocie taka pozostawała.
Miała niewiele ponad siedemdziesiąt metrów długości i szerokości tyle, ile
potrzeba dla wąskiej jezdni, wąskiego chodnika i szeregów domów – małych,
zduszonych wewnątrz. Na początku ulicy, patrząc od strony plebani, mieszkała
malarzowa z rodziną. Malarz też oczywiście żył, ale pracował albo pił, więc i
tak mało kto go na ulicy znał. I to tyle po tej stronie, bowiem za malarzową
rozciągał się niby park, niby skwer. W rzeczywistości był to maleńki klombik
obsadzony wysokimi malwami i cyniami oraz
małymi, skromnymi bratkami i aksamitkami. Gdzieniegdzie dumnie puszyły
się nieliczne róże. Miejsce, oczywiście nie budziło żadnych podejrzeń jakoby to
ktoś mógł przyłożyć do tego artystyczną
rękę, nikt sobie wówczas specjalnie nie zawracał głowy modną obecnie
architekturą ogrodową. Niewiadomo nawet,
jak powstało to miejsca, na którym można było spokojnie postawić dwa domy. Tymczasem
gruz po zniszczonych działaniami wojennymi budynkach uprzątnięto, a w zamian,
gdzieś z okolicznych pól nawieziono czarnoziemu i tak powstał skwer. Dziwne, bo
ani to nie był żaden ważny punkt w mieście, nie liczyć Kościoła na końcu
prostopadłej do tej uliczki. Może zwyczajnie po czarnej wojnie ludzie byli
głodni trawników i ławek do wysiadywania. W każdym razie był klomb, trawa i
dwie ławki naprzeciw siebie, na których w niedzielę po mszy, a jeszcze wczas do
obiadu, siadały kobiety przybyłe tu za mężami albo za domem z różnych części
kraju, pogodzone z powojenną zawieruchą. Zaś popołudniowe soboty i niedziele
zawłaszczali mężczyźni, grając w baśkę na pieniądze. Naprzeciwko – tak prawie
na wysokości malarzowej- mieszkali Rutkowscy i Syroccy, a za nimi to już babka
Stanisława ze swoim szewcem. Jakby skoczyć z ganku przez dom na wprost,
znalazłoby się na Placu Staromiejskim, który oprócz nazwy nic z placu nie miał
– nie było ani klombu, ani pomnika. Za to na Krótkiej był trawnik, klomb z
kwiatami, dwie ławeczki! Gdyby jakiś krzaczor rozrośnięty i dziki lub drzewo,
można by było się tu całować z
chłopakiem na ławce. A tak tylko babka Stanisława … wyklinała, kiedy rozłożone
na trawie dziewczynki bawiły się w dom. To był jeszcze ten czas, kiedy
Stanisława była młodą, silna dziewuchą i zdawało się jej niejednokrotnie, że w
kaszę to ona sobie nie da dmuchać. O nie!
Tam
na Krótkiej przyszły na świat jej cztery córki, co to dorosły bardzo szybko,
wychodząc szczęśliwe z domu, w którym ojciec nie chciał już stalować butów,
zelować, skracać cholewki. Pił jak szewc, klął jak szew. One szukały innego
życia, i kiedy to parę razy pokazały się sąsiadkom na skwerze ze swoimi
absztyfikantami, a Stanisława miała potem sposobność wysłuchać opinii
malarzowej i innych kobiet, to i zaraz wyprawiało się wesele. Nie huczne
weseliska, ale skromne, na których jednak wszystkiego starczało – i rosołu z
makaronem, mięs różnych, a i ciasta wypiekały z sąsiadkami na kilka dni przed
weselem. Dziewczęta – Zosia, Wanda, Gienka wdziewały na siebie białe suknie,
czasem chowając nieco powiększony brzuch w fałdach ślubnych kreacji i dalej w
świat! Z początku przyjeżdżały na
święta, ale potem porodziły dzieci i trudno się było z licznym przychówkiem
wybrać w drogę. Stanisława po prawdzie nie bardzo tęskniła za córkami, bowiem
miała na głowie starego kawalera
odziedziczonego po „zmarłej nieboszczce” drugiej żonie, męża pijaka i
najmłodszą Marysię. Nadto wzięła się za krawiectwo, bo na męża to już zupełnie
liczyć nie mogła. Tak i umęczona dziećmi, życiem, spokorniała, coraz częściej
zrzucając z siebie ową młodzieńczą hardość.
Marysia miała swój świat zamknięty w
pokoiku na górze i umiała się izolować od tego na dole, gdzie mieściła się
kuchnia, warsztat ojca i przylegający do niego pokoik przyrodniego brata.
Kiedy
ojciec wracał późno, a jeszcze nie daj Boże po przegranych kartach, wiedziała,
że trzeba przykryć mocno głowę poduszką, by nie słyszeć jego krzyku. Wiedziała
też, że żadne zaklęcie nie wybawi jej z tego. Nie ma takiej bajki. Trzeba
przeczekać do rana. Będzie dobrze. Wystarczy tylko nie nawinąć się gdzieś w
jego pobliże. Nazajutrz – milczący, skacowany będzie cały dzień siedział w
warsztacie na poddaszu, unikając karcącego wzroku żony. I jej jazgotania. Wszystko wytrzymywał,
ale to jej gadanie, wypominanie, a potem wielodniowe na przemian milczenie było
ponad jego siły. A już najgorsze było to, że nie wpuszczała go do łóżka, nie
podawała posiłków. „Zbiesiła się baba” – sarkał pod nosem. Kiedyś przyłożył nie
raz i nie dwa… ale potem przyszła milicja, to i się przestraszył. A Stanisława
całkiem zeszła mu z oczu, zająwszy się swoimi sprawami. Wtedy to już pił na
umór, mało co wyglądając ze swojego warsztatu, który warsztatem to już tylko z
nazwy pozostał. Walały się tam butelki, stare kopyta, pozdzierane zelówki.
Sprzedał starą, ale dobrą poniemiecką maszynę do szycia cholewek. Dobrze, że
udało się kiedyś wykraść starego singera, który pewnie też poszedłby za
flaszkę, gdyby go kiedyś pod jego nieobecność nie wykradła.
Maria
dorosła równie szybko jak starsze siostry, ale matka nie miała ani czasu, ani
głowy, by przyglądać się wzrastaniu córki. Któregoś razu przyprowadziła
chłopaka, zamieszkała z nim w pokoju na górze, który zrobili sobie ze schowka,
wybijając okno w ścianie, rozwalając wewnętrzne ścianki. Nie pytała o zgodę,
nie powiedziała nic. Nikt nie pytał. Ojciec pił, matka tak bała się zostać
sama, że przymknęła oczy i uszy na wszystko. Dopiero, kiedy urodziła się Łucja,
nieśmiało zapytała:
-
To jak to tak? I dzieciak na tym w świecie będzie żył bez pozwolenia Boga i bez
jego błogosławieństwa?
Ale
nie było w tym pretensji, ale raczej prośba, niemal błaganie, pełne ludzkiego
wstydu.
-
Mama się nie martwi – powiedziała Maria spokojnie. – Będzie i ślub, i chrzciny i błogosławieństwo boże, a
i mama pewnie nam pobłogosławi.
Stara
taką radość w sercu poczuła, że nie mogła wykrztusić nawet słowa. Zawinęła
twarz w fartuch i zniknęła gdzieś w kuchni, topiąc łzy szczęścia w garnkach z
zupą.
Łucja dziadka nigdy nie poznała.
Zapił się, kiedy miała niespełna rok. Za to babka Stanisława znaczyła dla niej
bardzo wiele. Kiedy po śmierci męża – i w jakieś dwa lata po nim – jego syna z
drugiego małżeństwa, sprzedała dom na Krótkiej, przeniosła się z Marysią i jej
rodziną do większego miasta. Trudno jej było przywyknąć, ale błękitne oczy
Łucji, jej dziecinny szczebiot wynagradzał wszystko. Potem Marii urodziła się
jeszcze Joanna i Konrad, ale to Łucja nakazywała jej żyć.
I
wtedy, kiedy słabła na dobre, kiedy leżała na chłodnym łóżku na OIOMIE
podłączona do wrogiej i niezrozumiałej aparatury, i kiedy już tak pogodzona
czekała na śmierć, zobaczyła wnuczkę. W jej oczach było tyle samo łez, co
miłości i strachu, i pomyślała:
-
Panie Boże! To nie! To ja rezygnuję, jeszcze tu zostanę.
I
została. Bóg wysłuchał ją tak bardzo, że żyła jeszcze wiele lat, do końca
zachowując trzeźwość umysłu.
Teraz Łucja pomyślała,
że babka z Edwinem byli do siebie podobni. Oboje nie szafowali słowami, o ile
mąż Łucji posługiwał się nimi w absolutnie koniecznym akcie, o tyle Stanisława
przestała w ogóle nie mówić. Maria nieraz obawiała się, że matkę dosięgła jakąś
dziwna, starcza forma mutyzmu, ale liczne wizyty u specjalistów, wszelkie
badania nie dostarczyły medycznego wyjaśnienia tego stanu. Mimo to Łucja
rozumiała się z babką doskonale. Pierwsze kroki po wejściu o domu, kierowała do
pokoju Stanisławy. Siadała u nóg i klepała bez porządku. Babka mierzwiła
opuszkami palców jej włosy, wydając z
siebie raz po raz pomruk podobny do
mruczenia kota. To jej Łucja powiedziała o Edwinie.
-
Babciu! Ja go tak kocham, że nie mogę sobie wyobrazić, jak ja będę żyć bez
niego, kiedy on umrze. Już teraz wpadam w histerię – krzyczała pełna
młodzieńczej egzaltacji. Była wtedy w ósmej klasie, a on był drużynowym jej
zastępu, czy czymś takim.
Stanisława
uśmiechała się. Chociaż w myślach pomyślała okrutnie:
-
Oby, dziecko drogie, nigdy nie przyszedł taki moment, że będziesz Bogu
dziękować, że go wziął do siebie albo, żebyś Jego sama o to nie prosiła.
Ale
najgorsze było to, co myślała o swoim mężu, że kiedy umarł, było jej po prostu
obojętne. Nic gorszego ponad obojętność. Niechby złość, dzika furia,
przysłowiowe darcie szat – byleby tylko nie obojętność.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz