Zaczęło się niewinnie. Sobota.
W końcu, po całym tygodniu pracy, chwila wytchnienia. Można by do kina, ale
Marcel coś niedomaga. Wyjść z domu – trudno! A poza tym byłam rano ( zdjęcia
poniżej). Szłam z psem, upajając się ciepłem ogrzewającym moje plecy. Chciałam,
by droga do domu wydłużała się. Pies podskakiwał z radością, coraz skacząc na
mnie w poczuciu swej psiej radości. „Życie mimo wszystko jest piękne!” –
pomyślałam. Spacer! To jest to! Sobota! Właśnie wtedy stać mnie na bezkarne
marnotrawienie czasu. Uwielbiam zachodzić nad jezioro, uwielbiam park,
uwielbiam nie śpieszyć się….
A potem kawa, której pozwalam nawet
wystygnąć, bo w tygodniu nie wiem, kiedy ją wypijam…
I wieczór…
Słyszę Bajora, który śpiewa
francuskie piosenki… Paryż! (Muszę tam wrócić…) Przysiadam się do Krzysztofa. I
zaraz rozbrzmiewają się francuskie nuty. Jest i Joe Dassin, i Edith Piaff, i Yves Montand, i Catherine Deneuve. A
potem leci już wszystko, co się da!
I kończymy wieczór niefrancuskim, ale
bardzo polskim Grechutą: „tyle było dni”…
I świta mi myśl: Kurcze! Jakie to fajne!
Jakie mądre! Jakie normalne i zwyczajne! I w rzeczy samej: Gdyby nie wierzyć,
że warte są tylko te dni, które jeszcze nie znamy, i ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy ... to życie nie miałoby sensu….
A ja… chcę żyć!
Ps.(Dałam kiedyś
Krzysztofowi magnes ( tak na lodówkę).
Druga fraza wypisana na nim mówiła: (… ) najlepsze
dopiero przed nami…)
nade wszystko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz