XXI. Sous le ciel de Paris
http://www.youtube.com/watch?v=uOXzGtlLGgw
Dawid
przystanął przed klatką schodową, oparłszy się na kuli, przyjął pozycję, która
dawała mu możliwość jak najdokładniejszego oglądu. Nasłuchiwał. Miał
świadomość, że ze swoją niesprawnością
niewiele mógł, zwłaszcza w bezpośrednim starciu z ojcem- silnym rosłym facetem,
ale ściskał w ręku telefon. Był gotów dzwonić gdzie popadło – do księdza, na
policję, do dziadków. Gdziekolwiek. Tylko chodziło o ten moment. Wyczucie. Tuż
przed. Nie za wcześnie, by niepotrzebnie nie narazić się na zbędne komentarze,
szczególnie te, podbarwione litością lub – te sardoniczne z domysłem: „ Tego
się można było spodziewać, wcześniej czy później.” Nie chciał wysłuchiwać rad, słów otuchy, nie
chciał zawierzać spraw Bogu. Był mężczyzną! Kiedyś, w zasadzie nie tak dawno,
kiedy Tonia zachorowała, postanowił, że już nigdy nie pozwoli na jej
cierpienie, że już nigdy nie pozwoli wypłynąć żadnej łzie, która ją zaboli.
Chciał, by była szczęśliwa i uśmiechnięta. Jak w bajkach poznanych w
dzieciństwie z wyczytanych przez Tonię
książek, widział siebie – szukającego dla niej złotego ziela, kwiatu paproci, cudownego
źródełka. Ale one były dziecięcą imaginacją, a tu trzeba było działania jak
najbardziej „na serio”, więc trzymał
palec na numerze Policji, żeby tylko zdążyć, utrafić, zanim znów stwierdzi,
że nie jest w stanie jej obronić.
- Nie boję się ciebie – usłyszał spokojny ton
matki. – Już nie.
A potem usłyszał trząśnięcie drzwi i nie zdążył
uciec. Uciec? W jego przypadku było to niemal groteskowe. Kule rozsypały mu się
swoim zwyczajem. Zanim zdołał je pozbierać, poczuł dłoń Toni.
- Widziałam ciebie z okna. Ty głuptasie! Idę. Nie
wiem, dokąd. Wrócę po ciebie. Wiesz o tym?- Tonia była spokojna. Opanowana.
Jego słowa nie poraniły jej. Już nie.
- Wiem –
powiedział Dawid. Właśnie teraz sytuacja wymagała od niego męskości i chociaż
łzy cisnęły mu się do oczu, to – wytrzymał. Nie pozwolił żadnej zwątpić w jego hardość.
Tonia
przytuliła syna. Na chwilę. Wiedziała, że takie gesty czasem są bardziej
przykre niż kojące.
Z mieszkanie dobywały się przekleństwa,
dźwięki rzucanych przedmiotów, ale to nie był już jej świat.
Kiedy się obróciła, zobaczyła syna, jak rozmawiał
z kimś przez telefon. I będąc już na skrzyżowaniu, widziała radiowóz na sygnale
zmierzający w stronę jej domu. „Mądry chłopak”- pomyślała. –„ Da sobie w życiu radę. To po mnie!”
Wyjazd
do Paryża okazał się o wiele prostszy i bardziej realny niż się zdawało. Unia
Europejska. Tonia do tej pory nie miała zdania na jej temat. Wysoka polityka
była dla niej od zawsze tylko tematem telewizyjnym i to takim, który
natychmiast zmuszał Tonię do zmiany programu. Tonia nie próbowała doszukiwać
się związku między polityką a jej życiem, toczącym się w określonym czasie i
miejscu. Nie widziała sensu oddawania głosów
we wszelkich głosowaniach, toteż do żadnych wyborów nie przystępowała, mimo
nalegań i nacisków dzieci- Marcina i Kaśki, którzy wyrósłszy w niezainfekowanych komunizmem środowiskach,
wierzyli w siłę jednostki i możliwość zmian. Oni właśnie należeli do pokolenia international. Znali języki, nie bali się świata.
Przestrzeń, w jakiej się poruszali była zdecydowanie bardziej elastyczna i za
sprawą znajomości owego języka bardziej obłaskawiona. Poza tym młodzi nie mieli
takich dążeń do zasiedlania się, zakorzeniania. Nie czuli potrzeby
przytwierdzania się do miejsca, zaznaczania tego miejsca swoimi śladami. Na
wieki wieków. W przeciwieństwie do nas, naszego pokolenia – szczególnie tu – na
tak zwanych ziemiach zachodnich. Nam
trudno było, ba! jest przesadzać się,
pielęgnujemy te swoje, dopiero co wykształcone korzonki. Nasi rodzice przybyli
„skądś” i zanim zaczęli wrastać, częstokroć poumierali, pozostawiając nam owo
tworzenie „ojcowizny”. I tak skupialiśmy się na tym, by jak najgłębiej,
najspójniej wejść w te nasze miejsca. Gromadzimy wszelkie prawa własności,
użytkowania na wieczność. I nim
zdołaliśmy się cokolwiek ukorzenić, to oto okazało się, że świat się otworzył,
a nasze dzieci nie mają potrzeby wrastania w jedno miejsce. Wszędzie czują się
dobrze, wszędzie są w stanie stworzyć dom. I znów trzeba widzieć, że to zwłaszcza tu – na
Zachodzie Polski. Nasze dążności do tworzenia małych ojczyzn są zagrożone,
zachwiał się nasz – dopiero co – misternie
konstruowany system wartości, wymknął się spod naszej kontroli. Mając ową
świadomość, że jesteśmy w zasadzie jedynym ogniwem pełnym, trwałym, bo tu się
urodziliśmy, tu żyjemy i na dobrą sprawę nie ruszymy się stąd, bo część już
naszej genealogii jest na cmentarzu, chcielibyśmy zatrzymać tu nasze dzieci,
ale ów proces ukorzeniania został przerwany. Zarówno poprzedniemu, jak i
następnemu ogniwu brakło rzetelnego spoiwa. Zwłaszcza następnemu. Choć i
jednemu i drugiemu nie można odmówić prawa do konkretnego wytłumaczenia,
podyktowanego mocnym historycznym uwarunkowaniem. Najpierw wojna, która
rozdzieliła, rozrzuciła i podzieliła. Teraz Unia, która niejako z założenia ma łączyć. Zniesione
granice. Wspólne niebo.
Być może tak trudno było wyobrazić sobie Toni,
że czas zmienić swoje miejsce. Jeśli tylko odnajdzie tam siebie, jeśli tam
spełnią się jej marzenia. Tonia sposobiła się do tej wielkiej przeprowadzki,
ale najpierw musiała odpocząć, nabrać dystansu. I do domu, i do Karla. Tylko z
daleka mogła spojrzeć na to wszystko prawdziwie. Postanowiła wyjechać. Za czym
zatęskni? Czego jej zbraknie lub nie zabraknie?
Paryż. Już sama nazwa była magiczna i
nieprawdopodobna. Ale to ona przywodziła na myśl dziewczęce marzenia. Inny
świat – wąskich uliczek, romantycznych
klimatów i nastrojowych zakątków, gdzie historia współżyje z dniem dzisiejszym,
gdzie wielki świat godzi się z prowincjonalnością, gdzie przeciwieństwa, nie
zwalczają się, ale paradoksalnie koegzystują obok, tworząc niezwykłą harmonię. Tam
możliwe jest wszystko. I oto tam zmierza Tonia. Oddzielona słuchawkami od
świata po raz kolejny słuchała Edith Piaf,
mrucząc przeciągle razem z artystką.
Sous le ciel de
Paris
S’envole une chanson
Elle est née d‘aujourd’hui
Dans le coeur d’un garçon
Sous le ciel de Paris
Marchent les amoureux
Leur bonheur se construit
Sur une air fait pour eux
Sous le pont de Bercy
Un philosophe assis
Deux musiciens, quelques badauds
Puis des gens par milliers
Sous le ciel de Paris
Jusqu’au soir vont chanter
L’hymne d’un peuple épris
De sa vieille Cité
Prés de Notre-Dame
Parfois couve un drame
Oui, mais à Paname
Tout peut s’arranger
Quelques rayons du ciel d’été
L’accordéon d’un marinier
L’espoir fleurit
Au ciel de Paris
Sous le ciel de Paris
Coule un fleuve joyeux
Il endort dans la nuit
Les clochards et les gueux
Sous le ciel de Paris
Les oiseaux du Bon Dieu
Viennent du monde entier
Pour bavarder entre eux
Et le ciel de Paris
A son secret pour lui
Depuis vingt siècles il est épris
De notre île Saint-Louis
Quand elle lui sourit[1]
Il met son habit bleu
Quand il pleut sur Paris
C’est qu’il est malheureux
Quand il est trop jaloux
De ses millions d’amants
Il fait gronder sur eux
Son tonnerre éclatant
Mais le ciel de Paris n’est pas longtemps cruel…
Pour se faire pardonner, il offre un arc-en-ciel…
S’envole une chanson
Elle est née d‘aujourd’hui
Dans le coeur d’un garçon
Sous le ciel de Paris
Marchent les amoureux
Leur bonheur se construit
Sur une air fait pour eux
Sous le pont de Bercy
Un philosophe assis
Deux musiciens, quelques badauds
Puis des gens par milliers
Sous le ciel de Paris
Jusqu’au soir vont chanter
L’hymne d’un peuple épris
De sa vieille Cité
Prés de Notre-Dame
Parfois couve un drame
Oui, mais à Paname
Tout peut s’arranger
Quelques rayons du ciel d’été
L’accordéon d’un marinier
L’espoir fleurit
Au ciel de Paris
Sous le ciel de Paris
Coule un fleuve joyeux
Il endort dans la nuit
Les clochards et les gueux
Sous le ciel de Paris
Les oiseaux du Bon Dieu
Viennent du monde entier
Pour bavarder entre eux
Et le ciel de Paris
A son secret pour lui
Depuis vingt siècles il est épris
De notre île Saint-Louis
Quand elle lui sourit[1]
Il met son habit bleu
Quand il pleut sur Paris
C’est qu’il est malheureux
Quand il est trop jaloux
De ses millions d’amants
Il fait gronder sur eux
Son tonnerre éclatant
Mais le ciel de Paris n’est pas longtemps cruel…
Pour se faire pardonner, il offre un arc-en-ciel…
Oto
jedzie. Muzyka kołyszę ją, oplata się swoimi ramionami niczym artretyczna diva,
z którą pewnie mogłaby stawać w szranki o bardziej pokręcony życiorys.
Osiemnaście godzin w autokarze! Nie zdecydowała
się na podróż z Violą, bo musiała uporządkować kilka spraw. Nie mogła też tak bez rozmowy z dziećmi
zniknąć i potrzebowała ich przebaczenia za przeszłość, teraźniejszość, i
błogosławieństwa. Chciała wpatrzyć się w ich oczy.
Nie oczekiwała wiwatów, ale otrzymała je. Kaśka, Marcin
i Dawid w szczególności, klaskali w ręce z radości. Prześcigali się w
pomysłach, by jak najszybciej wyprawić matkę w świat. Przynosili przewodniki,
rozmówki polsko – francuskie. Córka to nawet wyposażyła Tonię w kilka zestawów
szykownych fatałaszków w paryskich – jak
to nazwała – deseniach, co by nie wyglądała niczym z Dziebiurgowa. Rozważali
wspólnie: samolot, pociąg, zgodnie uznając ten pierwszy jako najlepsze
rozwiązanie, ale Tonia nawet nie chciała słuchać.
Autokar. Jakaś firma przewozowa znaleziona przez
Dawida, zdawała się być rzetelna i wiarygodna. Kilka telefonów, a następnie
pociągiem do Poznania. Tam wszystkim zajął się Marcin, bo Kaśka akurat miała
jakieś „niecierpiące zwłoki sprawy”. Taki świat!
Wyjechała
po południu, więc niewiele dnia jej zostało, a noc jest od tego, by spać.
Zmęczona ostatnimi zdarzeniami, zdezorientowana w swoich emocjach, potrzebowała
snu.
Viola,
koleżanka z dzieciństwa. Mieszkała na tym samym podwórku. Właściwie, to
przyjeżdżała tu do swojej babci. Czasem na wakacje, a czasem na kilka miesięcy.
Nie wiem, jak wyglądały sprawy formalne związane ze szkołą dziewczynki. Fakt
faktem, że wiele lat później stała się dobrze wykształconą, mądrą kobietą.
Była córką matki, która niegdyś wyjechała do
Paryża. Nie powiodło jej się w miłości. Francuski kochanek szybko znudził się
młodą Polką. Trochę dorabiała, sprzątając domy, później kelnerzyła w jakiejś
podrzędnej restauracji na jednej z bocznych uliczek, ale bardziej intratne, a i
niejako jako jedyne źródło utrzymania okazało się świadczenie usług swoim młodym
ciałem, różnym panom, którzy mieszkali w okolicy czerwonych latarni, położonej
niedaleko Rue Foyatier, urzekającej staromodnymi gazowymi lampami, choć w
rzeczywistości były zupełnie normalne – elektryczne- i tylko udawały, że są w
dawnych czasach. Tu z resztą na każdym kroku człowiek miał wrażenie, że życie udaje inne
niż jest. Lepsze, gorsze.
Tu też na Montmare, pomieszkiwała kątem u jakiegoś
podrzędnego, zapomnianego artysty, który po kolejnym koniaku spowodowanym
chronicznym brakiem weny, uzurpował sobie prawo do zażyłości z głośnymi przedstawicielami paryskiej bohemy takimi jak
Patachou,
czy Georges
Brassens, i który też
niejednokrotnie oczekiwał od madame Sophie zadośćuczynienia za
mieszkanie w postaci różnych seksualnych fantazji. Być może to on był dawcą
nasienia, bo o ojcostwie w jakiejkolwiek formie trudno było tu mówić. Zofia
sama nigdy nie mówiła na temat ojcostwa, nie dopominała się jakichkolwiek
zobowiązań alimentacyjnych. „Niepokalane poczęcie” – żartowała, kiedy ktoś
indagował, by wydobyć z niej nazwisko ojca Violi.
Oddech wielkiego świata rekompensował jej tęsknotę do poprawnego
życia i wstyd.
Córka nie wiedziała o profesji matki, bowiem ta
nigdy żadnego z klientów nie przyprowadzała do domu, a również, kiedy szykowała
się do pracy, starała się nie wzbudzać podejrzeń córki. Ze wszech miar starała
się chronić córkę i zapewnić jej w miarę normalny dom, taki z obiadami,
wspólnym odrabianiem lekcji i chichotach przed telewizorem. Ta, po wielu latach,
dowiedziała się o „zawodzie” matki, ale ani nie zrobiło to na niej większego wrażenia,
ani nie zmieniło jej miłości i szacunku do niej. Nigdy też nie zapytała o ojca,
pojmując dojrzale, że skoro matka sama o nim nie mówi, to widocznie nie był
watr uwagi. I tyle! Za to na zawsze zapamięta mieszkanie na poddaszu, na śniadanie świeżą bagietkę lub croissanta, a wieczorem wino, które matka sączyła
powoli, refleksyjnie na tarasie w grupie niewielu, ale wiernych przyjaciół, patrząc z wysokości na te obce,
ale pokochane bezmiernie zapuszczone ogrody, otulone bluszczem- ową kwintesencję francuskości, która mimo
osobistej porażki, i przegranej nie pozwoliła jej nigdy opuścić Francji.
Viola
wiele lat poświęciła matce, już jako dorosła, wykształcona paryżanka. Sophie
długo chorowała. Tak naprawdę Tonia nigdy nie zapytała, na co. Bo i przyczyna
nie była istotna dla całości owej historii.
Ranek
pokazał się Toni absolutnie w innym wymiarze. Zdawała sobie sprawę, że jest w
podróży, z której już nigdy nie wróci taka sama. Któryś raz z rzędu Edith Piaf
wlewała się w jej mózg tęskną melodią i cudownie ochrypłym głosem, szczególnie
ujmującym, kiedy to kończyła się
pierwsza fraza i wybrzmiewało liryczne „mmm mmm”. Nie wiedziała, która
jest godzina, ale po pozycjach pasażerów, ciszy przerywanej lekkimi
pochrapywaniami i westchnieniami poznawała, że to bardzo wczesny ranek.
Francuska
koleżanka czekała na nią na przed dworcem Gare
Montparnasse.- Do końca nie wierzyłam, że się zdecydujesz – wykrzyknęła Viola. Wyglądała szykownie, choć bez żadnej ostentacji, jakiej człowiek oczekiwałby od paryżanki. Na pozór swoboda czy wręcz nonszalancja: prosty żakiet, tweedowa spódnica do niskich skórzanych półbutów, niedbale zwisająca w zagięciu łokcia torba i szal opleciony wokół szyi bez żadnej prawidłowości: końce na różnej wysokości, przeplatana strona lewa z prawą- tak trochę „przez przypadek, bez pomysłu”, w rzeczywistości jednak wymagało to zapewne konkretnego czasu przed lustrem.
Viola mieszkała w eleganckiej i tętniącej życiem
dzielnicy Paryża przy Rue des Ponthieu, niemal vis a
vis Hotel Beauchamps, niedaleko serca Paryża –
Avenue des Champs –Elysées.
Było to jedno z najbardziej atrakcyjnych miejsc. Drogie i trudne do zdobycia.
Violi się to udało. Głownie za sprawą swojego męża Paula – finansisty,
rodowitego paryżanina i rasowego Francuza, takiego z odziedziczonym majątkiem i
stosunkami, z wiekową tradycją, typowego szowinisty francuskiego, którego
pewnego razu – absolutnie i nieoczekiwanie – najpierw urzekła słowiańska uroda Violi,
potem zaś obrazu uwielbienia dopełniła jej inteligencja. Mimo pewnych głosów
sprzeciwu rodziny, a również nieskrywanej niechęci do Polki o podejrzanej
proweniencji, Paul ożenił się z nią. Czasem i niechęć, i wszelkie animozje związane
z osobą Violi ustąpiły miejsca (by nie skłamać – ni mniej, ni więcej)
uwielbieniu, bowiem w istocie była to kobieta, która zupełnie nieświadomie dla
niej samej i wręcz bezwiednie zjednywała sobie ludzi, roztaczając wokół siebie
aurę spokoju, elegancji i wytworności, godna niejednego utytułowanego nazwiska.
Paul świata poza nią nie widział i, na ile mógł (a mógł niezwykle wiele),
zaspakajał wszelkie zachcianki żony, łącznie z zapewnieniem przyjaciółce żony
„nieziemskiego pobytu w sercu Europy”.
- Po tylu
latach masz prawo mnie nie znać- rzekła Tonia, ale zabrzmiało to tak ciepło i
normalnie, że nie stanowiło przyczynku do kontynuacji. Poza tym była zmęczona,
co odczuła dopiero wówczas, gdy kierowca oznajmił, że za godzinę będą w Paryżu.
A to był czas, gdy odpływała beztrosko, gdy sen stawał się na tyle piękny i
abstrakcyjny, że warto było się jemu poddać, choćby na zawsze. Teraz, kiedy już
miała pewność, że cel jest tuż, odczuła owo zmęczenie, zwielokrotnione
lękiem, niepewnością i poddała się mu, dając się prowadzić do samochodu
koleżanki, jakby w transie. Nieobecna, nieświadoma. Automatycznie wykonując elementy wszelkiego poruszania się: chód,
siad, wysiad, chód. Pewnie gdyby ją
wówczas ktoś zapytał, gdzie i po co jest, nie umiałaby odpowiedzieć. Tępym
wzrokiem przesuwała po mijanych ulicach Paryża, nie zapamiętawszy
najmniejszego bodaj szczegółu. Viola raz
po raz spoglądała w lusterko samochodu, ale nie odzywała się nic a nic.
Niesamowity takt i intuicja!
Niewiadomo, ile czasu zajęła droga do domu, ale i
to nie miało żadnego znaczenia. Po kilku zdaniach informacyjnych, dotyczących
głównie topografii mieszkania, Tonia zasnęła. Nikt nie liczył jej godzin snu.
Pod niebem
Paryża ulatuje piosenka
Narodziła się dzisiaj w sercu jakiegoś chłopca
Pod niebem Paryża spacerują zakochani
Ich szczęście buduje się na melodii stworzonej dla nich
Pod mostem de Bercy siedzący filozof
Dwóch muzyków, kilku gapiów i ludzie w milionach
Pod niebem Paryża aż do wieczora będą śpiewać
Hymn narodu zakochanego w swoim starym mieście
Niedaleko Notre-Dame czasem rozgrywa się dramat
Tak, ale w Paname wszystko może się ułozyć
Kilka promieni letniego nieba, akordeon marynarza
Nadzieja kwitnie na niebie Paryża
Pod niebem Paryża płynie radosny strumyk
Usypia nocą nędzarzy i żebraków
Pod niebem Paryża ptaki Dobrego Boga
Przybywają ze wszystkich stron świata, by porozmawiać między sobą
A niebo Paryża ma swój sekret dla siebie
Od dwunastu wieków jest zakochany w wyspie Swiętego Ludwika
Kiedy ona uśmiecha się do niego, ono zakłada swoje niebieskie ubranie
Kiedy pada nad Paryżem, to znaczy że jest nieszczęśliwe
Kiedy jest zazdrosne o jej miliony kochanków
Zsyła na nich w złości swój piorun
Ale niebo Paryża nie gniewa się zbyt długo...
Narodziła się dzisiaj w sercu jakiegoś chłopca
Pod niebem Paryża spacerują zakochani
Ich szczęście buduje się na melodii stworzonej dla nich
Pod mostem de Bercy siedzący filozof
Dwóch muzyków, kilku gapiów i ludzie w milionach
Pod niebem Paryża aż do wieczora będą śpiewać
Hymn narodu zakochanego w swoim starym mieście
Niedaleko Notre-Dame czasem rozgrywa się dramat
Tak, ale w Paname wszystko może się ułozyć
Kilka promieni letniego nieba, akordeon marynarza
Nadzieja kwitnie na niebie Paryża
Pod niebem Paryża płynie radosny strumyk
Usypia nocą nędzarzy i żebraków
Pod niebem Paryża ptaki Dobrego Boga
Przybywają ze wszystkich stron świata, by porozmawiać między sobą
A niebo Paryża ma swój sekret dla siebie
Od dwunastu wieków jest zakochany w wyspie Swiętego Ludwika
Kiedy ona uśmiecha się do niego, ono zakłada swoje niebieskie ubranie
Kiedy pada nad Paryżem, to znaczy że jest nieszczęśliwe
Kiedy jest zazdrosne o jej miliony kochanków
Zsyła na nich w złości swój piorun
Ale niebo Paryża nie gniewa się zbyt długo...
Aby mu
wybaczono, ofiaruje tęczę...
[1]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz