Tonia
Tonia!
To moje ukochane dziecko, które wiele czasu spędziło gdzieś tam. Gdyby nie
absolutny autorytet i determinacja mojego męża, pewnie pozostałaby tak jeszcze
długo.
W
styczniu ubiegłego roku wydawnictwo Novae Res podpisało ze mną umowę ( albo ja
z nim).
W
maju książka ukazała się w zapowiedziach.
Wczerwcu
- cieszyłam się http://www.barlinek24.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=4275&Itemid=35
I
przede mną pojawiły się spotkania....
Szalenie
przyjemne i tak samo stresujące
Sierpień
2011 BOK Panorama
Zaraz
wrzesień KMT Lamus- tu spotkanie i wywiad z TV Teletop
A tu
można posłuchać nie tylko mnie, ale fragmentu książki
14
października uczestniczyłam w spotkaniu promocyjnym w WiMBP im. Zbigniewa
Herberta, na którym promowałam również swoją książkę. Poniżej można się
zapoznać z recenzją, jaka znalazła się w owym periodyku (str 16)
15
listopada w Sali Stefana Flukowskiego Książnicy Pomorskiej w Szczecinie miało
miejsce spotkanie autorskie. Było troche stresu, ale sutuacja dała się dość
szybko opanować
Niejako rzutem na taśmę 22 listopada w Galerii u
wspaniałej Halinki Fijałkowskiej spotkałam się z młodzieżą Zespołu Szkół
Ponadgimnazjalnych nr 2 w Barlinku
Na stronie Szczecin czyta można przeczytać
dłuuugi wywiad ze mną
I miło również, bowiem moja książka trafiła za
ocean i tam w Tygodniku Plus na str. 29 jest ciekawa recenzja
15 marca w Sali BOK Panorama kolejne spotkanie z
czytelnikami z Barlinka.
Ukazało
się też wiele pochlebnych opinii i recenzji…
Teraz czekam na kolejną książkę „Spotkania przy
lustrze ”
Fragment Toni
„Jakoś przed
którymiś świętami dopadła mnie angina. Taka wredna, z gorączką i ogólną niemocą.
Leżałam w łóżku, spocona, chora, bezwolna. Złorzeczyłam wszystkiemu. Nie mogłam
pojąć, jak to jest, że moje ciało wymyka się
spod kontroli, jest krnąbrne i nieposłuszne. Nie chce się ruszać,
funkcjonować według ustalonych przeze mnie reguł. Ty wyjechałeś na ważne szkolenie. Takie czasy
– rodzina- jak najbardziej, ale praca, praca, wyniki… . Wściekałam się, bo
zawsze jak coś się działo, to ciebie nie było. No i właśnie teraz. Byłam jak
kloc. Bez świadomości. Zapadałam się gdzieś i wracałam. Było mi wszystko jedno,
czy jest czysto czy brudno, dzień, czy noc. Praca, pisanie, wykłady- absolutna
abstrakcja, poza mną- obca mi i obojętna… . Marginalna część życia. Tyle
lat poświęconych… nie wiedzieć czemu… .
I oto cudowne odkrycie bezsensu. Ogłoszenie wyniku! Przegrana walka! I tylko
jedno oczekiwanie. Nie! Nie marzenie. Marzenia- to wielkie słowo. Oczekiwanie!
Żeby czuć się dobrze, by nie piekło, nie bolało, nie grzało i nie mierziło. By
pozwoliło żyć! Ileż pokory i skromności!
Dzieci były na
wycieczce. I dobrze, bo nie musiałam wstawać. Pokój tańczył rozszalały. Nie
mogłam zrozumieć, dlaczego jest tyle ruchu, dlaczego wszystko straciło swoją
stabilność, płaszczyzny straciły poziom i pion. Jakiś zwariowany świat! Nie
mój! Bo mój - to świat reguł, zasad, wytyczonych ścieżek, określonych
kierunków. Świat nieprzypadkowy! Otwierałam oczy, aby przegonić te absurdalne
obrazy, ale powieki tak ciążyły, że nie dawałam rady. Zawiasy trzymające
popsuły się. Tonia wleciała.
- Jeny! Kobito! A co ty wprawiasz? Najpierw nie otwierasz, a teraz
drzwi na oścież- Tonia krzyczała, biegała po mieszkaniu wirowała jak wszystko w
mieszkaniu. Tańczyła z meblami. Klapały szafki, stukały szuflady.
- Gdzie jest termometr? Przecież ty się gotujesz! – wykrzykiwała i
wcale nie zatrzymywała się.
Poczułam chłód szklanego termometru tępo wsuwającego się pod pachę.
Chciało mi się śmiać. Tonia miała taką głupią minę.
- Ja pierdolę! Dziewczyno! ty masz ponad czterdzieści stopni! –
chwyciła mnie za przeguby dłoni. Uciskała mi żyły, a ja się zapadałam głęboko,
kurczyłam się i znikałam, a ona oddalała się i przestawałam ją słyszeć.
-Gdzie masz pościel? Pomóż mi! Trzeba cię umyć!- Tonia rzucała jakieś
zdania, klęła przy tym niemiłosiernie, ale mnie było wszystko jedno. Bolał mnie
każdy milimetr ciała, nie mogłam przełknąć śliny. Jęczałam sobie. Chciało mi
się jęczeć, a właściwie, nie tyle chciało, co, nie wiedzieć, czemu musiałam
jęczeć. Nie miałam siły bronić się przed jej działaniem, może
bardziej nie chciałam niż nie mogłam. Byłam taka bezradna, a jednocześnie
czułam się przy Toni bezpieczna. Tonia w tym czasie powycierała kurze, ogarnęła
mój pokój. Zmieniła pościel. Umyła mnie, a potem zadzwoniła po karetkę.
Poduszka pod głową przeszkadzała mi, zsunęłam się na prześcieradło. Sufit. To
najnudniejszy kawałek mieszkania. Nic tu nie ma oprócz żyrandola. Żadnej rysy,
pęknięcia, nierówności. Ale teraz był naprzeciw mnie, z wolna opadał,
przytłaczał mnie swoją jednorodnością. Równa płaszczyzna napierała na mnie. Wyciągnęłam ręce, by go odepchnąć.
Nie dawałam rady. Ugięłam ręce w łokciach.
- Nieee!- zaczęłam krzyczeć. Nade mną stała Tonia. Spokojna.
Uśmiechnięta.
- Aleś się załatwiła! – powiedziała łagodnie. Przyłożyła dłoń do
mojego czoła.- Już jedzie karetka. Cholera! temperatura w ogóle nie spada.
Patrzyłam w jej oczy. Byłam jej tak bardzo wdzięczna, że jest. Nagle
poczułam się jak dziecko- chora, bezbronna, wymagająca opieki. Tonia głaskała
mnie po twarzy. Dobra Tonia. Matka Teresa. Samarytanka. Było mi zwyczajnie
dobrze. Zapomniałam już, jak to być pod czyjąś opieką. Nawet podobało mi się
to, że ktoś za mnie coś robi, że nie muszę być silna i niezależna.
Przyjechał
lekarz. Był młody i przystojny. Rzucił
okiem w moim kierunku.
- Możecie iść – zwrócił się do jednego z sanitariuszy. – Nosze nie będą
potrzebne. Niech tylko Andrzej weźmie z karetki zestaw.
Zdjął z szyi stetoskop.
- No i co to się takiego dzieje – spytał. Ujął mój nadgarstek.
Przystąpił do badania.
- Może pani podniesie się troszkę i zdejmie tę koszulkę. Muszę zbadać-
poprosił. Był onieśmielony. Odwrócił się do Toni. Wzrokiem dał jej do
zrozumienia, żeby opuściła pokój Ale gdzież tam! Tonia udała, że nie rozumie. A
ja z jej miny wnioskowałam, że na pewno nie wyjdzie. Usadowiła się na meblach. I nawet wykonała taki ruch, jakby
chciała zapalić papierosa, ale się powstrzymała. Obok stały jej psy- Klara i
Aurela i cierpliwie czekały na rozwój wydarzeń. Pewnie do głowy nawet nie
przyszło ani jej, ani im, by wyjść.
- Ja to się kurwa mam! Jak nie psy, to ona – byłam chora, ale
prychnęłam śmiechem. Cała Tonia. Ten jej niewyparzony język! I miałam to
gdzieś. Sytuacja była zabawna. Skonsternowany lekarz i całkiem swobodna Tonia.
- Hmm, hmm - mruczał coś pod
nosem coraz bardziej spłoszony. – Musimy przede wszystkim zbić tę temperaturę.
Pielęgniarz
przygotował strzykawkę. Napełnił ją roztworem leku i podał lekarzowi.- Musi
pani odkryć pośladek. Zanim przewróciłam się na brzuch, zobaczyłam jeszcze
rumieniec na twarzy mężczyzny i głupi uśmiech Toni, która też to zauważyła.
Lekarzowi trzęsły się ręce. Nie mogłam pohamować śmiechu. To pewnie przez tę
chorobę, bo nagle – jak nie parsknę. Paroksyzm śmiechu niemal wytrącił
strzykawkę.
- No proszę pani! – żachnął się lekarz. – To bardzo niepoważne. Tak
można złamać igłę! Widzę, że chyba zbyt
pochopnie koleżanka wzywała nas. Bo choroba ustępuje w szalonym tempie.
Jakieś cudowne ozdrowienie. Był zły. Wyczułam sarkazm i zrobiło mi się
nieswojo. Niczym sztubak przyłapany na durnym żarcie.
- O nie, nie! Ona była nieprzytomna! – próbowała bronić sytuacji Tonia.
– O… proszę… - wzięła z półki termometr. – Jeszcze niestrząśnięty. Proszę
zobaczyć. Podkładała lekarzowi termometr
pod nos. - Czterdzieści i osiem kresek! Proszę,
proszę – za wszelką ceną próbowała uwiarygodnić słowa. Psy poruszyły
się. Klara kiwnęła łbem jakby i ona zamierzała przytaknąć. Zbierałam się w
sobie, próbowałam opanować się, ale im bardziej pragnęłam zdławić w sobie
rozbawienie, tym bardziej wylatywało ze mnie. Zupełnie pozbawione kontroli.
Wewnętrzny śmiech wstrząsał mną. Choroba. Złośliwy chochlik.
Lekarz dał mi zastrzyk, wypisał receptę, a potem
dokładnie wyjaśnił Toni, co i jak ma podać. Kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły,
wybuchłyśmy z Tonią niepohamowanym śmiechem. Tonia tarzała się po dywanie, ja
wiłam się w pościeli. Upocona, obolała, pozbawiona gorsetu sztywniactwa i norm.
Tylko psy patrzyły się na nas z głupim wyrazem pyska, nieświadome absurdalności
naszego zachowania. Zaśmiewałyśmy się do łez. Niczym nastolatki.
- A widziałaś, jaką miał minę? - Tonia przedrzeźniała lekarza z pogotowia.
Wydymała śmiesznie usta, mrużyła oczy, symulowała głos. Zawiesiła sobie na szyi twoje gumy od
ćwiczeń. Zatknęła okulary na czoło. I leciały salwy śmiechu!
- Proszę podnieść koszulkę – trywializowała, zadzierała swoją bluzkę, pokazując przy tym zapadnięty
brzuch.
- Proszę pani! To bardzo niepoważne - i ja naśladowałam młodego
lekarza… . I kuliłyśmy się ze śmiechu, przytrzymując brzuchy.
I choć teraz
widzę, że nie było w tym nic śmiesznego, wówczas stanowiło to dla nas jakąś
głupią zabawę. Nie pamiętam, żebym kiedyś śmiała się tak, jak wówczas.
Gorączka nie ustępowała, a mnie chciało się palić. Tonia nie
zakazywała, nie mędziła. Trzymała mi papierosa, żeby nie wypadł, ale z
wyczuciem, bym się nie zakrztusiła dymem. Musiało to wyglądać komicznie i
dobrze, że nie widziałeś tego, bo z pewnością zachwiałoby to twoim wyczuciem
estetyki.
Przez te wszystkie dni Tonia czyniła dobro. Nie
opuszczała mnie. Zostawiała mi tylko noce- uśpione z pomocą leków, spokojne.
Noce bezmyślne- z początkiem o określonej porze i końcem wytyczonym poranną
kawą. Chorowałam i odpoczywałam.
Odkrywałam nieznaną mi prawdę: życie mimo wszystko może być
nieskomplikowane. Ja chorowałam, chyba
pierwszy raz tak szczerze i bezkarnie. I byłyśmy tylko my- ja i Tonia. Całe
dnie razem! Kiedy zdrowiałam, też przylatywała. Gotowa do służby- sprzątania,
gotowania, towarzyszenia.
To była taka
fajna angina. I nie powtórzyła się nigdy
więcej. Tonia …? Dla niej był to tylko
epizod- bez cdn., bez konsekwencji. Dla mnie? Jakiś punkt, powód, pretekst do
zmiany, przewartościowań. A może to
tylko szukanie dziury w całym…”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz