niedziela, 27 maja 2012

O książce Jolanty Kwiatkowskiej „Przewrotność dobra”




O książce Jolanty Kwiatkowskiej „Przewrotność dobra”



„Zdarza się, że czasem ktoś mówi, iż „ucierpiał wskutek kary za wyrządzone Dobro”. Jak to jest możliwe? Kto zesłał tę karę? Z pewnością nie Bóg! Czy zatem świat – czy zatem świat zbłądziwszy w swej mądrości nagradza zło, a Dobro karze?  A jednak nie, słowo „świat” nie znaczy tego. Nie znaczy tego, co mówi. Jest niewłaściwie użyte. Albowiem, mimo że słowo „świat” zdaje się wielkie i straszne, to jednak musi być posłuszne temu samemu prawu, któremu podlega najnędzniejszy i najmniej znaczący człowiek. Ale nawet gdyby świat zebrał wszystkie swoje siły, to i tak jednej rzeczy nie jest w stanie dokonać: nie potrafi ukarać niewinnego(…). To cudowne, tu jest granica, granica niewidoczna jak nitka, którą łatwo mogą przeoczyć nasze zmysły, ale mocna jak wieczność w oporze przed jakimkolwiek jej naruszeniem”[i][1]

            W zasadzie nigdy nie zajmowałam ] się recenzowaniem książek i nawet wówczas, gdy mam napisać o swoich własnych, przychodzi mi to z trudem. Nie czuję się w żaden sposób uprawniona. Boję się też, że nie wydobędę owej esencji książki. Że nie dopatrzę, nie doszukam odniesień i  w ogóle. Ponadto czytam bardzo dużo, a nawet bardzo bardzo i najzwyklej szkoda mi czasu, by potem jeszcze zajmować się lekturą, biorąc pod uwagę fakt, że zazwyczaj, jeśli książka jest frapująca, czytam notując. Stąd całe kalendarze mam popisane moimi zapiskami, skojarzeniami, refleksjami, pytaniami…. Oczywiście, nie każda czytana rzecz zajmuje mnie tak, by się nad nią roztrząsać i choć wszystkie kończę, co niektóre odkładam na półkę bez żadnego komentarza. Pozostają li tylko kolejną pozycją na regale i nie mam potrzeby wracać do niej w jakikolwiek sposób.

            Inaczej przydarzyło mi się z książką Jolanty Kwiatkowskiej „Przewrotność dobra”. Uderzyła z całym impetem w mój świat  skrystalizowanych co do pochodzenia, znaczenia, norm etycznych, tej całej sfery mojego definiowania oraz rozróżniania dobra i zła.

            Fabuła jest dość prosta i niechaj się pisarka nie obrusza, dość banalna. Mało! Trudno wyobrażalna, bowiem taka kondensacja zła spotykająca jedną osobę jest wręcz nieprawdopodobna, choć skądinąd wiadomo, że istotnie życie może napisać najbardziej niewiarygodny scenariusz.

Oto mamy do czynienia z bohaterką, która wzrasta w ohydnym domu: z okropną matką, obrzydliwym ojcem i nade wszystko z nikczemnym bratem, który zdaje się być pierwszą przyczyną jej udręczonego dzieciństwa. Jakby tego było mało to i inni: nauczycielka, ksiądz również wpisują się w ów ohydny świat. Nie dziwi więc fakt, że dziewczynka dość szybko wyrabia w sobie pewien mechanizm konfabulacji, podporządkowany naczelnej idei – Dobru, co też pozwala jej funkcjonować dość sprawnie poza domem.  Dorotka jest dobra i się stara. Dzielnie znosi wszystkie niegodziwości ojca, matki, brata, księdza… Pomaga jej w tym kąt w szafie, który stanowi jej azyl i choć drętwieją nogi i przygniata ciężar odkurzacza, nauczyła się niczym tybetańscy jogini wytrzymywać ból, znosić drętwienia kończyn. W imię Dobra!!! I tu jeszcze jestem pełna współczucia dla Dorotki – Idiotki  i w duchu myślę o tym, że wprawdzie nie jest to jedyny głos pisarki, ale na pewno bardzo donośny w sprawie przemocy, mobbingu, tudzież innych podłości, jakie dorośli mogą zgotować dzieciom.

            I dalej powieść toczy fabułę…  w oryginalnej formie, a mianowicie wszystko, co ma miejsce w świecie przedstawionym jest transpozycją baśni o Calineczce, rozwiniętą w e-maile do Jaskłółczaka (nazwanie adresata też nieprzypadkowe). Gdzieś około tego miejsca – jeszcze powoli, jeszcze tak na granicy uczciwości, dziecięcej niewinności i perfidii – Dorotka ewoluuje. Zaczyna się owa transformacja, która powołuje do życia Dorotę – perfekcjonistkę, manipulatorkę, na tym etapie absolutnie świadomą celu – chce koronacji! Chce być królową! Chce luksusu godnego królowej! Nie zadowoli się byle czym, żadnym półśrodkiem, substytutem… Dorota (chyba już Dorota) zaczyna działać ( a często nie działać) w imię naczelnej idei Dobra. Wydaje się, że jej plan jest misterny i do końca przemyślany.  Pozwoliła na śmierć brata, ojca z matką… W imię Dobra i pod jego sztandarem.  Pozwala na uwielbianie siebie, pozwala na obdarowywanie siebie niepoślednimi podarunkami: mieszkanie, ubrania, wycieczki… Pozwala Adamowi pozostać w Tokio i zjeść fugu ( choć wiedziała, że umierająca żona Adama jako warunek ich wspólnego życia zakazała mu tego… Mam wrażenie że Dorota wiedziała, iż Adam podejmie ryzyko i nie umiem odeprzeć od siebie myśli, że Dorota liczyła na  to, że trafi się jemu kawałek, z taką zawartością tetrodotoksyny, która pozbawi go życia i udręki po śmierci ukochanej żony – Ewy, jej zaś „doda” rekwizytów, by koronacja była jeszcze świetniejsza. Dorota żyje. Żyje zgodnie z zasadami „wpojonymi” przez „najbliższych”. Czyni Dobro gdzie się da i nie da. Dorota Dobroczyńczyni. Dorota Święta. Dorota, dla której nie ma żadnych przeszkód, by dopiąć celu. Oczywiście, wszystko dzieje się w imię Dobra! Niezmiennie!

            I… nagle nie wiem… Czytam. Wracam i doczytuję od nowa… Tracę z oczu bohaterkę…. Mętni mi się jej obraz i już nie wiem, czy mam do czynienia z naznaczonym wszelkimi niegodziwościami biednym dzieckiem, czy rodzącą się femme fatale, kobietą – modliszką,  współczesną Lilith, aniołem … czy diabłem…

Pisarka rozpoczyna świetną grę z nami…. Grę intelektualną i przemyślną. Manipuluje naszymi emocjami, wodzi nas po etycznych meandrach… Miota naszymi emocjami jak jej się żywnie podoba. Motamy się w ocenach, zmieniamy nasz stosunek do Doroty –naprzemian wielbimy, współczujemy i … wątpimy… ale wątpimy na krótko, bo Dorota nadal roztacza wokół siebie Dobro… Ludzie ją uwielbiają, ufają jej bezgranicznie, oddajają swój los w jej ręce z przeświadczeniem, że oto dostąpili bram nieba – ich sytuacja się zmienia- zawsze na korzyść…

 I tu właśnie zaczęła się dla mnie przestrzeń dla moich refleksji, wszelkich spekulacji pseudoetycznych,  które spędzały mi sen z powiek, ruszyły z posad moje zastałe definicje, moje ustalone progi między tym, co dobre, a co złe… W głowie pojawiły się pytania, dla których usiłowałam znaleźć odpowiedź. I znajdowałam! I oto Dorota Cichocka objawia mi się jako perfekcjonistka daleka od owego altruizmu, od owej bezinteresownej postawy czynienia Dobra ot! tak. Dorota nie jest już Dorotką – idiotką,  pokrzywdzoną przez spatologizowaną rodzinę. O nie! Ona uknuła oto ów misterny plan. Dorota działa i chce! Coraz więcej! Na swoją koronację! I to chcenie nie jest li tylko życzeniem, lecz konkretnym działaniem, skrupulatnie zaplanowanym i pozbawionym spontaniczności. I tu już mamy do czynienia z myśleniem osoby całkiem świadomej, mało! – niezwykle inteligentnej. Czy dalej można ją usprawiedliwiać podłym dzieciństwem? Czy można pozwolić jej pozostać poza wyborami moralnymi? Pozwolić na brak odpowiedzialności? W imię czego? W imię ohydnych, bo ohydnych, ale zadawnionych ran, nawet jeśli jątrzące i dotkliwie bolesne? Dorota pragnie dla siebie rekompensaty za przeszłość i to jest bardzo wygórowane powetowanie krzywd. Chce koronacji! I owo usiłowanie bycia królową jest tym, co dokonuje się de facto i jest przyczyną pewnych ruchów, za które ponosi odpowiedzialność. Czy dalej współczujemy? Nie wiem. Dorota i Dorotka – idiotka coraz bardziej rozmywają się, tracą moją sympatię, moje zaufanie…. I choć w głowie wciąż szamoce się obraz pokrzywdzonego ze wszech miar dzieciństwa, jednak… Jakoś mi nie pasuje to wyrównywanie rachunków…. Dla mnie Dorota jest etycznie zupełnie nieodpowiedzialną osobą. Człowiek jako istota moralna jest aktywnym centrum świadomości. Świat musi być dla niego przedmiotem kontemplacji i czymś, na co może czasem oddziałać przyczynowo.

„Pragnąc dobra oznacza widzieć granicę, poza którą nie można wykroczyć. Istnieją czyny, których człowiek nie popełniłby, niezależnie, co za nimi przemawia. (…) Jedynie trzymanie się takiej granicy może nadać życiu człowieka jakiś  rodzaj spójności”(  Kierkegaard ).Natomiast rozmaite przypadki „dwulicowości”, które Kierkegaard przeciwstawia pragnieniu dobra, umożliwiają co najwyżej pozorną lub przypadkową spójność, Gdy zmienia się okoliczność, to dwulicowy człowiek zmuszony jest do działań, których sens sprzeczny jest z sensem jego działań z okresu przed zmiana okoliczności.

Język powieści.

Z początku raziło mnie wszechobecne słowo Dobro - pojawiające się w różnych kontekstach, w różnych formach deklinacyjnych, to samo z przytaczanymi cytatami, które skądinąd ważne, mnie zakłócały tok czytania. Ale z pewnością pisarce nie można odmówić lekkiego szafowania językiem, swobodnych dywagacji odwołujących czytelnika do różnych dziedzin. Tam, gdzie należy nazywać rzeczy po imieniu, tam to czyni, ale  nie pozbawia czytelnika erudycyjnych wystąpień, co jeszcze bardziej podnosi wartości książki.

Można mówić, że „Przewrotność dobra” Jolanty Kwiatkowskiej to literatura społecznie zaangażowana – owszem, biorąc pod uwagę piekący, wstydliwy temat. Ale nade wszystko to dyskurs filozoficzny o Naturze Dobra.

Jolu! Dziękuję za tę powieść!

Ps. Dla tych, którzy nie znają powieści, tekst ten może stanowić słowny bełkot albo być zachętą do poznania materii mojego „wywodu”. Dla pozostałych- pretekst do dyskusji



[1] S. Kierkegaard, Purity of Heart, Fontana Books 1961,s85



[i]

środa, 23 maja 2012

Zapiski szkolne: Meduzy, zapachy maja i wieczny chłód ścian


Meduzy, zapachy maja  i wieczny chłód ścian.

                Słońce wniknęło  w morskie odmęty, ale jeszcze od starych ścian szedł nieprzyjemny chłód i przeciąg hulał po budynku niczym bies po pustej kaplicy. A nadto ciepło na zewnątrz powodowało, że mury oddawały wchłonięte, uwięzione i zapamiętane od lat zapachy. I jak to bywa w starych budynkach, wewnątrz trąciło ni to stęchlizną, ni butwieniem albo zwyczajnie starością…. Bo i szkoła w rzeczy samej była stara i niewiele miała z majestatu przynależnego tego typu budynkom publicznej użyteczności. Meduzy były niespokojne i poruszone, wyciągały na wszystkie strony swoje macki, czyhając ofiary. Bo oto jeszcze wciąż ekscytowały się wieścią o zaginięciu jednej z nich. Z początku wszystkie sądziły, że jeden Parzydełkowiec popłynął gdzieś w swoje strony i tam się zadekował pośród morskich topieli, oddając się ulubionym zajęciom – picia, palenia i błogiego lenistwa. Z dala od tego miejsca, co to nieraz przyniosło mu przykrości i upokorzeń wszelkich od innych – większych, silniejszych, bardziej świecących. Potem okazało się, że pojechał na pogrzeb – oto życie odebrał sobie przyjaciel wzgardzony przez dziewczynę. Jednak tamten nie pojawił się ani na pogrzebie, ani swoich rewirach… I na słupach, witrynach sklepowych na lampach i murkach rozwieszono podobiznę…
- Pewnie zapił – rzucił  ktoś  z końca Sali. Przegryzając wielka drożdżówkę i popijając energy drinkiem. Wszak noc była ciężka, a syndrom dnia poprzedniego w postaci gigantycznego kaca nie dawał żyć.
- Albo ktoś go zaciągnął w krzaki – snuł domysły inny, uśmiechając się przy tym  szczerze dumny ze swojego odkrycia. Zaraz też podchwycili inni, dokładając kolejne zdarzenia do historyjki o porwaniu, gwałcie, nie szczędząc przy tym opisów i jak ognia unikając eufemizmów, za to celując w dosadnych określeniach i rozbudowując swoją narrację do granic ( których pozwolę tu sobie z uwagi na wrażliwość estetyczną czytających i swoją nie zamieszczać. Teksty, które padały, mogłam odczytać  z kontekstu słów i gestów.)
W pamięci odszukałam wygląd zaginionej Meduzy. Tak. Mam. Wydobyłam go spośród innych upodobnionych do siebie, zgodnie z zasadą „kto z kim przestaje, taki się staje”. Ustaliłam miejsce. Niewiele mogłam powiedzieć. To była jedna z tych Meduz, co spokojnie dryfują, nie wyciągając swoich parzydełek, za to kryjąc się przed silniejszymi osobnikami, którzy prawem pięści uzurpowali sobie prawo do tego terytorium. Zaraz też wyobraźnia podpowiadała mi czarne scenariusze. Ale nade wszystko… nade wszystko… zmartwiłam się… Po ludzku, po matczynemu, po nauczycielsku…Tyle się słyszy….
         Nagle do sali weszła Aretuza. Żadnego tam powitania, czy pukania do drzwi. Powiało chłodem. Głosy zamikły. Temat zaginionej zawisł w powietrzu.  Stanęła – jedną ręką trzymając framugę jakby miała zacząć brawurowy taniec na rurze, w zagięciu drugiej majtała niewielka torebka z monogramem znanego kreatora mody… Wszystkie spojrzenia skierowały się na drzwi… a było na co… Oj było!
Długie nogi w wysokich szpilkach obleczone w kawałki czegoś, co równie dobrze mogłoby nie być, bo gdziekolwiek nie spojrzał, to wyzierało opalone gołe ciało, dalej fragment góry… coś pomiędzy bluzką a biustonoszem, ale tylko z przodu, bo tyłu owego powleczenia nie można było nijak dostrzec… Oj! Aretuzo! To ty budzisz kompleksy mężczyzn, uciekających przed twoim spojrzeniem, trwożącym się przed tobą, wpadającym w szał, kiedy nie mogą sobie z Tobą poradzić!
- Kto ma fajkę! – zapytała bezceremonialnie, powłóczącym wzrokiem omiatają wszystkich. Westchnienie zachwytu i cichy pogwizd przecięły ciszę. Ale nagle zawróciła, nie czekając na odpowiedź, bo z torby opatrzonym modnym logo dochodził nachalny  dźwięk telefonu… w rytmie techno.
I zaraz wszystkie Meduzy poderwały się za nią, do wyjścia, opuszczając hurmem zimne mury….jak przepędzone przez żółwie morskie.
Meduzy jedna za drugą gromadnie wyległy na powierzchnię. Wypadały, głośno trzaskając drzwiami odbijającymi się o wyrobione futryny, spod których osypywały się resztki tynku…  Stanęły na zewnątrz. Ciepło. Żadnego ruchu w powietrzu. Parno. Stały, pławiąc się w słońcu i jednocześnie nie zważając zupełnie na to, że takie długie przebywanie może źle wpłynąć na nie, mogą się wypalić, mogą uschnąć… Ale  nic nie mogło ich powstrzymać od ciepła, które przenikało przez oślizłe ciało i przyjemnie łechtało wewnątrz, panosząc się w komórkach i tkankach. Wystawiały się na promienie słońca, wypuszczając z jam kłęby siwego dymu. Skupione, zwarte… Zresztą było ich coraz mniej, bowiem część już zdobywała nowe przestrzenie, niektóre opuściły już obznajomione terytorium i gdzieś tam parzyły, trzymając się z dala od brzegu, by nie daj Bóg, znów nie trafił się jakiś nawiedzony, co to by je chciał ratować przed nieuchronnym.
Tak więc Meduzy chłonęły słońce, od czasu do czasu spluwając – to na ziemię, to przed siebie… Zdarzyło się, że i na szybę okna, pozostawiając strugę niczym haftowany niewprawną ręką ścieg. Niektóre podążyły za Aretuzą, której nagie plecy zniknęły za rogiem sąsiedniego budynku, za którym srebrzyło się niewielkie jeziorko, otulone porastającym brzegi tatarakiem. W oddali majaczył Świat, dokąd często morskie prądy popychają Meduzy, by parzyć, zatykać wloty wody, dokuczać, mętnić czyste wody….
          Zadzwoniło… Z ogromnym ociąganiem i niechęcią powracały do klasy, z hukiem ściągając pokiereszowane – jak wszystko tu – krzesła z ławek. Blaty obazgrane rysunkami penisów, podpisanych „ch…”, wyrytych do rdzenia spadały na ziemię wśród ogólnego rozbawienia…

            Za drzwiami pozostało słońce, zapach bzu i konwalii, które dostałam wczoraj…


czwartek, 17 maja 2012

Będę robić na drutach, czyli … o tym, jak straciłam skrzydła


Będę robić na drutach, czyli … o tym, jak straciłam skrzydła


            Żyłam spokojnie całe życie, znosiłam dzielnie wszelkie przeciwności losu, cieszyłam się tym, co mi się przydarzyło.  Czas trawiłam na życiu – w całej jego rozciągłości. Uczyłam się –( to zajęło mi wiele, ale nie było to żadnym złodziejstwem czasu, a raczej przyjemnością, którą miałam  na równi z innymi – dość trywialnymi i raczej mało oryginalnymi zajęciami).Pracowałam, chodziłam na spacery, słuchałam muzyki, pielęgnowałam kwiaty doniczkowe, smażyłam naleśniki i gotowałam budyń na podwieczorek, rozmawiałam… Wieczorami  wyrabiałam cuda na drutach, na szydełku, czytałam dziecku, czytałam sobie i tylko czasem… bardzo czasem… popisywałam sobie na kartkach, karteluszkach. Niekiedy tonęły owe zapiski w  jeziorach łez, ale to tylko dodawało im wyrazu, bo rano świat znów zdawał się być jak dnia poprzedniego. I chowałam je. I do szuflady, i do szuflady… Raz przyszło mi na myśl, zaświtało – jakiś  szatański zakus: „ Puść te wiersze  w świat! niech się świat dowie! niech mniema i niech czyta, niech demaskuje, niech wnika , interpretuje i niech płacze!” I prawie, prawie by się udało…. W porę opamiętałam się. Że nie! Absolutnie nie! Zabrałam zawiązywaną na troki teczkę i wróciłam do domu zadowolona z powziętej decyzji.  Mają być (owe wiersze) tam, gdzie są. Ale by się porobiło! Jeszcze musiałabym się tłumaczyć i zapewniać o swoim spokojnym życiu, Jeszcze musiałabym udowadniać, że wiersze to tylko słowa, które… mają brzmieć, mają wyglądać w wierszu, a nie być moim lustrem… Jeszcze, nie daj Bóg, stworzyłby mi życie , jakiego nie mam.
Tak więc żyłam. Coraz rodziły się nowe dzieci, czasem dorzucałam do szuflady…
     Nie wiem jak to się stało… Ale, jak ktoś ma w głowie miliony niewybrzmiałych słów, to tak jest. Któregoś razu siadłam i zaczęłam pisać opowiadanie „Inaczej nie będzie” i dalej do szuflady. Potem jakieś eseiki – do szuflady! Potem Tonię – do szuflady… i jeszcze, i jeszcze, i więcej, i więcej… . I do szuflady! Aż w końcu pomyślałam o sobie: „Nic! tylko pisarka ze mnie!” jako ta Mrożkowska dziewczynka z opowiadania „Poezja”. Skończyłam Tonię, zaczęłam „Tak się żyć nie da”, potem kolejne i kolejne…

Czułam , jak mi rosną skrzydła,  z początku malutkie koliberkowe, ale już cichutko trzepoczące radośnie, potem takie jak ma choćby rudzik albo inna jemu podobna ptaszyna, z czasem coraz większe… ale wciąż jeszcze skrzydła Neornithes. Aż któregoś razu, pękając z dumy nad tym, co napisałam,  pomyślałam sobie, że to może już anielskie, wielkie rozrośnięte, zajmujące tyle miejsca w przestrzeni  co jednopłatowy Ikar, który coraz to wyżej mógł wznosić się w przestrzenie, dolecieć do słońca… niepomny zagrożeń, nieprzewidujący sromotnego upadku (Ja wówczas nie  myślałam jeszcze o tym. Skąd!). Upajałam się sięganiem wyżyn, lotem, oderwałam się od ziemi. Stawałam się Twórcą, ba! Wszędzie widziałam tematy, rodziłam bez najmniejszego bólu kolejnych bohaterów, dawałam ich przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, układałam im hierarchie spraw… chodziłam jak kiedyś niby tymi samymi drogami, ale już nie patrzałam na świat,  byle się nacieszyć, nadziwić, nasycić jego pięknem, ale , by dopaść temat i zamknąć go w prolog i epilog. Zapuściłam codzienne życie – już to i naleśniki poszły w zapomnienie, i robótka na drutach pozostała z pogubionymi oczkami, i wzorem niedokończonym… Leciałam! Tworzyłam światy!

            Aż skrzydła zaczęły mi ciążyć, ramiona zmęczyły się gęsto porosłymi piórami. Gubiłam pióra, co to leciały coraz to spadając na burzaste chmury i ginące w podniebnej przestrzeni – to  tu, to tam. Świat z góry przestał być zajmujący i zbyt odległy… Nie mogłam dostrzec białych nakrapianych czerwonymi plamkami wiech kasztanowca ani drobnych płatków stokrotki, które Marcel zrywał i kazał mi wplatać we włosy… I czułam jak miota mną po niebie, szamoce mnie wiatr, a do słońca i tak za daleko….
                                                                         ***

            Wczoraj szłam promenadą nad jeziorem. Przyjemna bryza od fontanny bodła mnie delikatnie maleńkimi szpilkami chłodu. Rzędem na balustradzie ustawiły się perkozy , łyski  z łepkami zwróconymi ku mnie, z opuszczonymi „na spocznij” skrzydłami… a może to mewy śmieszki… Zdawało mi się, że  puszczały sobie oko, gdy przechodziłam obok. Chciałam je pogłaskać, ale odfrunęły… U mojej znajomej pani Sławki kupiłam nitkę. Zrobię sobie modną bluzkę!

- Kiedy pani ma czas? I pracuje pani, i  dzieci, i pisze… Napisać taką książkę, to przecież trzeba czasu… A pani aż tyle… – zapytała   mnie inna znajoma, kiedy przed sklepem chowałam kolorowa nitkę do torby.

            Uśmiechnęłam się… Już mam. Bo już mi skrzydła opadły…

S. Mrożek : opowiadania , Poezja, http://lektury.hostil.pl/Slawomir%20Mrozek-Opowiadania.pdf

czwartek, 10 maja 2012

Zapiski szkolne. O tym, że wbrew wszelkim prawdom o pięknie, są tacy ludzie, rzeczy, i miejsca, które wymykają się wszelkim kanonom, nie mieszczą się w żadnej estetyce i, choćby człowiek sobie oko wypatrzył, to za nic piękna dostrzec nie może, czyli i o tym, czy da się pokochać swoisty turpizm?









Zapiski szkolne. O tym, że wbrew wszelkim prawdom o pięknie, są tacy ludzie, rzeczy, i miejsca, które wymykają się wszelkim kanonom, nie mieszczą się w żadnej estetyce i, choćby człowiek sobie oko wypatrzył, to za nic piękna dostrzec nie może, czyli i o tym, czy da się pokochać swoisty turpizm?


( Tytuł może zniechęcać. I owszem! Ale cóż to taki tytuł w kontekście spraw, których stałam się uczestniczką)
Introdukcja ( moja i Grochowiaka) Ja:  „turpis – brzydki” – turpizm to swoista apoteoza brzydoty, kalectwa, ukazywanie rzeczy odstręczającej, budzącej abominację, kult wszelkiej ohydy, wprowadzony do sztuki, by wywołać szok estetyczny, ale też i po to( co bardziej wzniosłe i szlachetne) miał pomóc w akceptacji życia z wszelkimi jego aspektami, nauczyć afirmacji życia mimo że wokół brzydota, odraza, śmierć , choroba….” Hmm…( No nie wiem).

Introdukcja  Stanisława Grochowiaka

Nie cały minę Choć zostanie owo
Kochanie ziemi w bajorku i w oście
I przeświadczenie że śledź bywa w poście
Zarówno piękny jak pod jesień owoc

Bo kochać umiem kobietę i z rana
Gdy leży cicha z odklejoną rzęsą
A jak jest moja to jest całowana
W puder i w słońce W zachwyt i w mięso

Tak mnie ugadzam bo nie tylko z niebem
Ale z odbiciem nieba w całej nafcie
A teraz weźcie teraz wy potrafcie
Tyle zachwytu połączyć z pogrzebem

Słabi powiedzą tyle że to smutno
Mężni że słabych zatrzymuję w drodze
A ja zbierałem tylko te owoce
Co - że są krwawe - zbiera się przez płótno

     Wiosna niechętnie wdziera się przez zaplugawione, upstrzone przez muchy i niewiadomo co jeszcze okna, choć promienie słońca przemycane nieśmiało trochę dogrzewają mnie i gdzieś w środku nakazuję sobie szukać piękna, no może nie całkiem owego klasycznego wyznaczonego wszelkimi estetycznymi kanonami, ale … może czegoś, co nie odstręczy, nie przygnębi, czegoś, co może pozostanie zwyczajne, takie powszednie. A wreszcie też i czegoś, co nie zburzy mojego obrazu pięknej wiosny, którą to sobie najpełniej wyobrażam, kiedy to przywiedzie mi się na myśl Primavera Botticiellego! A jeszcze do tego w uszach błąka mi się świegot ptaków i nozdrza przyjemnie drażni zapach bzów majowych. Wiosna weszła we mnie, już zaczęła panoszyć się w tkankach, tętnić w żyłach… O nie! Nie pozwolę jej przegonić!
A poza tym tłukę sobie do głowy: Po cóż to ciągle czepiać się, po co dawać ujście złym emocjom, psującym mi nastrój i urodę ( a bo to tajemnica jakaś, że złość piękności szkodzi? a przecież kobieta o urodę musi dbać – zwłaszcza na wiosnę.
I w rzeczy samej po wielkiej majówce TU – na moim brzegu, gdzie poławiam moje Meduzy ze szczytną misją ich ratowania, wszystko jest jakby nieco uładzone, ławki stoją w rzędach, poniektóre krzesła dosunięte przykładnie jak winny być w tak szacownej placówce, jaką jest bądź co bądź szkoła. Uciekam wzrokiem od odrapanych ścian, od gąbki na tablicy – poszarpanej i obleśnej, że nie śmiem jej wziąć w rękę, bo nie wiem, czym jest spowodowana jej wilgotność. Wszak fantazja moich Meduz w tej materii jest zaiste ułańska. Nic to! Staram się nie patrzeć na obryzgane szyby. Naprzeciw mnie wisi gazetka z wyciętą z kolorowej gazety gałązkę wiśni albo coś podobnego. Nad wyraz wiosennego i urokliwego.
       Moje Meduzy są nader aktywne, rozbudzone, by nie rzec pobudzone. Usiłuję pochwycić, czy jest to aktywność groźna, wynikająca z „czegoś”, czy też jest to niespożyta przez wolne dni energia, która teraz w gromadzie może znaleźć dla siebie ujście.
Podaję temat. Raz. Piszą. Po jednym wyrazie łypią na mnie pytającym wzrokiem. Drugi. ( Mogłabym i na tablicy zapisać, ale owa gąbka nasączona czort wie czym).Parzydełkowce nie zamierzają włożyć jakiegokolwiek wysiłku, by zapamiętać zdanie.
- Jaki temat?- pyta wielki Krążkopławiec, w wielkim dresie, prawdziwy wielki  meduzi parasol  z dziurą w środku na głowę.
Powtarzam, nie spuszczając oka z kwitnącej biało-różowymi kwiatkami gałązki. „To chyba jabłoń”:
- Zwyczaje i obyczaje wiejskie na przykładzie Chłopów Władysława Reymonta
-… zwyczaje i co…  - przerywa Meduza Świecąca – Fosforyzująca Pelagia dopytuje jeszcze w miarę łagodnie, pod nosem jednak już rzuca mięsem i wyrzuca na bok swoje macki uzbrojone w parzydełka.
Powtarzam. W końcu co jak co, ale cierpliwość wpisana jest w moje życie.
- Jak ten gościu się nazywa Czesław … jak? – kolejna Meduza odzywa się, ale zdenerwowanie narasta.
Prostuję, że nie Czesław, a Władysław i powtarzam.
Nagle jedna – ta  najgroźniejsza – Osa  Morska rzuca z impetem długopis na ławkę i krzyczy:
- Zamknąć ryje! Nic nie słyszę!
Zaraz jednak opadła na krzesło i dodała:
- A zresztą nie piszę! Co to k…a jest?! Co to za temat!?Co to za tytuł!? Chłopy!
Meduzy z tyłu klasy polegające pokotem na ławkach, zapadłe w swoich parasolach, wychynęły się, nie kryjąc stanu niezadowolenia
Tłumaczę powoli i spokojnie, by wytonować pobudzoną Meduzę, wszak wszystkim wiadomo, że to jedna z tych najniebezpieczniejszych i lepiej nie drażnić. Udaje się.
        Słońce chwilowo skryło się za chmurami. Promienie omiatające klasę, wesoło swawolące po kątach też zniknęły. Zrobiło się jakoś jeszcze bardziej buro i nieprzyjemnie. Na moment zapada cisza... Ściemnia się. Aktywność jakby trochę osłabła. Nie dziwota. Wszak Meduzy najczęściej zamieszkują głębiny, gdzie ani Boga, ani ludzi i rzadko kiedy ktoś je drażni zbędnymi i uciążliwymi dyrdymałami. Tam w otchłaniach morza czują się najlepiej, nie dosięga ich nic, czego sobie nie życzą głupie normy, nieżyciowe prawa.
Szybko przemycam to, co najistotniejsze, bacznie obserwuję stan skupienia. Nie wiem, ile jeszcze mogę. Nieśmiało proponuję czytanie. Nie protestują.
Koślawe, zniekształcone słowa wychodzą  wybrzmiewają w klasowej przestrzeni. Na twarzach malują się trud i skupienie, pot występuje na czoło z wysiłku.
„Biedne meduzy! Trudno im złożyć wyraz!” – myślę i gdzieś pojawia się nawet myśl, że szkoda tych moich Meduz, że takie biedne.
Nagle przestrzeń rozdziera syczący głos:
- Co za popier…ny tekst! Jakieś g…wno! Ch..j! Nie czytam dalej!
Próbuję uspokoić , ułaskawić i mówię, żeby sobie jeszcze przeczytała,  a ja za moment jeszcze raz poproszę… itd.
- Po co pani nawija do mnie! Nie czytam!
Zaraz też odwraca się do innych i pyta:
- Kto ma coś do picia?
Z lewego rzędu odzywa się:
- Komu sucho, temu ślinę w ucho!
Śmiech na sali. Meduzy wymachują z rozbawieniem wszystkimi mackami. I nawet czytająca niedawno Hydroza jakby się uśmiecha.
Tymczasem w klasie poruszenie. Trzaskają szybko odsuwane krzesła, szurają ławki po zniszczonym linoleum. Zdezorientowana usiłuje ogarnąć to, co się dzieje. Wszyscy są już przy drzwiach. Niczym na ćwiczeniach w związku z alarmem przeciwlotniczym.
- Ale się zj…bał! Wali w całej klasie.
Nieprzyjemny zapach dochodzi i do mnie. Mdli mnie, więc szybko zwijam z biurka wszystko i idę na korytarz.
          Wszyscy wylegli z budynku, by zaraz za winklem, uciekając od oczu Naczelnego wypalić jedną na kilkoro fajkę. Obok mnie stoi  Kubopław, nieco kwadratowy, ale dość pokojowo usposobiony. Zagajam go. Jeszcze nie ma przerwy, a do środka też wejść się nie da. Przez ułamek sekundy nasze spojrzenia stykają się.
- Co tam?
- Zwalony jestem?
- A czemu to? Tyle wolnego było? – ciągnę. W sercu jestem dumna z siebie, że cokolwiek jarzę ich język.
- Nic mi się nie chce. Nie mam żadnej motywacji…
Robi mi się wstyd! Meduza potrzebuje mojej dłoni, pomocy, wsparcia, a ja… ja … taka bezwzględna. Może to depresja albo inne egzystencjalne problemy okresu adolescencji…
- To może potrzebujesz pedagoga, czy psychologa…
- Nie! – śmieje się – gdzie! Pani! Jaki k…a psycholog! Piłem cały czas i nic mi się nie chce. Piwa bym się napił…
      Zerknęłam na zegarek. Przerwa. W pokoju nauczycielskim otwieram okno.  Wystawiam głowę, natężam wzrok, słuch i węch. Szukam wiosny, która mi się gdzieś zapodziała…

***

Piękne jest to,
co zaspakaja zmysły
nie każcie mi więc podziwiać
starożytnych posągów medycejskiej Wenus

czas i milczenie ludzi
bezpowrotnie zatraca piękno
dystans zrodził obojętność

Iluzoryczne pojmowanie
Piękna jako Prawdy
nie ma potwierdzenia w moim świecie

                                                                                                           Gośka
A jeśli ktoś chce jeszcze o Meduzach, to tu:


Strona z wykorzystanym zdjęciem

niedziela, 6 maja 2012

Niedzielna playlista z żeńską namiastką jazzu, swingu, soulu i folku (Nie tylko dla koneserów)


foto - .www.google.com.pl

Niedzielna playlista z żeńską namiastką jazzu, swingu, soulu i  folku (Nie tylko dla koneserów)

       Niedzielne popołudnie.  Rozgrzana po ostatnich upałach nie mam odwagi wyjść z domu. Na zewnątrz zaledwie kilkanaście stopni. Leniwie schodzi czas. Zwyczajem przysiadam, by uprzyjemnić sobie wolne chwile muzyką, która zawsze, ale to zawsze pobrzmiewa we mnie różnymi dźwiękami. Dzisiaj wzięło mnie na jazzowo, soulowo i w ogóle na leniwą sjestę, z muzyką w tle, muzyką nienarzucającą, idącą swoimi tropami, częstokroć wymykającą się linii melodycznej, niezależną, częstokroć krnąbrną i  pobrzmiewającą dyskretnym fałszem – jednak pięknym i  lubym jak szczypta goryczki, jak nuta cierpkiej taniny, jak … Oj! Wzięło mnie!  Ale tak jest, że czasem słuchając, drażnią mnie wszelkie dysonanse,  a czasem, tak jak dzisiaj zadziwiają mnie różne interpretacje i nie mogę wyjść z podziwu ad możliwościami ludzkimi.  Nie znam się na tym, ale… wszak znać się nie muszę.
( Wielu znakomitych jazzmenów nie posiadło elementarnej wiedzy z zakresu muzyki – ja wszak nie jestem muzykiem, znam wszelkie gamy, wartości znaki i nawet potrafiłabym rozpisać niewielką partyturę  - i co z tego!)
Dzisiaj też jakoś tak się zdarzyło, że zajęłam się kobietami .
1.Ellie Fitzgerald     Dream  a Little Dream of Me – w 1965 roku była w Polsce. Ellie wraz z Billie Holiday  oraz Sarah Vaughan  tworzy świętą  Trójcę jazzu, choć tytuł Królowej jazzu niekwestionowanie należał do  Biilie. Ellie – trudne życie: rozwód rodziców, wczesna śmierć matki, mała gangsterka, bezdomność… A mimo to… Stał się cud!  Oto ona
http://www.youtube.com/watch?v=SDfe9dn59Mk&feature=related

2. Roberta Flack- Killing Me Softly – rok 1973.
http://www.youtube.com/watch?v=O1eOsMc2Fgg
Kiedy wiele lat po tym wykonaniu usłyszałam ten utwór, przypomniałam sobie Robertę – jej  wrzosową suknię,  spowijająca dość mocną sylwetkę, krótkie włosy… ( Typowa czarnoskóra diwa. W Google grafice najczęściej pojawia się jako rozjaśniona  Murzynka).  Z tygodników Ekran, Film i innych, których tytuły mi się zatarły, wycinałam zdjęcia Gwiazd i wklejałam je do grubego brulionu. Niektórzy z nich znajdowali swoje zaszczytne miejsca na słomiance, która wisiała przy mojej wersalce( nie dla ozboby, ale po to, by ściana się nie ścierała i nie zatarły się od pierzyn kolorowe szlaczki winigronowych kiści). Była tam i ona wielka Roberta. Kilka lat potem byłam uczestniczka dziwnego obozu  z namiastką wojskowego reżimu – mundurki, alei te inne sprawy…. Tam też ponownie usłyszałam  Killing Me Softly  w T Ł U M A C Z E N I U !!!! To był coś mniej więcej :

Pójdę do piekła z piosenką,
Z moją piosenką do piekła…
Życie się stało udręką przez tę piosenke sprzed lat

Długo szukałam i znalazłam całkiem niedawno - Anna Jantar – rewelacja!!!!!
http://www.youtube.com/watch?v=gvMpYG6ydb0
Potem śpiewała to Lauryn Hil i chociaż pieknie, mnie wciąż dźwięczała  w mózgu Roberta i ta polska…
3.Aretha Franklin  I say a little prayer – okrzyknięta mianem  The Queen of Soul, matka chrzestna  Whitney Houston
http://www.youtube.com/watch?v=KtBbyglq37E&feature=related

4. Sarah Vaughan  Fly Me to The Moon – jedna z cudownej Trójcy.  Ciekawostką niechaj pozostanie fakt, że Sarah wzięła udział w  projekcie dosc specyficznie związanym z Polską, ascisłej z Janem Pawłem, a mianowicie Tito Fontana oraz Sante Polumbo skomponowali symfonię „ The Planer Is Alive, Let It Live” – symfonii skomponowanej przez Tito Fontanę i Santego Polumbo, do włoskich tłumaczeń Karola Wojtyły.
4.Billie Holiday  Blue Moon – kogo jak kogo, ale królowej  jazzu rekomendowac nie trzeba. Posłuchajmy więc. Utwór Blue Moon śpiewało wielu. Czy ktos to zrobił lepiej? ( Może tylko Bob Dylan… może jeszcze Dean Martin, Frank Sinatra, czy Nat king Cole)

5.Janis  Joplin   To love somebody – zmarła w tym samym roku, co Jimi Hendrix. On 18 września 1970 roku, ona  16 dni potem. I piszę o tym, nie dlatego że coś tam, coś tam. Ale to był dla mnie ważny okres poznawczy. Wtedy, mając siedem lat, tak naprawdę dowiedziałam się, czym kończy się eksperymentowanie ze swoim życiem… Ona miała 27 lat, on – 28.

6.Amy Winehouse – t o już współczesna bardzo i namacalna historia…

7.Norah Jones – Summertime – myślę , że jej ani też następnej wokalistki nie trzeba prezentować

8. Diana Krall - Besame Mucho

9. Ayo  Down On My Kness – Ayo. Też młodziutka. Jakoś pięc lat temu całkiem przypadkiem natknęłam się na album Joyful. Po pierwszym przesłuchaniu odstawiłam na półkę, potem również przypadkiem sięgnęłam, potem wgrałam  do telefonu. Potem wysłuchiwałam, bo taka subtelna, mile kołysząca, aż końcu została moim dzwonkiem w telefonie( lepsze to niż polifonia V Symfonii)

I na koniec moje najnowsze odkrycie 

10.Buika – i   tak jest , jak to napisano, kiedy jazz romansuje z flamenco i soulem
http://www.youtube.com/watch?v=B8SVDn34vVQ

               Słońce wynurza się nieśmiało zza chmur… czas na spacer…

Ps. Proszę piszcie, komentujcie… niechaj tworzy się dialog J




czwartek, 3 maja 2012

Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj…(czyli rzecz zupełnie poza związkiem i poza sensem, absolutnie ad hoc)



                Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj…


            Maj rozbuchał się na dobre. Pąki kasztanowców na mojej alejce eksplodowały. Zieleń zagarnęła świat absolutnie, bez żadnych kompromisów dla innych kolorów – wszelkich  żółci, bieli i fioletów, które stanowią barwne, krzyczące plamy na owej zielonej płaszczyźnie. Cokolwiek staje przed moimi oczami nasuwa wszelkie synestezje: krzyczy zieleń, smakuje biel, ogrzewa żółć. Słońce jako owe pierwotne źródło światła, owo źródło życia i energii ostatecznie przegania moją długą depresję. Jest ciepło i lubo. To jest ta wiosna, którą wszyscy kochają. Ta pachnąca słodkim zapachem fiołków, bzu i rzepaku ścielącego się  wielkimi kobiercami na przepastnych przestrzeniach, co to z zieloną oziminą, podrosłą już i szumiącą nieśmiało, a jeszcze z ledwie co zaoranymi połaciami brązowiejącymi trywialnie – tworzą przecudną szachownicę, a niekiedy czarowny patchwork.

Czas na majówkę, na majówkę czas!

            Idę z przyjaciółką na spacer. Ona i ja. Nazbierało nam się niewymówionych słów, naulewało się ciszy.

Idziemy. Dawnym torowiskiem, po którym pozostały najczęściej resztki tłucznia poprzerastającego chwastami i drzewo – krzakami rysującymi  gołe łydki. Między monofonię mojego gadania od czasu  do czasu wkradają  się  dźwięki natury: poszumy zieleniących się młodych listków – jeszcze wątle zwisających z gałęzi, jeszcze nierozwiniętych okazale, ale już  poszumujących nieśmiało. Gdzieniegdzie zaskrzeczy, zachrobocze sucha gałąź, niekiedy zaświegoce wykluty tą wiosną ptak…

             Idziemy. Stopy potykają się o wżarte w ziemię odcinki żelaznych szyn nagrzanych słońcem, że nie sposób na nich przysiąść, by choćby na moment dać odpocząć zdrożonym nogom. Ciężko jest, bo – chciał nie chciał – i lata robią swoje. Ale i  lekko mi jest, że śpiewać się chce!

Oto oszukuję czas, przechytrzam go. Nie czuję ciężaru życia, powagi zdarzeń wokół, nie stawiam na szali spraw ważnych i… ważnych…, nie dbam o konwenanse i wizytówki.

Idziemy. Ja i ona. Drogą, którą jako dziecko pełczyckiej matki pokonywałam z przylepioną do szyby osmalonego wagonu buzią, wielokrotnie. Nigdy też nie zastanawiając się  ani nad jej długością, ani urokiem. Ot! Tkwiłam beznamiętnie niczym bezmózgi glonojad w akwarium.  Teraz smakuję metr po metrze, naznaczam sobą, swoim śladem stóp.

Na jakimś odcinku drogi, przystajemy. Pobocze torowiska porasta ciemno-zielona trawa. Przystajemy.

- To sitowie? – pyta mnie ona( znaczy Przyjaciółka Moja)

Pojęcia nie mam. I nie dlatego, że też nigdy nie interesował mnie ów systematyczny świat roślin, ale dlatego, że dla mnie nieważne było sitowie - niesitowie, ptak - nieptak, piekące łydki, żar lejący się z nieba i czort wie, co jeszcze… Ale ta wiosna… i ta „Ona” i ja sama – oderwana od wszelkich spraw… I ten maj w głowie… I owo poczucie zastania w czasie. Poza wszystkim i wszystkimi...

PS.

(k'woli wyjaśnienia: rzecz miała miejsce w ostatnich dniach kwietnia…. W głowie ciągle maj…)

Ps 2.

 Nie było sobotniej play listy… Ale choćby i to

http://www.youtube.com/watch?v=sCHkfQM-XCc