Będę robić na drutach, czyli … o tym, jak straciłam skrzydła
Żyłam spokojnie całe życie, znosiłam
dzielnie wszelkie przeciwności losu, cieszyłam się tym, co mi się
przydarzyło. Czas trawiłam na życiu – w
całej jego rozciągłości. Uczyłam się –( to zajęło mi wiele, ale nie było to
żadnym złodziejstwem czasu, a raczej przyjemnością, którą miałam na równi z innymi – dość trywialnymi i raczej
mało oryginalnymi zajęciami).Pracowałam, chodziłam na spacery, słuchałam
muzyki, pielęgnowałam kwiaty doniczkowe, smażyłam naleśniki i gotowałam budyń
na podwieczorek, rozmawiałam… Wieczorami
wyrabiałam cuda na drutach, na szydełku, czytałam dziecku, czytałam
sobie i tylko czasem… bardzo czasem… popisywałam sobie na kartkach,
karteluszkach. Niekiedy tonęły owe zapiski w
jeziorach łez, ale to tylko dodawało im wyrazu, bo rano świat znów
zdawał się być jak dnia poprzedniego. I chowałam je. I do szuflady, i do szuflady…
Raz przyszło mi na myśl, zaświtało – jakiś szatański zakus: „ Puść te wiersze w świat! niech się świat dowie! niech mniema i
niech czyta, niech demaskuje, niech wnika , interpretuje i niech płacze!” I
prawie, prawie by się udało…. W porę opamiętałam się. Że nie! Absolutnie nie!
Zabrałam zawiązywaną na troki teczkę i wróciłam do domu zadowolona z powziętej
decyzji. Mają być (owe wiersze) tam,
gdzie są. Ale by się porobiło! Jeszcze musiałabym się tłumaczyć i zapewniać o
swoim spokojnym życiu, Jeszcze musiałabym udowadniać, że wiersze to tylko
słowa, które… mają brzmieć, mają wyglądać w wierszu, a nie być moim lustrem… Jeszcze,
nie daj Bóg, stworzyłby mi życie , jakiego nie mam.
Tak więc żyłam. Coraz
rodziły się nowe dzieci, czasem dorzucałam do szuflady…Nie wiem jak to się stało… Ale, jak ktoś ma w głowie miliony niewybrzmiałych słów, to tak jest. Któregoś razu siadłam i zaczęłam pisać opowiadanie „Inaczej nie będzie” i dalej do szuflady. Potem jakieś eseiki – do szuflady! Potem Tonię – do szuflady… i jeszcze, i jeszcze, i więcej, i więcej… . I do szuflady! Aż w końcu pomyślałam o sobie: „Nic! tylko pisarka ze mnie!” jako ta Mrożkowska dziewczynka z opowiadania „Poezja”. Skończyłam Tonię, zaczęłam „Tak się żyć nie da”, potem kolejne i kolejne…
Czułam , jak mi rosną skrzydła, z początku malutkie koliberkowe, ale już
cichutko trzepoczące radośnie, potem takie jak ma choćby rudzik albo inna jemu
podobna ptaszyna, z czasem coraz większe… ale wciąż jeszcze skrzydła Neornithes. Aż któregoś razu, pękając z dumy nad tym, co napisałam, pomyślałam sobie, że to może już anielskie,
wielkie rozrośnięte, zajmujące tyle miejsca w przestrzeni co jednopłatowy Ikar, który coraz to wyżej
mógł wznosić się w przestrzenie, dolecieć do słońca… niepomny zagrożeń,
nieprzewidujący sromotnego upadku (Ja wówczas nie myślałam jeszcze o tym. Skąd!). Upajałam się
sięganiem wyżyn, lotem, oderwałam się od ziemi. Stawałam się Twórcą, ba! Wszędzie
widziałam tematy, rodziłam bez najmniejszego bólu kolejnych bohaterów, dawałam
ich przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, układałam im hierarchie spraw…
chodziłam jak kiedyś niby tymi samymi drogami, ale już nie patrzałam na
świat, byle się nacieszyć, nadziwić,
nasycić jego pięknem, ale , by dopaść temat i zamknąć go w prolog i epilog. Zapuściłam
codzienne życie – już to i naleśniki poszły w zapomnienie, i robótka na drutach
pozostała z pogubionymi oczkami, i wzorem niedokończonym… Leciałam! Tworzyłam światy!
Aż skrzydła
zaczęły mi ciążyć, ramiona zmęczyły się gęsto porosłymi piórami. Gubiłam pióra,
co to leciały coraz to spadając na burzaste chmury i ginące w podniebnej
przestrzeni – to tu, to tam. Świat z
góry przestał być zajmujący i zbyt odległy… Nie mogłam dostrzec białych
nakrapianych czerwonymi plamkami wiech kasztanowca ani drobnych płatków
stokrotki, które Marcel zrywał i kazał mi wplatać we włosy… I czułam jak miota
mną po niebie, szamoce mnie wiatr, a do słońca i tak za daleko….
***
Wczoraj
szłam promenadą nad jeziorem. Przyjemna bryza od fontanny bodła mnie delikatnie
maleńkimi szpilkami chłodu. Rzędem na balustradzie ustawiły się perkozy , łyski
z łepkami zwróconymi ku mnie, z
opuszczonymi „na spocznij” skrzydłami… a może to mewy śmieszki… Zdawało mi się,
że puszczały sobie oko, gdy
przechodziłam obok. Chciałam je pogłaskać, ale odfrunęły… U mojej znajomej pani
Sławki kupiłam nitkę. Zrobię sobie modną bluzkę!
- Kiedy pani ma czas?
I pracuje pani, i dzieci, i pisze…
Napisać taką książkę, to przecież trzeba czasu… A pani aż tyle… – zapytała mnie
inna znajoma, kiedy przed sklepem chowałam kolorowa nitkę do torby.
Uśmiechnęłam
się… Już mam. Bo już mi skrzydła opadły…
S. Mrożek : opowiadania , Poezja, http://lektury.hostil.pl/Slawomir%20Mrozek-Opowiadania.pdf
Z tymi skrzydłami jest Ci do twarzy, a więc niech nie opadają. Może nie jest z nimi łatwiej ale na pewno ciekawiej, a ciekawiej to lepiej czyli łatwiej. Jest w minionym zdaniu sprzeczność? Może tak, ale to nie matematyka;)
OdpowiedzUsuńMam Cię :)
OdpowiedzUsuńkiedys znajoma moja dostrzegła w sobie odrobine talentu,umiejetnosci ubierania w słowa rzeczywistosci,napisała smsem wiersz ,wysłała go do mamy...pomyslała..powymieniają sobie potoki słów,znajdą się w objęciach czasu...przecież musi to po kims miec-jakies geny do sztuki ...czeka ..czeka ...na opowiedz...
OdpowiedzUsuńi nadeszła: w tresci oto nastepującej:córeczko czy cos sie stało? dobrze sie czujesz....?
---------------
i od tego czasu wiersze pisała juz do szuflady..
------------
pozdrawiam panią baardzo i zaznacze tylko (tak na wszelki wypadek)ze w domu towarowym teraz jestem na parterze i mam wyprzedaz różnych nitek...takich co ma pani sławka i nie tylko.
wioletta.zapraszam
dygresja?, sugestia? rada? :)
OdpowiedzUsuń