Swoista forma ekshibicjonizmu, czyli ...oczyściłam się.
Oczyściłam się i wróciłam do domu…
Kiedy dopadają mnie różne frasunki, strapienia,
udręki, kiedy nie radzę sobie z nadmiarem zdarzeń, zarówno tych będących moim
udziałem jak i tych ode mnie
niezależnych, kiedy świat, który wokół przetacza się, zdaje się być za ciasny
dla wszelkich moich oczekiwań, przytłacza wielością niespełnień, krzyczy
goryczą, zabiera godziny snu, co to winien być ozdrowieńczy, a jest li tylko fatalną
kontynuacją…. Kiedy to wszystko się dzieje, a ja ze swoją małością, brakiem
sił, niezaradnością tkwię w tym ubabrana po ostatni czubek…. Musi się coś
zdarzyć. Koniec świata albo jego początek… Całkowity reset albo transformacja… Bo
inaczej się nie da! Brakuje tchu, zbyt krótki oddech, zbyt czarna noc, zbyt
nikła przyszłość – bez nadziei…
Nie mogę tańczyć
boso na plaży Capo Verde, nasłuchiwać obco brzmiących, zupełnie niezrozumiałych,
ale kojących niczym mantra kreolskich,
nostalgicznych pieśni, co to pozwoliłyby mi na powrót do świata harmonii,
spokoju i wewnętrznej radości. Nie mogę tańczyć boso sirtaki z podkasanymi nogawkami niczym
Zorba na plaży Stavros…. I w ogóle po cóż wymieniać inne ekscentryczne miejsca,
skoro obwarowana ramami ( praca, dom, pieniądz) na niewiele mogę sobie
pozwolić. A poza tym: po cóż szukać czegoś poza życiem… od poniedziałku do
soboty! Jest jak jest! I basta!
I właśnie wówczas, w takich chwilach totalnego zwątpienia
pojawiają się Bieszczady. Jako odtrutka, jako antidotum na wszystko,
jako zapomnienie… Już jadąc autokarem za Sanokiem, serce mi rośnie na widok
dzikich, porośniętych bukami zboczy. Na pozór łagodnymi i malowniczymi… Zewsząd
otaczają nas kotliny, nad którymi rano przetaczają się ciężkie chmury i nigdy niewiadomo,
czy zawisną mgłą, czy osiądą na zieloności, czy skroplą się w się w mżący, czy
siekący deszcz. Droga pnie się serpentynami
w górę, w uszach zatyka… Setki kilometrów od problemów, od cywilizacyjnych
rozterek. Raz po raz pojawia się „miejscowy”
lub zbłąkany turysta… Czas zwalnia… Nieważny poniedziałek czy środa… Może tylko
niedziela. Wówczas to można trafić do urokliwego kościółka, co to kiedyś był
cerkwią, gdzie zdarza się (jak choćby w Górzance w dawnej cerkwi, a obecnie
kościele pod wezwaniem św. Paraskewii ksiądz erudyta, pasjonat i kolejny „bieszczadzki
kaskader” Piotr Bartnik który to, nieświadom swego działania, aplikuje
człowiekowi kolejną dawkę uzależniającego bieszczadzkiego bakcyla.
A potem góry… Żadnego ekstremum! Nie stać mnie na
wyczyny! Mam dzieci, mam męża, przyjaciół i cel... Idę w góry…
Pierwsze metry palą mi mięśnie i klnę w niebogłosy, zarzekając się na śmierć
i życie, „że to ostatni już raz”. Pot ścieka po tyłku, makijaż poranny spływa z
każdym metrem pokonanym z uporem. Potem
buki zawłaszczają mnie i jest żmudnie i nudnie… Nie myślę o niczym jak tylko o
tym, by przestały mnie piec zbolałe nogi i bym doszła do miejsca, w którym owa
wyprawa przestanie wydawać się bezsensowna…
Spod stóp wyślizgują się mokre kamienie… Pachnie żywica… Jakieś ptactwo hałasuje
wśród zarośli i w gałęziach rozzieleniałych do granic zieloności….. Z metra na
metr nogi przyzwyczają się do wysiłku. Iść. Iść w nieskończoność! Iść przed
siebie! Brodzić w zieleni! Ciągnąć się w górę, by, ocierając pot z czoła, by
wyrównując oddech, spojrzeć wokoło… Zatopić się w zieloności bieszczadzkich gór….
Łzy wymieszane z potem - soki życia ( jedne i drugie mają słony smak) spływają
strugą po twarzy… Czas staje w miejscu… Nitki ścieżek wiją się w oddali…
Na szlaku jeszcze
pusto, choć już raz po raz widać sznureczki wędrowców… Samotników, romantyków…
a może ignorantów… Jest cudnie i cudnie jest…. Wiatr osusza mokre od łez poliki…
Można sobie popłakać… Z metra na metr zmienia się krajobraz. Nikną góry, pojawiają
się kolejne… Niezmienne pozostaje
uczucie „brodzenia”, nurzania w „zieloności” niczym w sonetach akermańskich.
Niekiedy trzeba przystanąć. Trzeba, by nabrać sił… By nabrać dystansu…
Spojrzeć wstecz… ogarnąć przestrzeń z boku, przypatrzeć się temu, co przed….
Niekiedy należy podjąć decyzję… Może nawet zejść z drogi, zboczyć, skręcić, zaniechać
dalszego parcia na przód… albo nawet zawrócić… ale trzeba iść… Tak czy siak… bo
tylko ruch jest gwarantem zmian….
Ps. Grażyna! Tobie...
Ps2. Bożena! Tobie....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz