Muszę pisać, bo tak mam… Inni mają dar milczenia ja nie! Na szczęście i nieszczęście…
2012 rok! Data
jak każda inna… Nie usiłuję doszukiwać się żadnych znaków. Ani w numerologii,
ani w kartach, ani nigdzie… I w ogóle oszukuję siebie słodko, że obce są mi
wszelkie wróżby, horoskopy i zaklinania ( i nie mam pojęcia, dlaczego
zobaczywszy czarnego kota, czekam aż ktoś inny przejdzie mu drogę, a
zapomniawszy czegoś, przysiadam i liczę do dziesięciu). Pewnie to taka moja
chłopsko – filozoficzna spekulacja gdzieś zaczerpnięta z Blaise'a Pascala, że
bardziej opłaca się wierzyć niż nie wierzyć, bo… ( tu można się odwołać do
wszelkich źródeł podających ów „zakład Pascala”. Mniejsza o to…Coś innego zaprząta mnie od pewnego czasu… Nie zamierzam
tu dokonywać jakiejkolwiek analizy siebie samej, bowiem psom na budę ona, ale
tu właśnie – parając się z tym, co chcę puścić w świat, co zaś nie – uświadomiłam
sobie, że nie potrafię żyć bez słów, bez pisania… I czy to będzie opowiadanie,
czy wiersz, czy jakieś felietonik pożal się boże… to uwielbiam ów moment
przelewania siebie i nie – siebie, moment spłukania, oczyszczania… Moment
stwarzania, konfabulacji, moment idealizowania, przekształcania. Czasem
prawdopodobny, czasem życzeniowy, niekiedy rozrachunkowy, niekiedy całkiem wyssany
z palca… dla wyzwolenia emocji, pobudzenia wyobraźni, dla prowokacji i
dyskusji… dla … nie wiedzieć czego. Jest jak jest!
Wiele osób, z którymi tworzę mniej
lub bardziej ścisłe relacje zadaje mi pytania: „ Po ci to, po co piszesz? Po co
obnażasz swój świat? Po co wypowiadasz się
a'propos czegoś, a często i bez związku?Nie wiem. Ale wiem, że gdyby ktoś kiedyś odebrałby mi możność pisania… umarłabym… Słowa niewyrzucone w przestrzeń zdusiłyby mnie, rozerwały od wewnątrz… dlatego muszę pisać. bo to jest ujście, zapora wyrównująca poziom, bo to jest wentyl bezpieczeństwa, co to chroni mnie przed katastrofą. W tym indywidualnym wymiarze, ale tak czy siak rzutujący na innych ( szczególnie na najbliższych, którzy cały czas usiłują radzić sobie ze mną).
Cokolwiek odbiegłam od tematu… Zaczęłam o 2012! Właśnie! To rok, kiedy wróciłam do poezji. Po pięciu powieściach, ciężkich próbach prozy, dosłowności, historii, po opisywaniu życia takiego powszedniego ( nawet jeśli wszystko zdaje się być tylko fikcją, moją opowieścią), wróciłam do przeżyć, doznań, impresji… One to bowiem konstytuują moje pisanie, one powodują, że muszę zarejestrować to, co we mnie NATYCHMIAST. I choć za moment wszystko staje się nieaktualne, choć staje się nieprawdą, choć budzi zdziwienie, a często litość, współczucie…choć konstruuje ( siłą rzeczy) wizerunek mnie jako kobiety totalnie pogubionej niczym Barbara Niechcicowa, to jednak to poezja ( nie wiem, czy mogę to tak nazwać, bo to wielkie słowo jest) pozwala mi na to, bym dała upust emocjom, co to pęcznieją we mnie i nie dziwota, że muszą znaleźć ujście gdzie bądź. I oto poniżej zebrałam to, co się urodziło.
***
Na mojej komodzie stoi
zastęp aniołów
Jedne z połamanymi przez Marcela skrzydłami
-bo czynił ruch
nie zważając na ich świętość
Inne wyblakłe
od nasączonej związkami powierzchniowo czynnymi
szmatki
którą ich smagam
wprawną ręką
wyuczonym od dawna gestem
gospodyni domowej
bez żadnej głębszej myśli
czy atencji
albo jeszcze innej formy
oddania im czci
choćby w postaci
wody czystej
bez octu
dla oczyszczenia
Jeden
spowity celofanową
peleryną
uśmiecha się
tajemniczo
a może to
ironia
ukryta w błysku
folii
A niektóre unoszą
wymalowane na odczepnego brwi
jakby chciały mnie zapytać
co tu robię
Chciałam
zignorować ich obecność
bo
twarze miały bez życia
i
nie były wiarygodne
a
w zagłębieniach rys niedających się wypełnić
niczym
osiadł kurz
To po co miałabym się
wygłupiać
składając przed nimi ręce na „amen”?
lecz
zdjął mnie strach
gdy
zatrzepotały połamanymi skrzydłamia oczy były pełne wyrazu
Strzepując
zakurzoną szmatkę
by
przepędzić związki powierzchniowo czynneszeptałam
na wszelki wypadek
Ty zawsze przy mnie stój
teraz
i na wieki
wieków
amen
Erotyk o bardzo niejasnej retoryce
uciekł mi sen
spod powiek!
choć zaciskałam je mocno
aż mroczki tańczyły pod nimi
niczym złośliwe chochliki
chciałam go zatrzymać
wewnątrz siebie
końcówki obrazów
wymykały się
spłoszone muzyką mistrzów
ograną w tandetnych dzwonkach
monofonii
dalekiej od gregoriańskich chorałów
szukając rąbka śliskiej kołdry
walczyłam, by zatrzymać ciepło twoich rąk
wyślizgnąłeś się
ukradkiem
zapach nocy rozcieńczył się
w filiżance kawy
w fusach zakręcił się
twój obraz
porwany przez spijanego przeze mnie
ślimaka
cały dzień czułam na ustach
smak nocy
Na tyłach kościoła
Objuczony troskami
nie wiem czy śpiszczy tylko myślisz
z zamkniętymi na amen oczami
na tyłach kościoła
schowany przed ludźmi i ich
pokręconymi losami
skulony i mały
wobecwszystkich trosk świata
oparłeś głowę na rękach
i udajesz, że zbyt jesteśzmęczonyby przerywać sobie drzemkę
na okoliczność mojej wizyty
a może
ta ludzka część Ciebie
poddała sięprzecząc dogmatom o
Twojej równości z Najwyższym
W narożniku ogrodu
niemal oliwnegobiała Matka Boska
rozkłada swoje ramiona
ale ja ufam mężczyznom
Ogrzewa Cię
rozbuchany przeze mnie ogarekktóry stał się
wielkim płomieniem
Drga brązowa powieka
prawego oka
Cisza
Tylko stuk startych obcasów
wte i wewte drepczący po betonowej ścieżce
podrywa Ciebie z zamyślenia
Unosisz wyrzeźbione brwi
Jakbyś igrał ze mną
Ścieram kurz z korony cierniowej
jeden cierń zostaje mi w dłonirzucam go w trawę
na której w grudniu kwitną białe stokrotki
bo staje się
cud
Zdumiona Matka Boska
wzrusza białymi ramionami
Wracam do swojego świata
lekkim krokiem
oderwany z twojej korony cierń
zmieszał się z przypalonymi
główkami zapałek
wtórując moim krokom
niczym portorykańskie marakasy
szelesty obudziły we mnie sens
Zostałeś za plecami
zdmuchując płomieńktóry rozpaliłam Tobie
na tyłach kościoła
***
Mogłeś mnie Panie
uczynić ślepą
nie widziałabym wtenczas
psich odchodów na białej płaszczyźnie zimy
Mogłeś
Mogłeś mnie
zrobić i głuchą
byłaby spokojniejsza,
kiedy za drzwiami
huczy świat
polifonią
Mogłeś
Mogłeś pozbawić mnie
mowyi tyle słów zostałoby niewybrzmiałych
darując wielu ludziom
na ten przykład
przykrości,
prawdy
lub …
złości
Mogłeś
Mogłeś dać serce
kalekie
któremu zbędna
miłośći nienawiść
Mogłeś
I rozumu mogłeś pozbawić
bo często w życiu zawadzaale Ty
dałeś mi wszystko
prócz sił
co to udźwignąć pozwolą
i oczy zamknąć spokojnie,
gdy noc dopomina się snu
i ustom zamilknąć nakażą
gdy gniew dopomina się słówi sercu – by bić zaprzestało,
gdy rytmu ucichnie ton
femme fatale
kim jest tak kobieta co stoi przy
lustrze
-z bezczelnie wydętymi ustami
siekącymi niemym krzykiem przestrzeń bystrym okiem
spowitym mgłą obojętności naznaczonej na piersi
przyczepionym agrafką czerwonym
sercem
kim jest ta kobieta w chuście okrywającej niczym
turyński całun z odbitym na nim wizerunkiem
pięknej Salome budzącej zachwyt lubieżnych mężów
bawiąc się żądzą ich spojrzeń
odwróconych od oczu Jana
zdumionego obrazem fantazmatu wyłamującego się z wszelkich reguł
Kim ona jest? nierzeczywistym
bytem tkwiąc w kamiennym bezruchu
pozostaje zespoleniem mistyczno-
religijnym pląsa wśród męskich obaw i
lękówdając im rozkosz i okrucieństwo wieczną tęsknotę i radość opłacając
obłędem aż po horyzont życia…
***
zaplątałam się we własne myśli
szukając tej
która wczoraj nie dała mi żyć
tocząc mnie
milimetr
po milimetrze
zamotałam się we własnych słowach
z których żadne
nie przebiło powietrza
pozostając niewybrzmiałe
ością w gardle stanęło
przełknęłam
dławiąc się goryczą
z trudem łapiąc oddech
wymsknęłam się z twoich rąk
kalekich chłodem
i sztywnością palców zaciśniętych
na powierzchni
drugiej dłoniswojej
świadomość końca ruszyła z posad
nasze życiepukładane
niczym mozaika z Pafos
na której majestatyczny Aion
strzeże Wiecznego Czasu
obojętni
zasypiamyzapominając topografie swoich ciał
oddaleni
ledwie na odległość oddechu
sami sobie
***
wrócę na pewno wrócę tam
gdzie wygłaskane stopami
trotuary wiodły mnie prosto przed
siebie
wśród dyskretnych śladów
mauretańskichwładców zaklętych
w białe kamienie
zanurzę się w zapachu drzew
owocowych
i w twoich dłoniach kalekich
spierzchniętych od żaru
sztywnych niczym igły pinii
z palcami pokrzywionymi i sękowatymijak to wiekowe drzewo oliwne na Placu Cort
wrócę tam by pod cienistym dachem
pasażu Born spojrzeć w chłodne
oczy kamiennych sfinksówstrzegących wejścia do raju
majestatycznych posagów
co to mają w sobie więcej ciepła niż ty
to one cię obdarzą jego cząstką
byś mógł mnie ożywić
bym zmartwychwstała
po raz kolejny
wrócę na uliczki czerwonych latarni
gdzie pod żółtymi fasadami domów
znudzone czekaniem
ziewają dziewczyny chętne
oddać tobie nadmiar swojej miłości
byś mógł nią obdzielić
wrócę na gorące plaże
gdzie niebo łączy się z morzempopłyniemy na koniec błękitu
i tam znajdziemy swój początek
***
Skazał ją na wieczną pastwę milczenia Po tym jak
wykrzyczała mu siebie głosem rozdzierającym przestrzeń
Tabuny słów ugrzęzły w martwej ciszy czekając na poruszenie
potem wyszedł trzaskając drzwiami aż rozpłatała się na dwoje futryna
Miałki czas w klepsydrze zaklęty
wprawił się w osłupienie I stanął
nieruchomo A potem wypełzły
omszałe wspomnienia dni kiedy słowa jeszcze tworzyły galaktykę znaczeń złudzeń i marzeń
choć już nieuchronnie zmierzały w bezsłowną przepaść
Zataczała w powietrzu kręgi a może usiłowała rozedrzeć
ową paranoiczną przestrzeń w
której flotylle przemilczeń sunęły niczym białe łabędzie gotowe do ostatecznej pieśni zwieńczonej
akordem c- dur Dryfowały w świecie ich ciszy nie zawijając do brzegu
ani jej ani jego
i w końcu dotarły
Wrócił trzymając za pazuchą to
jedno słowo
kroplą krwi w ręku płonęła róża z wystającego kolca
zmiażdżonego prawym kciukiem W uszach brzmiała pieśń dziękczynna:
Dzięki ci Panie że wywiodłeś mnie z pułapki milczenia
I nikt nie widział skąd ta przemiana
z samotności czy aktu pokuty
Zaraz też stał się cud
Słowo ciałem się stało
Sakrament dotyku wypełnił się
Nastąpiło błogosławieństwo ciał
Ite, missa est
taka sobie rymowanka
za mało mnie kochasz
bym mogła pofrunąć do niebachoć dziś mi znów skrzydła przypiąłeś
i lekkie są tak jak potrzeba
to jednak u dołu mych nóg
u pęcin cherlawych i chudych
pałęta się łańcuch tych spraw
zamilkłych zastanych i …trudnych
i chociaż na minut piętnaście
uniosłam się łapiąc motyle
lecz…wyfrunęły wraz tobą
i nie wróciły za chwilę
i gdybyś dołożył choć miarkę
do tego co wcześniej dostałammotyli nie spłoszyłby nikt
w mym ciele na zawsze bym miała
lecz w życiu zaiste tak jest
że kiedy nakarmi się chuć
nieważne są słowa ni gest
ni skrzydeł motylich szum
bo motyl jak wszystkim wiadomo
ulotność wpisaną ma w życiezabawi na krótko rozbawi
a potem ulotni się skrycie
i pozostawi po sobie
subtelnych skrzydeł szelestyi każe czekać aż znów
pojawi się ów cielesny
nazwany z nazwiska imienia
z numeru buta adresu
z prawdziwą genealogią
co doprowadza do kresu
oziębłe sfery intymne
wystygłe wulkany ognia
co wraził się we mnie i stał się
niezbędny mi niczym woda
i żyć bez niego nie umiem
choć przy nim wciąż czuję
niedosytznak to że akurat mnie
taki pisany jest motyl
***
Jak perła zaklęta w muszli czekam na ciebie
wiotką ręką
wodzę po wewnętrznej stronie muszli
ledwie chwytam igrające w szczelinie światło
iryzujące obłoki przepływają leniwie po złotej spirali perłopława
nieświadomego swego wnętrza
Dotykasz konchy kanciastymi palcami
w wyżłobieniach szukasz
niecierpliwie spełnienia
wślizgujesz się do wnętrza
Perłowa masa
poddaje się lubieżnym
pieszczotom za moment nastąpi otwarcie
nieuniknione jak grzech
***
gdybym nie umiała mówić
tkwiąc w jakiejś dziwnej formie
mutyzmuniczym biały łabędź
pewnie mógłbyś mnie kochać
dumnie przyglądając się
jak sunę dostojnie przez życie
przebijam przestrzenie
bez cienia protestu
w niemym zachwycie
nad światem
który dałeś
może nawet
mógłbyś mnie pokochać
po raz wtóry
gdyby udało ci się zaznać
samounicestwienia
na szczycie spełnień
gdybym nie umiała mówić
tkwiąc w jakiejś dziwnej formie mutyzmu
niczym kamień
pewnie mógłbyś mnie dotykać
bez obawy
że pokaleczysz dłonie
o kanty mojego ciała
opornego na dotyk
może nawet mógłbyś mnie pieścić
gdyby udało ci się zaznać
spełnienia na jego
obojętnej na
dotykstrukturze
gdybym nie umiała mówić
tkwiąc w jakiejś dziwnej formie
mutyzmu
niczym ryba
mógłbyś mnie omotać siecią
żądając trzech życzeń
młodości
bogactwa
wieczności
i otrzymałbyś
lecz zaiste
powiadam ci
gdybym nie umiała mówić
tkwiąc nadal w owej niemocie
nie wiedziałbyś
jak zapalić słońca
jak przetrwać do jutra
jak żyć
***
leżę na końcu świata
prawa ręka zwisa bezwładnie
na granicy nieba i ziemi
brodząc we wszechświecie
lewa wzdłuż mnie
przykryta kamienną kołdrą
stwarzam ciszę ze zdań utkniętych
w szczelinie między nami
smakuję noc
która pozostała na końcu języka
materace
odległe galaktykiAndromeda i Perseusz
gdzie jeszcze wczoraj gmatwałeś
moje sny
z determinacją odpierając atak
Meduzyuciekając przed jej wzrokiem
bo kamień nie zna uczuć
teraz już tylko na wspólnym niebie
dalecy od siebie
o tysiące lat świetlnych
unoszę kołdrę odsłaniam
kawałek nieba
szukam słów
by zaklinać czas
przywrócić miłość
odkurzyć omszałe wspomnienia
i zapalić słońce
leżę na końcu świata
prawa ręka zwisa bezwładnie
na granicy nieba i ziemi
brodząc we wszechświecie
lewą sprawdzam
czy bije jeszcze proteza mojego
serca
***
kiedy sen nie chce przyjść
noc trwa w nieskończonośćpod powiekami zaciśniętymi do bólu
łomoczą
czarne myśli
jak ćmy szukają światła
z nadzieją
na unicestwienie
plączą się jedna w drugą
supłają w gordyjskie węzły
skazując na
wieczną udrękę
ociężałe wczorajszym dniem
opłakane cichymi łzamico to pozostają
niewyschniętym śladem na poduszce
stłamszonej dłońmi
pustymi od lat
i tylko sufit pozostaje
oswojoną przestrzeniąz niezmiennie
od lat dyndającym żyrandolem
czekającym na pstryk
albo słowa jutrzni
co odgoni
uwieszone nade mną myśli
i pospieszy ku ratunkowi memu
Ps. Nie wiem, czy to wypada ani, czy to ma znaczenie, ale zapraszam do owego członkowstwa ( już jest 11! członków)
Ps. Nie wiem, czy to wypada ani, czy to ma znaczenie, ale zapraszam do owego członkowstwa ( już jest 11! członków)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz