Nie pamiętam, kiedy zaczęłam żyć
świadomie, czyli refleksyjnie. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam analizować,
przewidywać wyciągać wnioski, planować. Kiedy zrozumiałam, że życie to nie
bezwolne dryfowanie, poddawanie się nurtowi, gdzie mnie rzuci to rzuci, co się
stanie, to stanie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że przypadek, przypadkiem, ale
chyba nie do końca tak jest, że to on konstytuuje nasze życie. Kiedy
dostrzegłam, że wiele zależy ode mnie, że owszem, zdarza się, gdy coś wymyka
się mojej kontroli, ale rzadziej to się zdarza, kiedy staram się trzymać swoje
życie w cuglach.
Pewnie,
że można żyć z dnia na dzień, czekać z założonymi rękami na to, co przyniesie
los. Niekiedy, patrząc na co niektórych zdarzyło mi się zazdrościć tego
traktowania życia jak wielkiej przygody, tej zgody na jego nieoczekiwaność,
która zapewne - zdarzyło się nie raz - okupiona była lękiem, stresem, może
rozczarowaniem. Ale pewnie też wyzwalała ową adrenalinę związaną z podejmowanym
ryzykiem i czyniła życie kolorowym. Można i tak. Ale ja staram się nadawać
mojemu życiu określony, pożądany przeze mnie kształt. Czy mi to wychodzi?
Często tak, choć zdarza się, że sprawy wymykają się mojej kontroli, płyną swoim nurtem i czasem nie mogę odwrócić
ich biegu. Bywa, że koniec okazuje się niezły, ale bywa też i kiepsko. Samo
życie! - chce się wówczas rzec. - Raz na wozie, raz pod wozem. Nie ukrywam, że zawsze
ciężko znosiłam rozczarowania, fakt, że coś zadziało się wbrew moim
oczekiwaniom przytłaczał mnie, ale rzadko poddawałam rewizji swoje mniemania o
życiu i tkwiłam w stanie permanentnego nieszczęścia, bo nic nie było takie jak
chciałam. Unieszczęśliwiałam wszystkich wokół, gubiłam sens.
Swoją drogą z owymi oczekiwaniami też
różnie bywało. Zmieniały się i zmieniają. To, że mając lat dwadzieścia
oczekiwałam zupełnie czegoś innego niż obecnie. Jest to oczywistość. Niemniej
jednak z wiekiem udaje mi się łatwiej pogodzić z tym, że czasem moje życzenia
sobie, a życie sobie. A może dzieje się tak dlatego, że mniej chcę. Nie ma we
mnie już owej zachłanności. Oczekiwałam szalonej, romantycznej miłości takiej z
mydlanych oper, rodziny, która mieściłaby się w umyślonej przeze mnie ramie,
pracy dającej satysfakcje, pieniądze i możliwości samorealizacji, grona
przyjaciół wspierających mnie w razie potknięć, w żadnym wypadku nie
przywidziałam kłód pod nogami… Eh! Głodna byłam wszystkiego! Otrzymywałam
namiastki. Zawsze wydawało mi się że coś jest nie tak, nigdy nie było „spektakularnie”.
Tak mi się wtedy wydawało. Wtedy? Właściwie
nie potrafię określić kiedy? Bo dzisiaj myślę sobie, że otrzymałam bardzo dużo.
Człowieka - Przyjaciela, który idzie ze mną ramię w ramię, choć przecież
bywało, że droga pięła się pod górę, meandrowała niebezpiecznie, wiodła na
manowce. Ileż razy stawaliśmy na rozdrożu z pytaniem: Dokąd teraz? Razem?
Osobno? Niezliczona ilość pytań bez odpowiedzi. Druzgocące poczucie klęski,
niespełnienia.
A jednak wciąż kroczymy obok siebie, ze
sobą i choć zdarza się, że coraz częściej widzimy kres tej drogi, to i tak nic
nie odbierze nam radości z tej wspólnej wędrówki. Oglądam się wstecz, co miałam
wówczas jako dwudziestolatka, co mam teraz. Dzisiaj wiem, że wówczas nie miałam
nic. Teraz jestem bogata. Mam fantastycznych synów, którzy wprowadzili do
naszego życia swoje kobiety - piękne, dobre i mądre, mam wnuki, mam grono
sprawdzonych przyjaciół i poczucie, że mimo wszystko dostałam więcej niż
oczekiwałam.
Lubię swoje uporządkowanie świata.
Pewnie, że ktoś może rzec, że to nudne i pozbawione… Gdybym miała możliwość, powtórzyć to wszystko,
z całym dobrodziejstwem, ze wszystkimi wzlotami, upadkami, z całym wachlarzem
emocji, z chwilami permanentnego szczęścia i nieszczęścia, z deficytami i
superatami - powtórzyłabym. Eh! Powtórzyłabym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz