Nie
młodniejemy – mówię do mojego męża, kiedy okazuje się naraz, że pewne rzeczy,
na które do tej pory nie zwracaliśmy uwagi, bo - najprościej rzecz ujmując –
najzwyczajniej nie wymagały takowej, gdyż robiło się coś intuicyjnie, bez
szczególnego namysłu, nagle wymagają ode mnie szczególnej uważności. Nie musiałam
na przykład przybierać odpowiedniej pozycji, by podnieść z podłogi upuszczony
przedmiot. Coś mi strzeli w kręgosłupie? Coś łupnie w kolanie? Nic z tych
rzeczy. Pędziłam przez życie jak na skrzydłach. Młoda, rącza, nieoglądająca się
za siebie. Byle naprzód. Po nowe, po ciekawe, po pierwsze. Żyłam z ciągłym niedosytem.
Było mi mało! Ludzi, świata, przygody! Dzień był za krótki, więc wyrywałam czas
nocy, bo wszystko było do wzięcia, do przeżycia, do zachwytu. Noc trwała krótko
i tylko po to była potrzebna, by zregenerować organizm, pozwolić biologii
czynić swoje procesy: uwolnić hormony, systemowi limfatycznemu umożliwić usunięcie
odpadów z układu nerwowego, oczyszczenie z toksyn nagromadzonych w czasie dnia
i tak dalej. Każdy ranek witałam z ekscytacją i gotowością, a potem desperacko
rzucałam się w wir życia, nie oglądając się za siebie. Było minęło, kamień w wodę
i dalej! Do przodu, do przodu, do utraty tchu. Doświadczałam życia. Pierwsze zakochanie,
pierwsze pocałunki, pierwsze rozczarowanie. Pierwsze sparzenie się, bo
brakowało dystansu, rozsądku. Kolekcjonowałam „pierwsze”. Smakowałam. Jak
pierwsze truskawki wiosną. ( Moja teściowa, kazała się szczypać w ucho, kiedy
brałam do ust pierwszą truskawkę, to jakoby miało sprawić, że smak na dłużej utkwi
w pamięci).
Eh! Jakież
ekscytujące było doświadczanie pierwszych rzeczy! Jakże się zasadzało w pamięci?
Mościło w głowach i w sercu! Na długo, a może na zawsze stawało się punktem odniesienia.
Niemal nigdy pierwsze nie było powtarzalne. Kiedy, na przykład wracałam w te
same miejsca, w których byłam pierwszy raz, odnajdowałam niemal wszystko: domy,
ulice, czasem ludzi, ale… nigdy nie odnalazłam emocji. Tych samych wzruszeń,
poruszeń serca, tego samego bicia…
Z biegiem
lat, co przydarzało się pierwszy raz, już nie budziło emocji, z czasem spowszedniało,
straciło status wyjątkowości, stało się powtarzalne. A może to ja dojrzewając,
doroślejąc, traciłam ową niespożytą dotąd ciekawość, fascynację i radość życia?
Zajęta owym życiem, z jego wszystkimi zadaniami, zobowiązaniami, powinnościami.
Z tym wszystkim co uczyniło mnie odpowiedzialną, nobliwą personą. Matką
dzieciom, żoną mężowi… itd. Żyłam więc przyzwoite życie, pozwalając czasowi
mijać bezrefleksyjnie. Aż – ku swojemu zdumieniu – weszłam w etap, kiedy znów
zaczynam z uważnością kolekcjonować. „Ostatnie”. I choć wciąż jestem głodna świata,
wciąż mam apetyt na życie, to jednak zaczęłam skrupulatniej kalkulować, mierzyć
siły na zamiary i… odliczać. Ostatni raz wędrówka po Bieszczadach, ostatni biwak
pod namiotem, ostatnia nieprzespana noc, strawiona na „nocnych Polaków rozmowach”,
ostatnia krótka spódniczka i wiele mikrozdarzeń.
Schyłkowa
jestem i coraz bardziej sentymentalna. Z wdzięcznością witam nowy dzień. Bo znów
nastał, a przecież mógł nie nastać.
![]() |
żródło. istock, Internet |
Bardzo wiem o czy Pani pisze💛
OdpowiedzUsuńDoskonale Panią rozumiem
OdpowiedzUsuń