W
końcu lat siedemdziesiątych, początkach osiemdziesiątych wkraczałam w
dorosłość. Egzaltowaną, postrzeganą nie do końca realnie, na pewno w żadnym
stopniu pragmatycznie. Z nie bardzo
odległymi horyzontami, które sytuowały
mój świat w przestrzeni dość jasnej do ogarnięcia ( to teraz takie modne
słowo), zdefiniowania, przewidzenia.
Mój
świat był jasno określony; zwyczajny dom, klarowne cele życiowe, nie było
żadnych spektakularnych wydarzeń, które determinowałyby życie moich rodziców, moje…
I nawet napisałam o tym,
w jednym z wierszy z mojego tomiku Żywot jętki
/nie mam wspomnień martyrologicznych
obozowych
opowieści, historii zza krat
nawet nazwisko nie zapisało
się ani tak ani siak/
Owa przewidywalność mogła
wydawać się nudna, ale mnie dawała
poczucia bezpieczeństwa. Miałam dużo,
ba! bardzo dużo! Mianowicie; pewność, że dobrze wybrałam – najpierw osobę, z którą
chciałam iść przez wiosny, lata i smętne jesienie, potem zawód – może nieco anachroniczny,
może zbyt oczywisty – nauczyciel, a wreszcie – miejsce… . Żadne tam wydumane,
żadne tam modne, żadne charyzmatyczne…ot! mój rodzinny Barlinek! Czy lekko
było? Z perspektywy czasu… ludzko… dzieci, dom, ścieranie się racji,
charakterów, poglądów… wciąż nowe próby zatrybienia. Lepsze, gorsze… jak to w
życiu bywa – raz na wozie, raz pod wozem. Taka tam życiowa szarpanina, nie pozbawiona
wszelako smaczków, kęsków – momentów, gdy serce śpiewało „chce się żyć”. W tym
czasie, zdobywałam doświadczenia, rodziłam dzieci, tężałam. Coraz większe
znaczenie miało branie „tak” za „tak”, „nie” za
„nie”. Coraz częściej unikałam „półcieni”, kompromisów. Coraz uważniej
przyglądałam się światu, coraz uważniej go eksplorowałam. Dojrzewałam,
dorastałam… Dawałam sobie prawo do błędu. Innych, będących w orbicie mojego
świata, też nie pozostawiałam bez szansy. Nie byłam rewolucyjna, żadna byłam…
/nikt mnie nie pomylił
na ulicy z Gretą Garbo,
Jean Seberg czy Juliette Binoche
co najwyżej ominął
jak zawadzający słup
(nawet nie latarnię
ta roztacza pożyteczne
światło)
w moim domu na strychu
wiszą kolorowe sukienki
wyblakłe halki i połacie pościeli/
Jak inni stałam
tygodniami w kolejce po lodówkę Silesię, miałam kredyt małżeński na meble Sawa,
wydzierałam kwadraciki z kartek na mięso, buty, cukier…Takie czasy, taka
rzeczywistość! Z koniem się nie kopie!
Lata płynęły, Bo czas ma to do siebie, że jest bezwzględny. Idzie do
przodu. Chciał nie chciał.
Dzieci rosły, mądrzały. Praca cieszyła. Wybory życiowe sprawdzały się…
Czasem nocą, spłowiałą od natrętnego księżyca albo rozcieńczonej styczniowym
śniegiem, przychodził lęk o przyszłość. Ale niknął o trzeciej nad ranem. Bo
przecież inaczej nie mogło być! Stabilizacja musi nastąpić….
Może jeszcze nie wówczas, ale przecież nadchodził wspaniały….czwarty
czerwca osiemdziesiąty dziewiąty….Joanna Szczepkowska ogłosiła a u t o r y t a
t y w n i e „skończył się w Polsce komunizm”. We mnie zapączkowała myśl, że „
było jak było”, ale teraz tylko z górki. I droga bez muld, i kłody z
drogi. I wieku czterdziestu lat będę
może nienazbyt nobliwą, ale
ustabilizowaną osobą, przed którą tylko życie po maśle i z górki. Bez spektakularnych
zwrotów, bez suspensów wprawiających w oniemienie, czy też banalnie
dezorientujących, ale wiedząca „na czym stoi”, „kto zacz”, „o co chodzi”….
Niestety! Pierdulło! Jak domek z kart! Jak zamek na piasku! Jak układ
domino!
Zacisnęłam wargi. Zagryzłam ( wsysając na powrót wysączoną z rozgryzionej
wargi krew o metalicznym posmaku).
Dzisiaj nie wiem, co przede mną. A moja niewiedza głębsza niż Mur Mariański…
A miało być inaczej….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz