
Często jestem słomiany ogień, choć
w moim wieku powinno już wszystko wyglądać inaczej. Powinnam mieć wszystko
poszufladkowane, pooddzielane ziarna od plew, poplanowane. Co się nie
sprawdziło – winno zostać wyrugowane, co dało pozytywne efekty – powielone. Ot, taka
wyrobiona, przepracowana w sobie ścieżka życia. I w takim oto stanie, w tym wieku, kiedy to już
dzieci porodziłam, wnuki posiadam, nie
mniej ni więcej, ale w totalnej
stabilizacji sprawdzonych prawd, wyklarowanych stanowisk, poglądów, winnam
spokojnie dryfować do bezpiecznego portu, czyli do końca. Nie poddawać się
szkwałom, ba! omijać jak diabeł święconej wody. Nie ryzykować. Nie poddawać się
chwilom. Zbytnio nie emocjonować. Słowem - nie szaleć. Żadnej brawury ( z tą brawurą, to może mnie
nieco poniosło, ale wiadomo o co chodzi – wszystko stosowne do wieku).
A tymczasem. Wbrew temu
wszystkiemu co wyżej, zachowuję się niczym dzierlatka. Nie usiądę na przysłowiowym tyłku. Wciąż się zadziwiam.
Czymkolwiek. Wciąż i wciąż odkrywam nowe fascynacje.
I tak na przykład:
Fascynuję się codziennymi spacerami.
Uwielbiam włóczenie się po moim mieście. Koleżanka powiedziała kiedyś do mnie:
- Gośka! Ty jesteś taka łajza barlinecka.
Powinnam się obrazić za tę "łajzę", ale potem sama, nie bacząc na nie najlepsze konotacje słowa, zaczęłam tak o sobie mówić, bo przecież w rzeczy samej łazęgowanie było mi wówczas przypisane i stało się dla mnie fascynujące. Zwłaszcza, że Barlinek
to nie Paryż, rzut beretem w jedną, rzut beretem w drugą stroną. Ale nieważne. Meandrując uliczkami, zaglądając ludziom do
okien, do ogrodów, zdumiewały mnie
miejsca, o których istnieniu nie wiedziałam: widok na miasto, kawałek
poniemieckiego bruku, wykusz w oknie, kartusz nad balonem z datą i jakimś
akantowym ornamentem, zachwycało mnie wszystko i obiecywałam sobie, że „od
dzisiaj będę spacerować codziennie”, będę wkodowywać do głowy obrazy. I tak
było.
Potem mijało mi, bo brak czasu, bo niepogoda, albo
kaprys...
Ale po jakimś czasie, całkiem
przypadkiem trafiłam na jakąś nieznaną mi wcześniej wieś. I naraz pełna
entuzjazmu dochodziłam do wniosku, że uwielbiam takie wyprawy. I dalej ruszałam
w poszukiwaniu nowych, nieodkrytych przeze mnie miejsc. A tam, ukryte za porośniętym bluszczem płotem ruiny
jakiegoś pałacu, jakaś wieża warowna z czerwonej cegły i straszące czarnymi
jamami dziury po oknach, za którym kiedyś tętniło jakieś życie. Przedzierałam
się z duszą na ramieniu przez tajemnicze, zarośnięte ogrody, trafiałam na porośnięte bluszczem drzwi,
zaryglowane na amen. I obiecywałam sobie, że jak tylko wrócę, zgłębię tajemnice
tych miejsc.I znów popadałam w
fascynującą eksplorację historii, grzebałam w źródłach, podpytywałam… W głowie
kłębiły mi się opowieści. Część z nich zawłaszczyłam i osadziłam w moich
powieściach, część do dziś tkwi zmagazynowana w mojej głowie. Do teraz. Do jutra. Do kiedyś.
Eh! Uwielbiałam takie wyprawy. Były
fascynujące!
I dalej…
Z innej beczki! Mojej przyjaciółki
przyjaciółka wyczytała z jakiś mądrych
źródeł, że burak czerwony, a zwłaszcza zakwas z niego dobry na wszystko: na
krew, wolne rodniki, na cholesterol, na wieczną młodość i etc. I ja już w te
pędy zafascynowana odkryciem co tydzień zakwas czynię. I dalej młodnieć,
zdrowieć. Uwielbiałam patrzeć jak młodnieję i zdrowieję.
Ale po jakimś czasie… zabrakło zakwasu, bo
zapomniałam kupić buraków, bo niepogoda albo kaprys.
Innym znów razem ćwiczenia zaczęłam uskuteczniać.
Żeby brzuch spadł, by piersi poszły w górę, łydki nabrały kształtów i łódeczki
w okolicach obojczyków się pogłębiły. Dalej więc wyciskać ciężary, robić deski,
wykroki, balansować na piłce, rozciągać gumy nad kolanami, pod kolanami, dla
bicepsa, tricepsu i innego – cepsu… Uwielbiałam patrzeć w lusterku jak mi się
mięśnie zarysowują pod warstwą niechcianego tłuszczu. Ale jak to bywa… zabrakło
czasu, chęci, a jeszcze katar i chandra jesienna.
To znów znalazłam inną fascynację. Po świecie będę
jeździć! Gdzie się da, byle dalej od domu! Polska nie Polska. Góry, morza,
miasta, uliczki, pola, rozległe panoramy. Uwielbiałam moment pakowania, a potem
cały ten podróżny rozgardiasz. Hotele, pociągi- terkotanie kół żelaznych kół po
torach, samoloty – zatykanie w uszach,
niepokój w trzewiach, śniadania w pełnej
kosmopolitycznego tłumu restauracji, zagubienie w tłumie albo samotność na
górskich szklakach. Ludzi nieznanych, poznanych i niepoznanych… Ale po jakimś
czasie, zabrakło pieniędzy, nie sprzyjały okoliczności.
I kolejne fascynacje. Większe, mniejsze. Banalne i
mniej banalne. Ciekawsze i mniej ciekawe…
Uciążliwsze dla otoczenia jak i mniej uciążliwe, jak na przykład
śpiewanie przy wtórze pianina „Tak jak malował pan Chagall” albo męczenie
Czardaszem Montiego (zwłaszcza, że palce sztywne i niewyćwiczone), wstawanie o
trzeciej w nocy, by pisać ( a przy okazji cała okolica raczona była zapachem
pieczonego mięsa, bo przecież obiad rzecz święta), czytanie tylko literatury
skandynawskiej albo tylko polskiej, robienie smoothie na śniadanie albo
zajadanie się krewetkami, albo awokado, bo bogate w dobre kwasy, dzierganie
serwetek na szydełku, słuchanie Zębatego ( chociaż wszystko już znam na
pamięć), zaczytywanie się w poezji Tkaczyszyna – Dyckiego albo innego poety, o
którym wcześniej nie miałam pojęcia, kupowanie przewodników albo kolejnych
sukienek w stylu boho, słuchanie Julii Pietruchy lub Jazz Divas ( z Nine Simone
na czele) albo francuskiego akordeonu…
I tak mam co rusz!
Ale to chyba
lepiej niż marudzić, utyskiwać, zżymać się na wszystko, szukać dziury w całym i
smęcić, smęcić , smęcić… Życie jest
jakie jest. A najważniejsze, że ja wciąż mam coś przed sobą, jest tyle rzeczy fascynujących…