czwartek, 21 stycznia 2016

Teściowa

            Temat tyle drażliwy, co nierzadko będący nieodzowny w żartach, skeczach, kabaretach. Całe pokolenia kabareciarzy budowały na niej  swoje najlepsze triki, gagi, by ludzie buchali śmiechem. Teściowa - poza polityką - najlepszy powód – satyry! Mnie zaś nasunął  się opacznie (a może i nie). Ale niewątpliwie wywołał  go sen…

Noc – od iluś dni (a może i lat) – bezsenna, pełna niespełnień, pytań egzystencjalnych, dub  smalonych  i et cetera – nie chciała się zakończyć, jak Bóg przykazał, nad ranem. Wiłam się na łóżku. Niespokojna, pobudzona, neurotyczna. Zakrywałam się i odkrywałam. Walczyłam z ciężkością taniej kołdry zakupionej ongiś w Jisku. Wywoływałam sobie w głowie obrazy rajskiej rzeczywistości: indonezyjskich wysp, błękitnych lagun, białych plaż… Wreszcie udało mi się zasnąć. Z tymi samymi danymi, tymi samymi oznaczeniami miejsc, z tą samą „obsadą aktorską”. Sny zmieniały się we mnie. Tworzyłam w sobie nowy świat. To wcale nie było trudne! Wystarczyło tylko – jak w pilocie – wcisnąć właściwy przycisk.
            Ona trafiła do mego snu. Przypadkiem. Ona – czyli moja TEŚCIOWA  (nigdy  nie polubiłam tego słowa, myślałam o niej – „mama, a nawet często zdarzało się, że mówiłam „mamusia”).  To nie była jakakolwiek kobieta, czy tylko  matka mojego męża, babka jego dzieci….. Ale  kobieta. Kobietka – mała, filigranowa, skrzętna. Całymi dniami krzątała się po domu: tu zagarnęła do pieca, tam przegoniła koty, przeprała, upichciła coś na wypadek jakby któryś z synów, wnuków wpadł ( całkiem przypadkiem zgłodniały, zmarznięty).
W ciepłe letnie dni rozparta na parapecie oglądała świat. Lubiłam, gdy wracając skądkolwiek, widziałam odchylającą się firankę, zza której machała do mnie ręką. Miałam wrażenie, że pod jej czujnym okiem nic złego zdarzyć się nie może. Ani moim synom, ani mojemu mężowi. Dobra wróżka! 
Nigdy nie usłyszałam od niej złego słowa, nie wychwyciłam choćby krzywego spojrzenia… Mało! Z jej ręki wszystko smakowało najlepiej! Niechby tyko chleb ze smalcem, czy – okraszone tłuszczem z przydymioną cebulką i ledwie przypalonym boczkiem kluski kartoflane!  Wigilia zawsze niesie smak owocowej zupy… (a przecież w stołowym nie było krochmalonego obrusa i kłujące źdźbła trawy nie wystawały spod drętwej sztampowej serwety). Zapachy, smaki pozostały pod podniebieniem na wieki wieków. We mnie, w moich synach…
Pojawiła się w moim śnie… .I lekko mi się zrobiło.
            Jutro rocznica Jej urodzin – 83? 84? Jakie to ma znaczenie!
W mej pamięci zawsze pozostanie jest tą samą babcią Wikcią. W stilonowym fartuchu, na którego granatowym tle rozkwitały kwiaty nigdy dotąd niezbadane przez botaników- fioletowe róże, niebieskie maki,  czy różowe  bławatki….- świat wyobrażony.
            Dziś ja jestem teściową, ba! babcią… nie oczekuję niczego, poza tym, by pozostawić po sobie taką dobrą pamięć jak Ona – MOJA  TEŚCIOWA.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz