wtorek, 24 maja 2016

Kiedy odchodzi przyjaciel – o Romie

Kiedy odchodzi przyjaciel – o Romie



            Nie szukałam nowych przyjaźni.  W tej kwestii moje życie płynęło spokojnie i  było stałe. Przez lata to co się miało wykruszyć – się  wykruszyło, co miało zostać – zostało. Cieszę się, że ci, którzy zostali przy mnie wciąż z niezmiennym zainteresowaniem partycypują w moim życiu. Zarówno w radościach, jak i troskach. Spotykam się z nimi. Częściej, rzadziej… Nigdy jednak nie dopuszczam do milczenia. Myślę sobie, że zbyt długie zabija przyjaźń. Tak więc – choćby słowo, pusty sms. Żeby dać znak: To ja. Żyję. Jestem. Może chwilowo mniej, ale jestem.
            Ona pojawiła się nieoczekiwanie. Nie, żeby nagle i z księżyca. Znałyśmy się lata całe. Ba! Gdy przypadkiem wpadłyśmy na siebie, cmokałyśmy się w policzki. Cmok, cmok. A potem długo, długo rozmawiałyśmy, dzieląc się swoim życiem. Co u ciebie, u dzieci? Co piszesz? Czy malujesz? Jak zdrowie? Przestępowałyśmy z nogi na nogę, bo ciężko jej było ustać w jednym miejscu. Bolały nogi, kręgosłupy, padały deszcze lub ktoś gdzieś czekał. Nasze spotkania były fascynujące. Ona – mówiła, ja – mówiłam… i obie słuchałyśmy. Lubiłam jej słuchać, choć zdarzało się, że już znam tę czy inną historię. Ale w jej ustach brzmiała jak opowiadana pierwszy raz. I rozstawałyśmy się. Czasem oglądałam się za nią aż znikała za zakrętem lub ginęła w jakiejś uliczce.Bywało, że wyświadczałam jej drobną przysługę. Wiozłam ją na badania albo jakieś inne drobne sprawy. Zawsze czuła się niezmiernie skrępowana tym, że „zdarzyło” jej się poprosić. Nie lubiła frapować sobą ludzi, choć przecież nierzadko oni prosili ją o różne rzeczy. O teksty, rysunki, obrazy, spotkania… Nie odmawiała. Pamiętam kilka lat temu poprosiłam o to, by pozwoliła mi wykorzystać jeden ze swoich obrazów ( nota bene należący do mnie, bo kiedyś dawno miała u nas w sklepie – kwiaciarni swoją małą galeryjkę i dwa z obrazów urzekły mnie i mojego K., więc zakupiliśmy je. Były nietanie, ale zdecydowaliśmy się. Wciąż mnie zachwycają)
- Nie ma problemu… - powiedziała. – Wykorzystaj je.
Ale ja wówczas nie miałam pojęcia, jak to zrobić, by było uczciwie z zachowaniem praw autorskich i zrezygnowałam.
Po latach jednak zamarzyłam, by moje wiersze były opatrzone Jej rysunkami. Poprosiłam Ją o to. Dałam wiersze. Podobały się. Jednak powiedziała:
- Już nie dam rady zilustrować twoich wierszy, Małgosiu, ale jak przyjdzie Adaś, to znajdzie teczkę z moimi rysunkami i możesz wziąć te, które tylko Ci się spodobają. ( Mój tomik Żywot jętki jest pięknie zilustrowany)
To chyba wówczas, przyszłymi go głowy, żeby napisać o Niej. Miałam wprawdzie w zamyśle kilka koncepcji na nową powieść, ale pomyślałam sobie, że przecież nie jestem w stanie wymyślić tak szalenie interesującej, bogatej, intrygującej bohaterki jak Ona. Długo nosiłam się z tym zamiarem… Czy zechce? Czy mnie nie zbeszta, nie wyśmieje? Bo w końcu kim jestem, abym grzebała w Jej  życiorysie?
Któregoś wieczoru zadzwoniłam. Raz kozie śmierć.
- Chcę napisać o tobie, Roma – powiedziałam. Zwyczajnie. Tak, jakbym zamierzała oznajmić: chcę cię zaprosić na kawę. A nie tak, jakbym informowała kogoś o tym, że właśnie oczekuję od niego sprania się ze swojego życia. Że liczę na odsłonięcie zasłoniętego, na rozdrapanie zabliźnionych ran, na akty ekshibicjonizmu, do których ciężko  się będzie przyznać. – Nosisz w sobie tyle historii. Szkoda, by przepadły – dodałam.
- Ja ci opowiem wszystko! Co tylko będziesz chciała! Możesz pytać. Odpowiem na każde twoje pytanie – głos Romy drżał. (...) 
- Ale nie będziesz mnie nagrywać – spytała. – Mikrofon. Dyktafon… to takie bezduszne… - W tonie jej głosu słychać było jakąś niepewność, może nawet próbę tłumaczenia się. Nie lubiła techniki. Na ile mogła, broniła się przed nią. I nawet telefon, z którego teraz korzystała, dostała od syna. Nalegał. Tak było mu łatwiej. Od jakiegoś czasu trudno było mu pogodzić się z myślą, że jest tak daleko od niej. I on, i Elka. Wiedział jednak, że za żadne skarby nie wyrwie jej z Barlinka. Wszczepiła się tu. Zapuściła tak głęboko korzenie. Splątane, wrośnięte nie dadzą się ruszyć. – Ja z miejsca tracę rezon – jakby wystraszyła się, że zrezygnuję z tego pomysłu, pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Ja chcę rozmawiać. Nie mówić. Mówić mogę do siebie – dodała z zadziwiającą żarliwością. – W końcu od dawna mieszkam sama. Możesz notować. Wszystko. Jak trzeba, powtórzę.( to cytat z powieści o Niej)
            Spotykałyśmy się codziennie. Jakoś od końca stycznia. Ja z białym notesem, który bardzo lubiła biegłam przez podwórze. Ona – szurając nogami wpuszczała mnie do siebie, ale najczęściej zostawiała już uchylone drzwi. Siadałyśmy w kuchni. Wśród drewnianych ptaków, dzwonków, aniołów. Przynosiłam jej kwiaty – najczęściej tulipany, czasem hiacynty w doniczce. I czekoladę. Krówkową.  Tylko taką mogła jeść. Była miękka i dawała się z łatwością przełknąć.
            Była chora. Czułam to. Ze wszystkich sił próbowała ukryć fakt, że cierpi, lecz kiepska z Niej aktorka.. Ale bardzo dzielna. Niezłomna.
     Z czasem nasze spotkania stawały się krótsze...Wizyty u lekarzy, badania zabierały n a s z   c z a s. Ale to co! Przecież najważniejsze było, żeby czuła się dobrze. By nie bolało. Umiała zaciskać zęby. Tak, by nawet najcichsze syknięcie nie wydostało się na zewnątrz. A nawet jeśli wymsknęło się, mówiła:
- Widać tak już musi być. Cholera! Całe życie pod górkę!
Zaraz jednak zacinała się jakby było jej wstyd, że dała się nakryć. Po chwili uśmiechała się tym swoim uśmiechem i opowiadała dalej. O Kopyczyńcach, o Kutcu, Maksymiukowej… , o Bieszczadach, Kanie. Diabłach, potercukach, puszczy, aniołach…. Mój ty Boże! Ile tego było! Czasem żartowała:
- Wiesz, już sama nie wiem, co jest prawdą, a co zmyśleniem.
            Na początku maja wyjechałam na kilka dni. Została w domu. Martwiłam się, bo słabła. Lekarz zaordynował kroplówki. Nie dzwoniłam. Nie chciałam jej narażać na koszty, a byłyby wysokie, bo przecież zapewne musiałaby mi o wszystkim opowiedzieć.  Którejś nocy miałam zły sen.  Starałam się odgonić złe myśli, ale tkwiły uparcie w tyle głowy. Nie mogłam przestać o niej myśleć.
Zaraz po powrocie zadzwoniłam do Niej.
- Małgosiu, wiesz jestem w szpitalu  - oświadczyła, relacjonując szczegółowo okoliczności.
Byłam wściekła na wszystko:
- Wiedziałam Roma. Wiedziałam!
Pobiegłam do Niej. Widziałam, jak się ucieszyła...
                        Przychodziłam do niej codziennie. Czekała na mnie. Udało mi się zabrać ją na spacer. Do lasu. Ciężkie koła terkotały po nierównym podłożu. Starała się opanować grymas bólu. Widziałam jej radość, kiedy weszłyśmy w las. Była zachwycona i spokojna. Wokół zieleń już wybujała, ptaki urządziły jej koncert.
- Wiesz – powiedziała, zgłodniałymi oczami chłonąc rozciągający się przed nią starodrzew. – Cieszę się, że lekarze wreszcie znaleźli przyczynę. – Oni się bardzo starali. I w końcu doszli, że to wszystko przez tego raka. ( Bardzo ufała doktorowi P. oraz M. i G.)
            Kurczyła się z dnia na dzień. Nikła pod kołdrą. Wyostrzały się rysy. Cierpiała. Nie lubiłam wychodzić od Niej.
- Wiesz, że nie lubię, gdy odchodzisz – mówiła, uśmiechając się kącikiem ust.
- Ja też  nie lubię odchodzić – odpowiadałam.
Najtrudniej było mi wychodzić z oddziału w Gorzowie, bo nie mogłam wrócić tego samego dnia.
            Któregoś dnia – było jej już niewiele – chwyciła  mnie za ręce i zapytała:
- Małgosiu! Ale nie zostawisz mnie?
Był w tym pytaniu strach.
-Nie zostawię, Roma – zapewniałam.
            I nie zostawiłam. Bo obietnic przecież należy dotrzymywać. Prawda?
            Odeszła przy mnie. W niedzielę. Cicho i spokojnie. Bez żadnych dramatycznych scen.
Byłam z Nią. I chyba jest mi z tym dobrze. Spojrzałam na to z innej perspektywy i widzę, że owo przejście na drugą stronę nie musi być dramatyczne. Jutro pogrzeb. Szykuje się wielka pompatyczna uroczystość, z notablami, z przemówieniami. Będę tam. Będę dumna z Niej. Jak jest wielka. Roma Barlinecka.
            Może mnie dojrzy wśród tego tłumu. Bo przecież wiem, że też, choć krótko, byłam dla niej ważna. Bo byłam często, bo blisko, bo pisałam o Niej, bo byłam jej „konfesjonałem”, kronikarką, bo… bo wreszcie Roma  z pewnością miała przeczucie owej schyłkowości swojej, a ja dawałam jej kolejną szansę na wieczną pamięć, ale wiem, że miała wielu przyjaciół. Byli z Nią szmat czasu. Rozumiem ich poczucie straty.  Co zresztą nie zmienia faktu, że i ja zżyłam się z Nią, z jej chorobą, z jej umieraniem. I właśnie to uczyniło naszą relację niesamowitą i niezmiernie intymną.

            Romo! W czepku urodzona. Tęczowa Rybo ze snu swego ojca, Królowo Barlineckiej Puszczy… Mamy wobec siebie zobowiązania.