środa, 1 lipca 2015

Co było, nie wróci….ale jest cudnie

                Co było, nie wróci i szaty rozdzierać by próżno-śpiewał Bułat Okudżawa. I nie wróci, choćby nie wiem co.   Jestem z tym nawet jakoś pogodzona i może dlatego zwracając się ku przeszłemu, coraz rzadziej popadam w melancholię, złorzeczę na prący do przodu świat. Coraz łagodniej reaguję na zmiany – te na zewnątrz i te wewnątrz mnie. I nawet czasami siebie lubię. Na przykład za cowakacyjne wymyślanie cyklów dnia.  Co roku coś innego. W tym roku ustaliłam sobie „stałe punkty”. Rano spacer, potem rower, lody na rynku, w międzyczasie jakieś domowe krzątaniny i oczywiście pisanie, i oczywiście czytanie gdzie bądź. I na pewno na fantastyczne spotkania też znajdzie się miejsce.  I niby nic…a jednak.
                Dzisiaj rano, idę uśpionym jeszcze miastem na spacer z psem.  Zieloność rozszalała i bujna niemożliwie. Boczną uliczką, pośród różnorodnego świegotu, z dala głównej arterii miasta, gdzie już  gęstnieje ruch samochodów. Słońce też jeszcze poranne, ale już pojedyncze promienie, przesmykują się przez korony kasztanowców i lubo łachocą kark. Idę wzdłuż rzeczki, szemrzącej swoją opowieść. I nawet zazwyczaj roztaczający się w powietrzu mało elegancki zapach, którym nieraz trąci, dzisiaj wypierany jest przez omdlewającą woń róż, subtelny zapach jaśminowca.  Pod wielką lipą przy Gieesie rozkładają się straganiarki. Truskawki, czereśnie kuszą czerwienią. Z wolna rozsuwają  się rolety sklepowych witryn. Szkoda, że nie wylegnie na ulicę zapach świeżego chleba i nie zadzwonią bańki z mlekiem. Ale i tak jest cudnie i  swojsko.  Miasto budzi się.