niedziela, 28 października 2012

Sobotnio- niedzielna play lista z muzyką wpisaną w życiorys- w lata młodości, w lata pierwszego zakochania, pierwszych rozterek…


                Sobotnio- niedzielna play lista z muzyką wpisaną w życiorys- w lata młodości, w lata pierwszego zakochania, pierwszych rozterek…

zdjęcie z Internetu

                Od najwcześniejszych lat muzyka towarzyszyła mi w życiu. Pewnie to za sprawą mojego Ryśka, który cały czas śpiewał, grał na czym popadło. Wówczas to były głównie rosyjskie ballady i międzywojenne szlagiery. Nic dziwnego, że dziedzicząc po nim skłonność ( bowiem talentem bałabym się to nazwać) od wczesnych lat grałam na akordeonie, pianinie, gitarze, mandolinie, flecie prostym, poprzecznym, banjo. A i  śpiewałam – solo, w duecie, w zespole wokalnym, chórze. Oczywiście spektakularnej kariery nie zrobiłam, ale nieważne. Ważne jest to, że jako ten Janko Muzykant bez muzyki nie potrafiłam żyć.  Nigdy też nie typowałam muzyki, bo i się nie znam na tym… Moje gusta muzyczne kształtowały się poniekąd same, a czasem po wpływem osób, które były wokół… Brat, ciotki, potem grono przyjaciół…

                Pamiętam u mojej babci w Pełczycach w stołowym pokoju, do którego na co dzień nikt nie miał dostępu ( chyba że kurze powycierać), stał adapter Bambino. Cudo! Walizkowe cudo w pudle obitym siwą dermą. I na tym cudzie moje ciotki ( które zawsze były dla mnie łaskawie wyrozumiałe i nie nakazywały, bym zwracała się do nich per ”ciociu”, słuchały piosenek.  Puszczały plastikowe pocztówki, które z czasem chrapały i igła złośliwie przeskakiwała albo omijając całe frazy, ale zacinała się w rzeczy  samej – jak stara zdarta płyta.  Większość była prostokątna i w nieciekawej zieleni butelkowej.  Ale ta, która zapadła mi w pamięć była cudna! Na połyskliwej powierzchni niczym w trójwymiarze widniał bukiet pięknych czerwonych róż, które w trakcie kręcenia zamieniały się z czerwono, zielonego ślimaka. To był Tom Jones i jego Delilah!!!!


                Byłam  gdzieś w czwartej, może piątej  klasie podstawówki, kiedy rodzice mi i mojemu starszemu bratu kupili za dobre oceny i wzorowe zachowanie Mister Hita! ŁaŁ! Jak my się cieszyliśmy! Zaczął się dla nas okres zbieractwa płyt. Było trudno, ale!!! Pamiętam płytę Niemena i Anny German. Wtedy ani jeden, ani druga nie trafiali do mnie, ale przyszedł czas, że dojrzałam. Nie pamiętam, czy wtedy to był ten kawałek… Ale jakie to ma znaczenie.


                W okolicach klasy siódmej dostałam od mojego brata płytę. Była to bardzo poważna płyta, bo w brązowym etui ze szkicem wizerunku Kompozytora Sonata Księżycowa i Appassionata. Zakochałam się do tego stopnia, że przeczytałam biografię Beethovena  Georga Marka i godzinami słuchałam jego symfonii, sonat.


A potem nadeszły czasy prywatek, kiedy to do mojego brata przychodzili koledzy i koleżanki ( łącznie z moim mężem i przy zgaszonym świetle słuchali Pink Floydów. Rzadko wówczas dostępowałam zaszczytu bycia z nimi, więc ukradkiem podsłuchiwałam, uważając , by nie przypłacic tego cięgami od starszego brata i tym samym kompromitacją wśród jego gości. A tam lecieli Quenn… (Przy Bohemian Rhapsody moja wyobraźnia wznosiła się na absolutne wyżyny, a u nich robiło się dziwnie cicho http://www.youtube.com/watch?v=fJ9rUzIMcZQ) ELO, Led Zeppelin. Doorsi…

Kiedy mieszkanie wypełniały dźwięki transowej A Whiter Shade Of Pale, światła wciąż pozostawały niezapalone, a ja wciąż pozostawałam za drzwiami rosła we mnie ogromna zazdrość za wszystkie pocałunki, którymi zapewne obdarowywał dziewczyny z prywatki.


                W końcu nastał nasz czas! Naszej muzyki – tej którą nagrywaliśmy na magnetofonie szpulowym zk 140t, a potem na małym kaseciaku Mk 122 ( wszystko to nagrody za bardzo dobre oceny i …. ). I czegoż tu nie było: ABBY, przez oczywiście Beatlesów, Bee Gees, Genesis, Nazareth, Sweet, Smokie, Omegę, Locomotiv GT… Każda piosenka miała swoje osadzenie w naszym życiu… a gdzie jeszcze Drupi… a gdzie Umberto Tozzi i jego Ti Amo, a gdzie  I Santo California i Tornero… Eh!!!



A przez cały okres mojej młodości i zakochania towarzyszyła mi piosenka mało znanego Erica Carmena, która zresztą wróciła w wykonaniu Celine Dion. przywodząc na myśl niezapomniane wspomnienia


                               Potem… potem byłam mężatką…. 

wtorek, 16 października 2012

Refleksje okołourodzinowe, czyli o tym, dlaczego to kobiety tak bardzo wstydzą się swoich lat i upierają się przy tym, że kobiety o wiek pytać nie przystoi


- Janka! – zawołała Aśka, targając w ręku wielkiego jak palma wielkanocna kwiata, obwiązanego w sizale, zakutanego jakimiś nitkami, niteczkami, koralikami… – Janka! Stój! Chcę ci złożyć życzenia! Przecież dzisiaj kończysz … lat! Noo! Janka!

Aśka dorwała się obściskując i namacując wszelkie oponki, wałeczki, zaglądając głęboko w nieco zapadnięte oczy, których kąciki rozszczepiały się promieniście w wiązki kurzych łapek, cmokała w poliki pokryte make- upem niczym stare meble politurą…

- To ja ci życzę w dniu twoich ( tu pada fatalna liczba) urodzin: pieniędzy, zdrowia, wnuków, wnuczek itd., itd., zapominając zupełnie o życzeniu szaleństwa,  miłości, fantazji, spełnionego seksu, nieprzespanych nocy…

Janka popatrzyła na koleżankę ze smutkiem pomieszanym z litością i pogardą. Zwłaszcza w chwili, gdy ta z niefrasobliwością właściwą trzydzistoparolatkom wycedziła koniec końców te przeżyte lata. Chciała złapać tego badyla, tego monstrualnego kostura, tego ostentacyjnego krzaczora i cisnąć go w cholerę jasną, co by jej nie przypominał tych lat, ale też i dlatego, by pokazać tej głupiej Aśce – sruli i gówniarze, tej smarkatej, tej dzierlatce, że POWAŻNEJ KOBIECIE ŻYCZEŃ URODZINOWYC SIĘ NIE SKŁADA, a jeśli już to w żadnym! ale to w absolutnie żadnym wypadku NIE WYMIENIA SIĘ LICZBY LAT. Psia mać!

            Ostatni raz obejdę ostanie -dzieści, zacznie się pierwsze -dziesiąt. Za rok. Ludzie, a chyba w szczególny sposób kobiety mają wyjątkowy dar do zajmowania się rocznicami, swoimi urodzinami, Nowymi Rokami (J), końcami czegoś i początkami czegoś. Wtedy to właśnie snują refleksje, dokonują rozrachunków. Analizują, rozdrapują, jątrzą, obwiniają się za rzeczy nieudane, karcą za te niewydarzone. I tak wpędzają się w kolejne stany depresyjne, kładąc sobie na głowie świat swój, ich ( czyli mężów) i ich ( czyli dzieci) i nic dziwnego że ciąży im na sercu, duszy ów kolejny krzyżyk. Nie dziwne więc, też, że kryją swój wiek, bowiem różnie to bywa z tym bilansem. Bywa, że jedna, czy druga dojrzała czterdziestka, ma taki bagaż doświadczeń, dokonań, które w żaden sposób nie konweniują z owym licznikiem. A bywa i tak, że czas odznaczył się na twarzy, figurze, włosach i oczach, a za liczbą lat…pustka.

            Kobiety o wiek się nie pyta – powiadają. A dlaczego nie! Zapytacie mnie, ile mam lat? Z przyjemnością odpowiem: zaraz skończę czterdzieści dziewięć. I co?! Korona z głowy mi nie spadła. Mam czterdzieści dziewięć lat. I to akurat tyle, że zdążyłam dobrze wyjść za mąż za faceta, dzięki któremu jestem tu gdzie jestem, mam to co mam i mogę robić, co lubię. Zdążyłam urodzić wspaniałych synów w liczbie – cztery sztuki, skończyłam wiele szkół, otoczyłam się niemałym gronem ludzi bliskich, w tym znajdą się ci, których mienię PRZYJACIÓŁMI. Napisałam kilka powieści i kilkadziesiąt a może i kilkaset wierszy. Przeczytałam setki, a może i więcej dobrych rzeczy, zachwyciłam się tyloma dźwiękami, że sama zaczęłam grać… na czym popadnie. Byłam tu i ówdzie…

            A żeby nie tak lukrowato, słodko i mdląco, bo (od nadmiaru słodyczy niedobrze się robi) a poza tym: przecież powiadają, „cymbał kto chce, by w życiu było łatwo” doznałam i smutku rozstania, i rozczarowań, i stoczyłam wiele bitew z życiem, biorąc od niego nieraz cięgi, ale niekiedy udało mi się wyjść z tych potyczek obronną ręką. Bywało, że uchodziłam pokiereszowana, długo liżąc rany…

No cóż! Czymś trzeba wypełnić ową formę życia! By nie pozostała pusta…

Fajnie jest mieć urodziny! Mam co świętować!  Póki co … odliczam!

 ***

kiedy stałam się na ziemi
Pan Bóg zrobił sobie drzemkę
i jeszcze się nie obudził
czterdzieści lat - to dla Niego moment

i tak jestem na tym świecie
bez porządku bez zamysłu
i tak jestem   po omacku
kopiuję życie miliona innych żyć

ale kiedy się Pan Bóg już ocknie
i w popłochu spoglądnie  na ziemię
dojrzy w tłumie błądzące samotnie
chaotyczne zdziwione istnienie

i poprosi mnie Pan Bóg do siebie
na  prywatną rozmowę w dwa serca
poda rękę, otworzy mi oczy
zaprowadzi mnie prosto do nieba

potem wróci do siebie zdumiony
że umknęło coś Jego uwadze
wszystkich poznał - milionów miliony
tylko ja -

            ni stąd ni zowąd

***

biegłam szybko przed siebie
dystans długi – czterdzieści i ileś  lat
biegłam na przełaj, na oślep, na czas
biegłam mimo wszystko

wokół nie było nikogo
droga wiła się, kłębił się las
nie spojrzałam czy za mną jest ktoś
nie sprawdzałam ile już jest za

biegłam - choć nieraz brakowało tchu
biegłam  tym szaleńczym pędem
ludzie z politowaniem kiwali głowami
odpocznij - słyszałam tam i tu

a ja - nie- ja chciałam przegonić
czas, śmierć, nieszczęście i zło
i wierzyłam że mogę uchwycić
życia sens

 

 

niedziela, 14 października 2012

Trochę chyba namieszałam z "wrzucaniem " na blog mojej powieści  W kręgu.Chcę wyjaśnić, że koeljne części edytuję w zakładce   W kręgu. Trzeba po prostu kilknąć  na zakładkę ( liliowe tło) i tym samym otworzy się strona z zamieszczanymi fragmentami. Bardzo też proszę o wszelkie sugestie.
Z pozdrowieniami
Gośka Żytkowiak

niedziela, 7 października 2012

Niby nic, a jak dobrze, że się zdarzyło...

Niby nic, a jak dobrze, że się zdarzyło...
 
Zdjęcie z Internetu.
Obraz romany Kaszczyc

 

            Tydzień minął. Był szybki i, jak to powiadają, obfitujący w różne zdarzenia.  Zanim uświadomiłam sobie, że niedziela zasnęła spokojnie, już poniedziałek wziął mnie w obroty. I nawet nie zdążyłam się zastanowić nad tym, czy ja lubię poniedziałki czy nie. Ale chyba lubię, bo ja od września lubię wszystko! A co! Tak sobie założyłam i tak mam! Powiedziałam, że nie będę utyskiwać na nic; ani na pogodę, ani na urodę, na kolejną zmarszczkę, na brak nowej torebki, na bałagan w kuchni ani też na fałszujący klawisz mojego pianina. Absolutne pogodzenie się z życiem. Sztama! I koniec kropka. pl. I naraz jakby na potwierdzenie mojej stoickiej, miejscami nawet hedonistycznej)  postawy wobec świata wszystko idzie po mojej myśli. Plany się układają idealnie, słońce świeci(- ło) prawie letnio, a nade wszystko świat pięknieje na potęgę… Na nowo odkrywam uroki  jesieni, zachwycam się… ale nie o tym chcę.

W środę miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniu w WiMBP w Gorzowie Wlkp. w promocji gorzowskiego czasopisma literackiego „Pegaza Lubuskiego”, w którym to też jest recenzja mojej powieści „Spotkania przy lustrze”. W związku z tym, że był to „jubileusz” 50 wydania tego periodyku, toteż i charakter spotkania był nieco bardziej uroczysty. Siedząc przy stoliku przy kawie, słuchałam prowadzącego pana Ireneusza Szmidta, który jest inicjatorem, głównym redaktorem i motorem tego przedsięwzięcia. Byłam niezmiernie dumna, że znalazłam się a tak zacnym gronie. Zawsze wydaje się, że literatura „powstaje” gdzieś – w Warszawie, Krakowie, że tam rodzą się poeci, prozaicy i dramaturgowie. Tam gusta literackie kształtują całe rzesze krytyków. Tam jest świat wielkiej literatury, który zdaje się być absolutnie nieosiągalny dla  zwykłego śmiertelnika( jak ja). A tu patrzcie Państwo. Tuż pod moim bokiem tworzą/tworzyli poeci, pisarze wielkoformatowi – Kazimierz Furman, Zdzisław Morawski, Zygmunt Marek Piechocki, Leszek Żulinski, Ireneusz Krzysztof Szmidt i jeszcze wielu innych. I jest to dla mnie fakt zdumiewający, że literatura otrzymała cielesność! Przy sąsiednim stoliku siedziała kobieta. Młoda! Podejrzewałam, że jest to poetka młodego pokolenia Beata Patrycja Klary. I to ona w rzeczy samej! Mówiła o swoje nowej książce „De- klaracje” oraz drugiej „Rozmowy z piórami”. Twórczość poetki fascynuje mnie i intryguje ( więcej o niej na blogu, co pozwalam sobie udostępniać bez wiedzy poetki http://beataklary.w.interia.pl/). Chciałam jej nawet o tym powiedzieć, ale… zabrakło mi odwagi.

Nieopodal siedział młody człowiek Jacek Lauda, gdzieś też niedaleko inni literaci… a ja czułam ową atmosferę niecodzienności, świata, który biegnie całkiem innym rytmem niż ten na zewnątrz. Choć w oczywisty sposób traktuje o tym świecie, opisuje relacje między twórcą a światem zewnętrznym, jest częstokroć odpowiedzią na zjawiska dziejące się de facto, to jednak…

                        Jeszcze trzymało mnie w środku owo uduchowienie, a już kolejna dawka niecodzienności spotkała mnie w piątek. W sali BOK Roma Kaszczyc świętowała 50- lecie pracy twórczej. I znów miałam przyjemność obcować z owym światem pięknoduchów. Muzyka, słowo... Ech! Jak młody pan Piotr zaśpiewał "Tak jak malował pan Chagall", czas stanął... Znam Romę osobiście i cieszę się, że tak  mi się przytrafiło w życiu być blisko ludzi, którzy powodują, że świat jest piękniejszy.
 
 I co tu narzekać, marudzić…
(kiedy pojawią sie relacje z tych wydarzeń, podam linki)
 

***

lubię
brodzić w słowach
po kolana
po pępek
po szyję

nurzać się w ich istocie
bez tchu
na granicy
sensu
i bezsensu

tworzyć nowe światy
w miejsce
przeżytych

czasem nieudanych

nadawać nowe formy
tym co ją zatraciło
lub rozmyła się
w wieloznaczności

dawać nazwy
rzeczom nienazwanym

jestem boginią

garściami wybieram spośród
gęstwy znaczeń
nieraz raniąc się o kanty
ostrych słów
dławiąc tymi
co więzną w gardle
niczym ość

wiążę uświęconą stułą
słowo
i
czyn
na nowe wieki wieków

 

 

 

 

 

 

 

 

 

środa, 3 października 2012