niedziela, 26 sierpnia 2012

Koniec wakacji…. czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło….


Koniec wakacji…. czyli nie ma tego złego, co by na  dobre nie wyszło….



 


            Koniec wakacji!  Wypadałoby poutyskiwać, ponarzekać, pomarudzić, że się skończyło dobre, wypadałoby pofantazjować, co by było gdyby…. A ja nie! Nie będę narzekać! Skończyło się i basta! Wszak kiedyś napisałam, że co się zaczęło , musi się i skończyć… I tak mam lepiej niż inni…. Nie udało mi się ziścić marzeń – zdobyć nowego, rzetelnego wydawcę, wygrać jakiś konkurs,  schudnąć 15 kilo. Nie udało mi się doprowadzić domu do stanu absolutnie idealnego, nie skończyłam kolejnej książki ani nie zaczęłam  następnej i nadal oglądam Capo Verde w Google Grafice. Ale wypoczęłam, pokazałam mojemu synowi piękne miejsca, napisałam kilka dobrych wierszy, przeczytałam parę dobrych książek, oglądnęłam  filmy, na które zawsze żałowałam czasu albo go zwyczajnie nie miałam…. Mam też kilka momentów, które na kolejny rok staną się ważnymi punktami odniesienia… A nade wszystko wciąż mam marzenia do spełnienia…  Powiadają, że co się odwlecze , to nie uciecze. I tego się trzymam. Za rok znowu wakacje!   Przede mną długie, szare popołudnia i wieczory. Przestanie mnie gnać i ciągnąć Bóg wie dokąd. Zakopię się w koce, poduchy i będzie błogo, miękko...To sio tęsknoty i smutki! 
A teraz hajda! Do pracy! Pacholęta czekają! Hej ho, hej ho! do pracy by się szło!

środa, 22 sierpnia 2012

Ona i on - odwieczna wojna płci… czyli intymne wyznania kobiety, w której domu poziom testosteronu od dawna przekroczył dopuszczalne normy, a ona mimo wszystko upiera się przy modelu żeńsko – męskim bez wskazywania na dominację którejkolwiek ze stron


Ona i on - odwieczna wojna płci… czyli intymne wyznania  kobiety, w  której domu poziom testosteronu od dawna przekroczył dopuszczalne normy, a ona mimo wszystko upiera się przy modelu żeńsko – męskim  bez wskazywania na dominację którejkolwiek ze stron

zdjęcie z internetu



( na początek muzyczne entré - Bez ciebie umieram
http://www.youtube.com/watch?v=gUDt7V8ELqM



                Nie zamierzam napisać rozprawy na temat feminizmu, nie zamierzam propagować, czy bronić wszelkich idei emancypacyjnych… O nie! Bo po pierwsze w moich ustach brzmiałoby to nieszczerze, biorąc pod uwagę fakt, że jestem matką czterech synów, żoną jednego męża, tak więc  żyję w świecie o takim stężeniu testosteronu, że momentami sama nie wiem, kim jestem. A poza tym, to ja bardzo lubię mężczyzn i z tego to faktu rodzi się stwierdzenie, iż daleka jestem od feministycznych zapędów. Owszem, niczym lwica bronię swojej niezależności, niemniej nie ma we mnie jadu, nie produkuję  mizoandrycznych toksyn. Może to dlatego drażnią mnie owe międzypłciowe współczesne animozje, uszczypliwości. A jest tego pełno, pełniutko! Wylewa się z ekranów kinowych, które wprowadzają nurt kina dla kobit przeciwko facetom i vice versa  (Lejdis, Testosteron, Baby są jakieś inne, Wojna żeńsko- męska).  Mnożą się monodramy, skecze, które podsycają owa atmosferę wzajemnego atakowania, choć zarówno jedni jak i drudzy dalecy są od zupełnego wyemancypowania. Ba! Jedni kokietują  drugich, prowokują, kuszą, nęcą, czynią wzajemne podchody niczym cietrzewia toki. I tak naprawdę żyć bez siebie nie mogą.

Wszelkie badania antropomorficzne dotyczące pochodzenia człowieka legły w gruzach, bo ostatnimi czasy okazało się, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Venus. Zarówno jedni jaki drudzy opowiadają sobie dowcipy o kobietach i mężczyznach. I żeby było śmieszniej facet sypie kawałami do faceta o facecie i odwrotnie. No ludzie! Opamiętajcie się. Wśród tylu pól walki – o pieniądze, karierę, pozycję, potrzebna nam jeszcze wojna płci?!

A ja i tak od dziecka marzyłam, by być kobietą ( Być kobietą, być kobietą wciąż marzyłam będąc dzieckiem! I wcale nie czuję się zniewolona, sponiewierana przez męski szowinizm. Ba! Kurczę nieźle się znajduję w owym męskim świecie! I chociaż panowie roszczą sobie prawo do czystych koszul, dobrych skarpet, codziennych obiadów, a nade wszystko bronią prawa do nieustannego dzierżenia pilota, to i tak nie jest źle….

                Panowie pamiętajcie, że Babę zesłał Bóg… , więc na pewno dał Wam, co najlepsze, a wy kobietki przestańcie głosem ( nota bene nieobecnej Danuty) wołać pod niebiosa Gdzie ci mężczyźni, bo oni pod nosem.
:)
A teraz  posłuchajcie –Uwaga! jeden z tekstów może się nie spodobać .


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Zapachy, smaki, kolory… czyli o tym, że każdy dzień jest inny mimo wszystko i dobrze, bo inaczej człowiek zanudziłby się na śmierć. ( A w ogóle to tekst jest zupełnie dziwny….. sic!)


Zapachy, smaki, kolory… czyli o tym, że każdy dzień jest  inny mimo wszystko i dobrze, bo inaczej człowiek zanudziłby się na śmierć. ( A w ogóle to tekst jest zupełnie dziwny….. sic!)

 

                Dzień zdawał się być absolutnie zwyczajny, by nie rzec nudny i  szary… Brak nowych  perspektyw, poprzednie zaś zniweczył tajfun kryzysu ekonomicznego,  a którego skutki(owego kryzysu) ciągną się i ciągną niczym serial „Moda na sukces”( czy jakoś tak) albo jakiś inny wenezuelski serial…  Wyspana, rozleniwiona, rozczarowana wstaję z łóżka bez pomysłu, jak wypełnić nowy dzień, by nie był podobny, ba! taki sam, jak poprzedni.  A tak nawiasem mówiąc; Wielki Pan  Na Niebie powinien k'woli sprawiedliwości ludzkiej i boskiej odliczać z puli dni danej każdemu człeczkowi te, które były takie same jak poprzednie. Bo to tak jakby czas stanął w miejscu, a więc  Wielki Pan Na Niebie powinien potraktować  dwa dni (np. środę i czwartek, w których nic się nie zdarzyło)jako jeden, np. czwartek… Ale jest tak jak jest! Czas gna do przodu, nie bacząc na nic i to, czy to dostrzegamy, czy nie – nasz  gips! Albo nasza  broszka!
                Schodzę schodami klatki schodowej… w myślach mam sytuacje Białoszewskiego – powtarzalność sytuacji powoduje stany abuliczne prowadzące do zaburzeń aktywności i w konsekwencji do takiego braku woli, który kończy się totalną niemożnością  w podejmowaniu decyzji i działania... Kurczę! Myslę sobie kiepsko ze mną. Te same przestrzenie, te same kolory, zapachy i dźwięki…. Wszystko takie samo, powszednie i nieciekawe – uczucie na wskroś przygnębiające….
Człowiek chciałby przygody, szaleństwa, niesamowitości…. A tu dzień jak co dzień… tydzień od poniedziałku do poniedziałku…
To tak miało wyglądać moje życie konstruowane misternie za czasów tzw, młodości?! Monotonia życia (http://www.youtube.com/watch?v=leNQgeAQflI).  Motyle, które panoszyły się we mnie,  wyfrunęły, różowe okulary nabiegły mgłą… 
Naraz mówi do mnie:
- Pachniesz tak samo jak w Rzymie….
Prostuję się, unoszę głowę, odgarniam włosy wyreżyserowanym gestem i nim dochodzę do ostatniego stopnia schodów czuję się zupełnie kim innym. Wpadam w światło drzwi i wypadam na zewnątrz. I nagle dostrzegam,  że dzisiaj jest całkiem inaczej. Te same drzewa, w tym samym miejscu mają inny kolor, a całus, który pozostawił ot! tak od niechcenia ma smak pierwszego pocałunku. I naraz niebo jest bardziej niebieskie niż wczoraj, drzewa zieleńsze… a słońce świeci jaśniej…. I patrzcie Państwo sami, no tylko patrzcie! Taka mała rzecz, byle epizod, igraszka…. I świat zmienia zapach, kolor i smak…. Taaak! A może to właśnie jest sens życia. Ten tu…. Namacalny bez wielkiego blichtru… maleńki, bez świateł i  fanfar, bez fotografii na białych plażach Dominikany, bez „ochów” i „achów”.
Post scriptum…
Tak może myśleć tylko wiecznie zakochana kobieta….
 puenta
(To bardziej zabawa niż poważne podejście do poezji, ale dlaczego nie :))
taka sobie rymowanka 

za mało mnie kochasz
bym mogła pofrunąć do nieba
choć dziś mi znów skrzydła przypiąłeś
i lekkie są tak jak potrzeba

to jednak u dołu mych nóg
u pęcin cherlawych i chudych
pałęta się łańcuch tych spraw
zamilkłych zastanych i …trudnych

i chociaż na minut piętnaście
uniosłam się  łapiąc motyle
lecz…wyfrunęły wraz tobą
i nie wróciły za chwilę

i gdybyś dołożył choć miarkę
do tego co wcześniej dostałam
motyli nie spłoszyłby nikt
w mym ciele na zawsze bym miała

lecz w życiu zaiste tak jest
że kiedy nakarmi się chuć
nieważne są słowa ni  gest
ni skrzydeł motylich szum

bo motyl jak wszystkim wiadomo
ulotność wpisaną ma w życie
zabawi na krótko rozbawi
a potem ulotni się skrycie

i pozostawi po sobie
subtelnych skrzydeł szelesty
i każe czekać aż znów
pojawi się ów cielesny

nazwany z nazwiska imienia
z numeru buta adresu
z prawdziwą genealogią
co doprowadza do kresu

oziębłe sfery intymne
wystygłe wulkany ognia
co wraził się we mnie i stał się
niezbędny mi niczym woda

i żyć bez niego nie umiem
choć przy nim wciąż czuję niedosyt
znak to że akurat mnie
taki pisany jest motyl




sobota, 11 sierpnia 2012

Sentymentalna idiotka o porcelanowych oczach… czyli, o co mi właściwie chodzi, że szukam dziury w całym, czepiam się jak rzep psiego ogona wszystkiego, do czego można się przyczepić


Sentymentalna idiotka o porcelanowych oczach… czyli,  o co mi właściwie chodzi, że szukam dziury w całym, czepiam się jak rzep psiego ogona wszystkiego,  do czego można się przyczepić



                Kiedyś, kiedy żył mój tata  i obserwował  ludzi, którym się dobrze powodzi – mieli dobre domy, ładne żony, udane dzieci, a mimo to zwis wargi widniał na ich twarzach – nie mógł powstrzymać się od komentarza: W głowach im się poprzewracało! ( tak naprawdę w jego wersji nie było głowy tylko zgoła inna część ciała. Bo on umiał się cieszyć wszystkim. Kochał świat, kochał ludzi… Wzruszał się szybko, oczy mu się moczyły z byle powodu. A bo to maj, bo ciepło, bo dziecko się uśmiechnęło, bo słowik zaterlił… Często siadał sobie przy oknie i śpiewał…. Sąsiadki wyłączały telewizor i słuchały… Szły pod niebo rosyjskie ballady i dancingowe szlagiery…

                A ja? Wychowana w tej atmosferze spokoju,  szczęścia i względnego dostatku wyrosłam na smutaskę. Wciąż mi czegoś brak, o coś mam pretensję do świata.  Gonię własny cień i ciągle mi źle. Zatopiona w jakimś wyimaginowanym świecie, potykam się o nieistniejące przeszkody. Niezadowolona, zgorzkniała, kapryśna….  Szukam życia wyczytanego z książek, romantyczności z lirycznych wersów(choć przecież wiem, że romantyzm z romantycznością niewiele ma wspólnego)i nawet pozwoliłam sobie na poszukiwanie szczęścia w teorii (kilka pojęć nawet znalazłam, bo okazało się, że to nie tylko mój problem, ale rzecz ciągnie się od zarania dziejów). Przykładałam moje życie do obranego, ustalonego wzoru i … I nic! Nijak szczęścia nie doznałam.  Smutaska! Psiakrew!

                Ludzie patrzą na mnie z boku i kiwają z zazdrością głowami: piękna ona, piękny on, dzieci piękne  i taka piękna miłość….

                A mnie trafi gorączka niespełnień, kompleksów i  mniemań o życiu wyjętym rodem z amerykańskich produkcji firmy MGM, takich american dream, w których wszelkie mrzonki mają szansę na realizacje de facto. 

                Patrzę w lustro – ogląd zdaje się kiepski… Dzieci, lata, trudy życia – zrobiły swoje… Cóż, że niekiedy słyszę: „Pani!? Pani ma synów ponad dwudziestoośmioletnich?! A w życiu! Ja bym pani samej tyle nie dał!”   

A ja… wszak swój rozum mam, a i lusterko stanowi niezłe źródło wszelkiej weryfikacji… Niemniej jednak kiwam głową w podzięce, bo co jak co, ale wiem, że za komplement należy się trochę serdeczności. Potem idę, odruchowo szukam jakiegoś odbicia – w witrynach sklepowych, w przypadkowych lustrach samochodów parkujących tuż przy chodniku… Majaczy mi kontur jakby mój, ale nieco odległy i zamazany…

 I tu nasuwają mi się pewne reminiscencje z młodości, może i nawet nie a'propos.

                W podlotowych latach jako bywalczyni obozów, kolonii, a na domiar osoba bardzo zakompleksiona poszukująca akceptacji zasłyszałam gdzieś piosenkę kolonijną… Temat banalny, by nie rzec trywialny. Pozwolę sobie zacytować fragment:

Mówią o mnie dookoła szeptem i na głos

Jaka brzydka z niej dziewczyna nie do wiary wpros

Każda z moich koleżanek jakiś talent ma

A ja nie potrafię śpiewać, tańczyć  ani grać.

Ref.

Lecz chociaż jestem brzydka, zapewnić mogę was

Że chłopcy o mnie myślą i dzwonią cały czas

Spotkania wyznaczają przychodzą pod mój dom

A mnie dziewczęta czarownica zwą



 … a potem było najważniejsze:

(…)Moje piękne koleżanki nie zazdroszczę wam

I dlatego może właśnie szczęście w życiu mam.

                Śpiewałyśmy tę piosenkę, każda z osobna, bo przecież każda chciała mieć tę swoją solówkę, po to, by usłyszeć spadający deszcz komplementów, zaprzeczeń… „Nie! No co ty! Ty jesteś tak ładna! To nie o tobie. Ale ładnie śpiewasz, tańczy, recytujesz…. Itd.”  Żadnej też, Boże broń, nie interesował ów zawarty na końcu „przekaz moralny”. Chodziło wszak o to, by usłyszeć te wszystkie komplementy i zapewnienia. To była najlepsza terapia! Człowiek czuł się szczęśliwy, życie stawało się znośne, uśmiech jak tralala gościł na twarzy.

                Ale jak długo można śpiewać jedną piosenkę?! Ograła się, znudziła, zginęli ci chłopcy, powychodziły za mąż tamte dziewczyny…. Czas czynił swoje.  I nie wiem, czy ten uciekający czas, czy ten bieg zdarzeń powodowały, że smutniałam, smutniałam i stałam się taka smutaska. Piszę smętne, wiersze, powieści, śpiewam smętne piosenki i nawet na pianinie wygrywam smętne  rosyjskie ballady lub francuskie smętne hymny miłości Edith Piaff….

Dzisiaj powiedziałam sobie: Koniec! Koniec kropka! Staję przed lustrem i patrzę uparcie. Zmieniam okulary, by kształty wyostrzyć. Żadnych przekłamań!

Jestem piękna! Zgrabna! Zdolna! Inteligentna! Skromna!( bowiem skromność skarb dziewczęcia) I jeszcze pięknie śpiewam, gram, tańczę…. I …. Jestem z Paryża!(ups! ciut! poniosło)

 I to się nazywa samoterapia!! Precz syndromie starzejących się kobiet!! A kysz! A kysz!



A na koniec niechaj zaśpiewa Edyta: „Uparcie i skrycie! Och życie kocham cię, kocham cię nad życie!




A dla mojego taty:

Ojciec



Ojciec nie nosił

czarnej teczki

nie potrząsał garścią kluczy



Nie marszczył złowrogo czoła

nie unosił zdumionych powiek

kiedy mu oznajmiłam

że zostanie dziadkiem.



Wieczorami nie snuł opowieści

o honorze, bitwie, poświęceniu

ale

śpiewał rosyjskie ballady

zapomniane przez system i ludzi

nikt ich nie słuchał



czasami z kieliszkiem wódki

kłócił się o miejsce w życiu

albo płakał,

bo serce miał za małe na świat



był mimozowy



ze spojrzeniem filmowego amanta

i sylwetka młokosa

w wieku pokwitania

wyglądał cudownie tandetnie



wstawał ze słońcem

kładł się z kurami

zasypiając wszelkie niepokoje dnia



i zawsze miał czas powiedzieć:

„życie jest piękne”



Któregoś dnia posmutniał

spotkał swój czas

zrozumiał,

że tylko świat wieczny jest.



Płakał parkowi i słońcu i ptakom

A życie było takie piękne…



Zostały dźwięki Batumi

i harmonista mi gra

w wiśniowym sadzie

kiedy spotykam się z ojcem

po kryjomu

czasami przelatuje mi ptakiem

zapachnie bryzą

albo wyrywa z nocy uśpionej

krzyczy z fotografii:

„życie jest piękne”








niedziela, 5 sierpnia 2012

Wakacyjny luz, czyli o tym, że istnieje piękny świat. I, choć nie ma w sobie owej wieczności jak świat, w którym żyjemy, ale jest cool i ok., i super, i ekstra… i w ogóle…..


Wakacyjny luz, czyli o tym, że istnieje piękny świat. I, choć nie ma w sobie owej wieczności jak świat, w którym żyjemy, ale jest cool i ok., i super, i ekstra… i w ogóle…..



            Nadmorski kurort. Od pewnego czasu, a tak mniej więcej zaraz po trudnym okresie transformacji, niewielka wioska rybacka przeobraziła się w  niemal wielkoświatowy kurort. Wraz z upływem czasu z krajobrazu znikały odrapane ściany budynków FWP, z pożółkłymi firanami,  z wąskimi tapczanikami typu „miś”, z umywalkami i kolorowymi plastikowymi czerwonymi  miskami na taboretach stojących tuż przy umywalce. Ale i tak owe „standardowe” budynki ośrodków, domków kampingowych pomalowanych zieloną olejnicą z szeregiem natrysków niekiedy kilkadziesiąt metrów usytuowanych od domku były często – gęsto powodem westchnień, za którymi czaiło się zazdrosne kłucie w sercu. Widok rodzin wysiadujących na gankach, dzieci bawiących się w piaskownicach pomalowanych na kolorowo (każdy drewniany bok kwadratowy na inny kolor) czaił wieczorami się pod powiekami, wypierając codzienne obrazki.  Wieczory na takich wyjazdówkach były wesołe! Oj Były! Bo co jak co – bywało w różnych okresach, że brakowało w sklepach wszystkiego – ale  jakimś dziwnym zrządzeniem losu, połączonym z wykształconym przez wieki polskim sprytem  i szaloną zdolnością operatywności zawsze znalazło się jakiś trunek rozwiązujący język, uszlachetniający serca, którym nagle zachciewało się bić szybciej w rytm śpiewów przy wtórze gitar albo przy dźwiękach knajpianej kapeli wygrywającej modne szlagiery. I nie tak jak dzisiaj - każdy ma swój grill, swoje ognisko, swoją gitarę lub słuchawki na uszach. Do każdych uszu, przez indywidualne słuchawki sączy się inna muzyka, co przejawia się między innym tym, że każdy sobie podryguje w różnym rytmie.

             W połowie września wioska zapadała w jesienno- zimowo- wiosenny letarg, by z końcem czerwca odżyć na nowo w przewietrzonych pokojach, odnowionych machnięciem pędzlem po zastrupianych ścianach, wypraniem ułożonych na łóżkach kraciastych kocach, jednakowych we wszystkich pokojach ośrodków FWP. W kątach, zakamarkach w szafach  pałętał się zapach  wilgoci pomieszany z butwieniem i  wieloletnim zużyciem.

            Ale (ja) wtedy nie szukałam pięknych światów. Chyba było  we mnie coś nieuświadomionego wówczas,  co można by było dzisiaj określić jako przeświadczenie jakobym żyła NA NAJLEPSZYM ZE ŚWIATÓW.

Człowiek jednak jest jaki jest i jak mu jest dobrze, to z czasem okazuje się, że jest niedobrze i szuka. Szuka. Kombinuje, próbuje poprawiać, ulepszać, ubarwiać…. I po wielkich wysiłkach psu na budę wszystkie starania, bo jest tak jak jest, la vita continua… Barujemy się z codziennością, szamoczemy z problemami, targamy się za kudły z życiem, które nie odpuszcza. Nocami zasypiamy swoje rozczarowania w wywołanych snach, które reżyserujemy zanim zapadniemy w rzeczony sen. I tam bywa, że znajdujemy piękne światy, które nie wyglądają nijak jak nasz – ten, który znamy albo taplamy się w jakiś nieczytelnych zdarzeniach, nie próbując ich przywołać rano, albo wręcz odwrotnie- rzucamy się w wir życa, by zapomnieć o wyśnionych snach… .

            Piękny świat spadł na mnie jak grom z jasnego nieba, czyli nieoczekiwanie i bez żadnego mojego przygotowania. Spadł na mnie z całym impetem, rzucając mi się na oczy, na uszy, na inne zmysły i najmocniej uderzył w moją niematerialną część – w  moje emocje.

            Idę więc sobie podświetloną, architektonicznie obmyślaną, wieczorem podświetlaną promenadą nadmorskiego kurortu. Niebo gwiaździste nade mną, prawa moralne….. czort z nim! Gwar, tumult, polifonia w najlepszym wydaniu! Z pubów, tawern, restauracji, co to niegdyś były nadmorskimi knajpkami, w których pan Bogdan lub jakiś inny pan śpiewał robiąc się na Młynarskiego: „Jesteśmy na wczasach” albo na Gąsowskiego „Zielone wzgórza nad Soliną” ( choć po prawdzie to stamtąd na Solinę to ho, ho!)… no właśnie - to stamtąd dobiegają tony:nossa, nossa, Assim voce me mata…” lub zupełnie egzotyczne „Tche, tche tcherere…”. Parkiety ekskluzywnych lokali świecą pustką, ale co tam! Piękny jest świat!

            Oto idzie para – mąż i żona. Ona podbarwiona po całodziennym pławieniu się w słońcu balsamem brązującym z drobinkami szczerego złota, on zaś zaprawiony przed wyjazdem ćwiczeniami z Male Men'a. I ten mąż, który, w tamtym świecie jest jakiś taki  nijaki, w tym świecie nagle zdaje się być przystojniejszy i cokolwiek przypomina znanego aktora Cloney'a, albo innego Pitta… i ta żona, co to w świetle nadmorskiego słońca też jakaś inna – bardziej wygładzona, bez śladów cellulitu, objawów starzenia w postaci bruzd i kurzych łapek w okolicach oczu… I dzieci ( jeśli są – a są, bo w pięknym świecie świat dziećmi stoi) zdają się być jakieś grzeczniejsze i mniej upierdliwie…Tak! To jest piękny świat! Świat, który się śni! Świat umyślony w przeszłości! Zdjęty z kolorowych folderów, plakatów… Świat imaginacji i fikcji…

            Wszyscy się obejmują, tworząc takie swoiste łańcuchy szczęścia o wielkich, błyszczących ogniwach, z wygrawerowanymi nazwami światowych marek, pobrzękującymi bransoletami, łańcuchami ze złota słusznej próby 585. Na szyjach, prócz tych wielkich niczym wielkie oczyska (a nie oczka) łańcuchach (biedny Marley od Dickensa uginałby się jeszcze bardziej) dyndają aparaty fotograficzne z obiektywami o średnicy większej niż największa czara puzonu. Pięknie jest!  Ulice, uliczki i tłumne deptaki epatują miłością, seksem, spełnieniem… Piękny świat! Szczęścia dopełniają „lampiony szczęścia” lecące w niebo z pobożnym życzeniem wypełnienia braków, które zostały w świecie poza tym… Hotelowe, pensjonatowe, kwaterniane pokoje jęczą seksem… . Pięknie jest! Poza oknami, za którymi faluje i szumi zimne morze pozostaje ŻYCIE…Piękny świat wart jest ceny!!!

            Ranek wstaje… Sen pryska…. Coś, co ma swój początek, musi mieć i koniec…. Kończy się PIĘKNY ŚWIAT! I tylko ten, który jest trwa. Bo… wieczny jest….Ot! To!

            A człowiek, choćby … taka ja…  cały rok ma na to, by tęsknić do PIĘKNEGO ŚWIATA….