czwartek, 21 czerwca 2012

Pożegnanie z Meduzami, czyli wszystko się musi kiedyś skończyć…

 Pożegnanie z Meduzami, czyli wszystko się musi kiedyś skończyć…

( dla niezorientowanych: jest to poniekąd kontynuwacja cyklu "Zapiski szkolne"  - o Meduzach  na tymże blogu... sic! )
            Wcale nie zamierzam napisać filozoficznej rozprawy, czy też rozwodzić się nad mądrością tego – skądinąd bardzo banalnego – stwierdzenia. Ale przecież skoro już przysiadłam do klawiatury, a myśl ta zaświtała mi w głowie, to teraz nijak rozstać się z nią nie mogę.  Szukam więc owych „końców”, które zmusiłyby mnie do głębszych refleksji…

            Tak więc kończy się wiosna. Ale jest ona tak naturalnie wpisana w cykl zmian wszelkich, że nie ma potrzeby skupiać się na tym, że się kończy. Bowiem począwszy od tych banalnych zmian, namacalnych dla wszystkich – porannego świegotu ptaków, pęczniejących pączków, z których wyrastają wszelkiego rodzaju kwiaty, kwiatuszki, kwiateczki roztaczające wszędy woń, omamiając, powalając, wodząc na pokuszenie, budząc wspomnienia, skojarzenia…, skończywszy zaś na bardzo przyjemnej konkluzji, że zaraz nastąpi lato, niosące woń pól, mięty i macierzanki, lato – pełne niezapomnianych wspomnień z młodości – tej wcześniejszej, kilkudziesięcioletniej, ale i tej mnie odległej – sprzed kilku lat- owe zmiany nijak się mają do innych, które człowiekowi się przydarzają. Zmian, które toczą refleksję, prowokują analizy, zapuszczają się gdzieś w odległe zakamarki naszego umysłu. I choć niby nastąpił koniec czegoś,  ale jednak coś tam zostaje w człowieku! Na zaś.

Nierzadko, coś co się skończyło powoduje w nas metamorfozę. I to chyba dobrze, że gdy coś co mija, kończy się w naturalny sposób  pozostawia w nas wspomnienia, ciepło pod sercem,  trochę tęsknoty, chęci powrotu, powody do wprowadzania zmian..

            Gorzej, jeśli coś mija bez echa. Gorzej, jeśli brak refleksji!  Gorzej, jest człowiek chce zapomnieć, że się zdarzyło! Gorzej… jeśli nie nastąpiła w człowieku żadna zmiana... , a już najgorzej – jeśli zmiana nastąpiła… ale taka, której nie chcemy, bo odebrała nam coś, obnażyła wstydliwe miejsce…

***

            Przypływy i odpływy… Morze było spokojne… tak bardzo, że horyzont zdawał się być absolutnie nieuchwytny. Jednakowy lazur. Idealne połączenie nieba i wody… Taki piękny świat!

Meduzy zwabione owym bezruchem, trwaniem w zastygłym czasie, niewymagającym od nich absolutnie niczego, wypełzły na brzeg. Te, które miały zaginąć w odmętnych głębinach, które miały zostać pożarte przez inne morskie stwory, wypadły z obiegu, pozostawiając więcej przestrzeni zdrowym osobnikom… Niektóre porozkładały na powierzchni morza swoje parasole i podryfowały tam, gdzie zawiódł je morski prąd – na inne morza i oceany, by tam czynić zło, bo jak to powiadał stary Santiago meduzy były złe  i poza rekinami, których Stary nienawidził z oczywistych względów, gardził meduzami ((…)opalizujące banieczki  były piękne. Ale były też najzdradliwszą rzeczą w morzu i stary lubił patrzeć, jak pożerają jej  duże żółwie morskie.(…) i lubił też deptać meduzy na plaży po sztormie, i słuchać, jak pękają (…)).

            Te, które niegdyś pływały się w błękitnych wodach morza  i któregoś dnia zostały  wyrzucone na brzeg, leżały skuszone słońcem, pławiąc się w jego cieple, nieświadome, że czeka na nie niechybna śmierć. Ej! nierozsądne Meduzy nieświadome swego losu! Żadnej  refleksji! Żadnej pokory! W twarzach niepokalanych inteligencją, w pustych spojrzeniach czaiły się złośliwe błyski. Coraz bardziej wyciągały swoje macki, coraz bardziej uruchamiały swoje parzydełka, pozostawiając bolesne, jątrzejące rany. Nawet wtedy, gdy człowiek chciał ratować je przed zgubą. Głupie Meduzy! Nie kąsa się reki, która karmi, nie odcina się sznura, który ktoś trzyma nad przepaścią!

 

            Chciałam być jako ów mędrzec, co to – ryzykując  własnym zdrowiem, życiem,  co nie zważając na toksyny zawarte w ich jadzie, które to powodują ogromne cierpienia, ból nie do przetrzymania a niekiedy do omdlenia – wytrwa  w swojej misji czynienia zmiany świata, czynienia dobra… Ale nie udało się. Okazałam się bezsilna wobec rozmiaru i liczebności tych stworzeń…wobec owego tajemniczego zjawiska Skazy, które bywa utrapieniem dla rybaków, dla turystów, dla spacerujących brzegiem, którzy to zamiast bursztynów, znajdowali Meduzy.

            Skończyło się!  I nie ma do czego wracać. Może czasem spojrzę w tamtym kierunku, pojadę kiedyś rowerem. Ale… bez sentymentów. Smutno mi, że tak muszę myśleć, że nie umiem inaczej, smutno mi, że nie znajduje w sobie zmiany, jakieś nauki… Kiedyś myślałam, że napiszę o tym książkę… Lecz, na miłość Boga, o czym miałabym pisać….


poniedziałek, 11 czerwca 2012



Muszę pisać, bo tak mam… Inni mają dar milczenia ja nie! Na szczęście i nieszczęście…

2012 rok! Data jak każda inna… Nie usiłuję doszukiwać się żadnych znaków. Ani w numerologii, ani w kartach, ani nigdzie… I w ogóle oszukuję siebie słodko, że obce są mi wszelkie wróżby, horoskopy i zaklinania ( i nie mam pojęcia, dlaczego zobaczywszy czarnego kota, czekam aż ktoś inny przejdzie mu drogę, a zapomniawszy czegoś, przysiadam i liczę do dziesięciu). Pewnie to taka moja chłopsko – filozoficzna spekulacja gdzieś zaczerpnięta z Blaise'a Pascala, że bardziej opłaca się wierzyć niż nie wierzyć, bo… ( tu można się odwołać do wszelkich źródeł podających ów „zakład Pascala”. Mniejsza o to…Coś innego  zaprząta mnie od pewnego czasu… Nie zamierzam tu dokonywać jakiejkolwiek analizy siebie samej, bowiem psom na budę ona, ale tu właśnie – parając się z tym, co chcę puścić w świat, co zaś nie – uświadomiłam sobie, że nie potrafię żyć bez słów, bez pisania… I czy to będzie opowiadanie, czy wiersz, czy jakieś felietonik pożal się boże… to uwielbiam ów moment przelewania siebie i nie – siebie, moment spłukania, oczyszczania… Moment stwarzania, konfabulacji, moment idealizowania, przekształcania. Czasem prawdopodobny, czasem życzeniowy, niekiedy rozrachunkowy, niekiedy całkiem wyssany z palca… dla wyzwolenia emocji, pobudzenia wyobraźni, dla prowokacji i dyskusji… dla … nie wiedzieć czego. Jest jak jest!
   Wiele osób, z którymi tworzę mniej lub bardziej ścisłe relacje zadaje mi pytania: „ Po ci to, po co piszesz? Po co obnażasz swój świat? Po co wypowiadasz się  a'propos czegoś, a często i bez związku?
    Nie wiem. Ale wiem, że gdyby ktoś kiedyś odebrałby mi możność pisania… umarłabym… Słowa niewyrzucone w przestrzeń zdusiłyby mnie, rozerwały od wewnątrz… dlatego muszę pisać. bo to jest ujście, zapora wyrównująca poziom,  bo to jest wentyl bezpieczeństwa, co to chroni mnie przed katastrofą. W tym indywidualnym wymiarze, ale tak czy siak rzutujący na innych ( szczególnie na najbliższych, którzy cały czas usiłują radzić sobie ze mną).
Cokolwiek odbiegłam od tematu… Zaczęłam o 2012! Właśnie! To rok, kiedy wróciłam do poezji. Po pięciu powieściach, ciężkich próbach prozy, dosłowności, historii, po opisywaniu życia takiego powszedniego ( nawet jeśli wszystko zdaje się być tylko fikcją, moją opowieścią), wróciłam do przeżyć, doznań, impresji… One to bowiem konstytuują moje pisanie, one powodują, że muszę zarejestrować  to, co we mnie NATYCHMIAST. I choć za moment wszystko staje się nieaktualne, choć staje się nieprawdą, choć budzi zdziwienie, a często litość, współczucie…choć konstruuje ( siłą rzeczy) wizerunek mnie jako kobiety totalnie pogubionej niczym Barbara Niechcicowa, to jednak to poezja ( nie wiem, czy mogę to tak nazwać, bo to wielkie słowo jest) pozwala mi na to, bym dała upust emocjom, co to pęcznieją we mnie i nie dziwota, że muszą znaleźć ujście gdzie bądź. I oto poniżej zebrałam to, co się urodziło.


***

Na mojej komodzie stoi
zastęp aniołów

Jedne z połamanymi przez Marcela skrzydłami
-bo czynił ruch
nie zważając na ich świętość

Inne wyblakłe
od nasączonej związkami powierzchniowo czynnymi
szmatki
którą ich smagam
wprawną ręką
wyuczonym od dawna gestem

gospodyni domowej

bez żadnej głębszej myśli
czy atencji
albo jeszcze innej formy
oddania im czci

choćby w postaci
wody czystej
bez octu

dla oczyszczenia

Jeden
spowity celofanową
peleryną
uśmiecha się
tajemniczo

a może to
ironia
ukryta w błysku
folii

A niektóre unoszą
wymalowane na odczepnego brwi
jakby chciały mnie zapytać
co tu robię

Chciałam zignorować ich obecność
bo twarze miały bez życia
i nie były wiarygodne
a w zagłębieniach rys
niedających się wypełnić
niczym

osiadł kurz

To po co miałabym się
wygłupiać
składając przed nimi ręce na „amen”?

lecz zdjął mnie strach
gdy zatrzepotały połamanymi skrzydłami
a oczy były pełne wyrazu
Strzepując zakurzoną szmatkę
by przepędzić związki powierzchniowo czynne
szeptałam

na wszelki wypadek

Ty zawsze przy mnie stój
teraz
i na wieki
wieków

amen

Erotyk o bardzo niejasnej retoryce

uciekł mi sen
spod powiek!
choć zaciskałam je mocno
aż mroczki tańczyły pod nimi

niczym złośliwe chochliki

chciałam go zatrzymać
wewnątrz siebie

końcówki obrazów
wymykały się
spłoszone muzyką mistrzów
ograną w tandetnych dzwonkach
monofonii

dalekiej od gregoriańskich chorałów
szukając rąbka śliskiej kołdry
walczyłam, by zatrzymać
ciepło twoich rąk

wyślizgnąłeś się
ukradkiem

zapach nocy rozcieńczył się
w filiżance kawy

w fusach zakręcił się
twój obraz
porwany przez spijanego przeze mnie
ślimaka

cały dzień czułam na ustach
smak nocy

Na tyłach kościoła

Objuczony troskami
nie wiem czy śpisz
czy tylko myślisz
z zamkniętymi na amen oczami
na tyłach kościoła
schowany przed ludźmi i ich
pokręconymi losami
skulony i mały
wobec
wszystkich trosk świata

oparłeś głowę na rękach
i udajesz, że zbyt jesteśzmęczony
by przerywać sobie drzemkę
na okoliczność mojej wizyty
a może

ta ludzka część Ciebie
poddała się
przecząc dogmatom o

Twojej równości z Najwyższym

W narożniku ogrodu
niemal oliwnego
biała Matka Boska
rozkłada swoje ramiona
ale ja ufam mężczyznom

Ogrzewa Cię
rozbuchany przeze mnie ogarek
który stał się
wielkim płomieniem

Drga brązowa powieka
prawego oka

Cisza

Tylko stuk startych obcasów
wte i wewte
drepczący po betonowej ścieżce
podrywa Ciebie z zamyślenia

Unosisz wyrzeźbione brwi
Jakbyś igrał ze mną

Ścieram kurz z korony cierniowej
jeden cierń zostaje mi w dłoni
rzucam go w trawę
na której w grudniu kwitną białe stokrotki

bo staje się

cud

Zdumiona Matka Boska
wzrusza białymi ramionami
Wracam do swojego świata
lekkim krokiem

oderwany z twojej korony cierń
zmieszał się z przypalonymi główkami zapałek
wtórując moim krokom
niczym portorykańskie marakasy


szelesty obudziły we mnie sens

Zostałeś za plecami
zdmuchując płomień
który rozpaliłam Tobie

na tyłach kościoła

***

Mogłeś mnie Panie
uczynić ślepą
nie widziałabym wtenczas
psich odchodów  na białej płaszczyźnie zimy

Mogłeś

Mogłeś mnie
zrobić i głuchą
byłaby spokojniejsza,
kiedy za drzwiami
huczy świat
polifonią

Mogłeś

Mogłeś pozbawić  mnie
mowy
i tyle słów zostałoby niewybrzmiałych
darując wielu ludziom
na ten przykład
przykrości,
prawdy

lub …
złości
Mogłeś

Mogłeś dać serce
kalekie
któremu zbędna
miłość
i nienawiść

Mogłeś

I rozumu mogłeś pozbawić
bo często w życiu zawadza

ale Ty
dałeś mi wszystko

prócz sił
co to udźwignąć pozwolą
i oczy zamknąć spokojnie,
gdy noc dopomina się snu
i ustom zamilknąć nakażą
gdy gniew dopomina się słów
i sercu – by bić zaprzestało,
gdy  rytmu ucichnie ton


femme fatale     

kim jest tak kobieta co stoi przy lustrze
-z bezczelnie wydętymi ustami siekącymi
niemym krzykiem przestrzeń bystrym okiem
spowitym mgłą obojętności naznaczonej na piersi
przyczepionym agrafką czerwonym sercem

kim jest ta kobieta w chuście okrywającej niczym
turyński całun z odbitym na nim wizerunkiem
pięknej Salome  budzącej zachwyt lubieżnych mężów
bawiąc się żądzą ich spojrzeń odwróconych od oczu Jana
zdumionego obrazem  fantazmatu wyłamującego się z wszelkich reguł

Kim ona jest? nierzeczywistym bytem tkwiąc w kamiennym bezruchu
pozostaje zespoleniem mistyczno- religijnym  pląsa wśród męskich obaw i lęków
dając im rozkosz i okrucieństwo wieczną tęsknotę i radość opłacając
obłędem aż po horyzont życia…

***

zaplątałam się we własne myśli
szukając tej
która wczoraj nie dała mi żyć
tocząc mnie
milimetr
po milimetrze

zamotałam się we własnych słowach
z których żadne
nie przebiło powietrza
pozostając niewybrzmiałe

ością w gardle stanęło

przełknęłam
dławiąc się goryczą
z trudem  łapiąc oddech

wymsknęłam się z twoich rąk
kalekich chłodem
i sztywnością palców zaciśniętych na powierzchni
drugiej dłoni

swojej

świadomość końca ruszyła z posad
nasze życie
pukładane
niczym mozaika z Pafos
na której majestatyczny Aion
strzeże Wiecznego Czasu

obojętni
zasypiamy
zapominając topografie swoich ciał

oddaleni
ledwie na odległość
oddechu

sami sobie


***

wrócę na pewno wrócę tam
gdzie wygłaskane stopami
trotuary wiodły mnie prosto przed siebie
wśród dyskretnych śladów mauretańskich
władców zaklętych
w białe kamienie

zanurzę się w zapachu drzew owocowych
i w twoich dłoniach kalekich
spierzchniętych od żaru
sztywnych  niczym igły pinii
z palcami pokrzywionymi  i sękowatymi
jak to wiekowe drzewo oliwne na  Placu Cort

wrócę  tam by pod cienistym dachem
pasażu Born spojrzeć w chłodne oczy kamiennych sfinksów
strzegących  wejścia do raju
majestatycznych posagów
co to mają w sobie więcej ciepła niż ty

to one  cię obdarzą  jego cząstką
byś mógł mnie ożywić
bym zmartwychwstała
po raz kolejny

wrócę na uliczki czerwonych latarni
gdzie pod żółtymi fasadami domów
znudzone czekaniem
ziewają dziewczyny chętne

oddać tobie nadmiar swojej miłości
byś mógł nią obdzielić
wrócę na gorące plaże
gdzie niebo łączy się z morzem
popłyniemy na koniec błękitu
i tam znajdziemy swój początek

***

Skazał ją na wieczną pastwę milczenia Po tym jak
wykrzyczała mu siebie głosem rozdzierającym przestrzeń
Tabuny słów ugrzęzły w martwej ciszy czekając na poruszenie
potem wyszedł trzaskając drzwiami aż rozpłatała się na dwoje futryna

Miałki czas w klepsydrze zaklęty wprawił się w osłupienie I stanął
nieruchomo A potem wypełzły omszałe wspomnienia dni
kiedy słowa jeszcze tworzyły galaktykę znaczeń złudzeń i marzeń
choć już nieuchronnie zmierzały w bezsłowną przepaść 

Zataczała w powietrzu kręgi  a może usiłowała rozedrzeć
ową paranoiczną przestrzeń w której flotylle przemilczeń sunęły
niczym białe łabędzie  gotowe do ostatecznej pieśni zwieńczonej
akordem c- dur Dryfowały w świecie ich ciszy nie zawijając do brzegu
ani  jej  ani jego

i w końcu dotarły

Wrócił trzymając za pazuchą to jedno słowo
kroplą krwi  w ręku płonęła róża z wystającego kolca zmiażdżonego
prawym kciukiem   W uszach brzmiała pieśń dziękczynna:
Dzięki ci Panie że wywiodłeś mnie z pułapki milczenia

I nikt nie widział skąd ta przemiana
z samotności
czy aktu pokuty

Zaraz też stał się cud

Słowo ciałem się stało
Sakrament dotyku wypełnił się
Nastąpiło błogosławieństwo ciał

Ite, missa est

taka sobie rymowanka

za mało mnie kochasz
bym mogła pofrunąć do nieba
choć dziś mi znów skrzydła przypiąłeś
i lekkie są tak jak potrzeba

to jednak u dołu mych nóg
u pęcin cherlawych i chudych
pałęta się łańcuch tych spraw
zamilkłych zastanych i …trudnych

i chociaż na minut piętnaście
uniosłam się  łapiąc motyle
lecz…wyfrunęły wraz tobą
i nie wróciły za chwilę

i gdybyś dołożył choć miarkę
do tego co wcześniej dostałam
motyli nie spłoszyłby nikt
w mym ciele na zawsze bym miała

lecz w życiu zaiste tak jest
że kiedy nakarmi się chuć
nieważne są słowa ni  gest
ni skrzydeł motylich szum

bo motyl jak wszystkim wiadomo
ulotność wpisaną ma w życie
zabawi na krótko rozbawi
a potem ulotni się skrycie

i pozostawi po sobie
subtelnych skrzydeł szelesty
i każe czekać aż znów
pojawi się ów cielesny

nazwany z nazwiska imienia
z numeru buta adresu
z prawdziwą genealogią
co doprowadza do kresu

oziębłe sfery intymne
wystygłe wulkany ognia
co wraził się we mnie i stał się
niezbędny mi niczym woda

i żyć bez niego nie umiem
choć przy nim wciąż czuję niedosyt
znak to że akurat mnie
taki pisany jest motyl

***

Jak perła zaklęta w muszli czekam na ciebie
wiotką ręką
wodzę po wewnętrznej stronie muszli  
ledwie chwytam igrające w szczelinie światło
iryzujące obłoki przepływają  leniwie po złotej spirali perłopława
nieświadomego  swego wnętrza

Dotykasz konchy kanciastymi palcami 
w wyżłobieniach  szukasz
niecierpliwie spełnienia
wślizgujesz się  do wnętrza

Perłowa masa
poddaje się lubieżnym pieszczotom 
za moment nastąpi otwarcie
nieuniknione jak grzech


***

gdybym nie umiała mówić
tkwiąc w jakiejś dziwnej formie mutyzmu
niczym biały łabędź

pewnie mógłbyś mnie kochać
dumnie przyglądając się
jak sunę dostojnie przez życie
przebijam przestrzenie
bez cienia protestu
w niemym zachwycie
nad światem
który dałeś

może nawet

mógłbyś mnie pokochać
po raz wtóry

gdyby udało ci się zaznać
samounicestwienia
na szczycie spełnień

gdybym nie umiała mówić
tkwiąc w jakiejś dziwnej formie mutyzmu
niczym kamień

pewnie mógłbyś mnie dotykać

bez obawy
że pokaleczysz dłonie
o kanty mojego ciała
opornego na dotyk

może nawet mógłbyś mnie pieścić

gdyby udało ci się zaznać
spełnienia na jego
obojętnej  na  dotyk
strukturze

gdybym nie umiała mówić
tkwiąc w jakiejś dziwnej formie mutyzmu
niczym ryba

mógłbyś mnie omotać siecią

żądając trzech życzeń
młodości
bogactwa
wieczności

i otrzymałbyś

lecz zaiste
powiadam ci

gdybym nie umiała mówić
tkwiąc nadal w owej niemocie

nie wiedziałbyś
jak zapalić słońca
jak przetrwać do jutra
jak żyć

***

leżę na końcu świata
prawa ręka zwisa bezwładnie
na granicy  nieba i ziemi
brodząc we wszechświecie
lewa wzdłuż mnie
przykryta kamienną kołdrą

stwarzam ciszę ze zdań utkniętych
w szczelinie między nami

smakuję noc
która pozostała na końcu języka

materace
odległe galaktyki
Andromeda i Perseusz
gdzie jeszcze wczoraj gmatwałeś moje sny
z determinacją odpierając atak Meduzy
uciekając przed jej wzrokiem

bo kamień nie zna uczuć

teraz już tylko na wspólnym niebie
dalecy od siebie
o tysiące lat świetlnych

unoszę kołdrę odsłaniam
kawałek nieba
szukam słów
by zaklinać czas
przywrócić miłość
odkurzyć omszałe wspomnienia
i zapalić słońce

leżę na końcu świata
prawa ręka zwisa bezwładnie
na granicy  nieba i ziemi
brodząc we wszechświecie

lewą sprawdzam
czy bije jeszcze proteza mojego serca


***
kiedy sen nie chce przyjść
noc trwa w nieskończoność
pod powiekami zaciśniętymi do bólu
łomoczą
czarne myśli
jak ćmy szukają światła
z nadzieją
na unicestwienie

plączą się jedna  w drugą
supłają w gordyjskie węzły
skazując na
wieczną udrękę

ociężałe wczorajszym dniem
opłakane cichymi łzami
co to pozostają
niewyschniętym śladem na poduszce
stłamszonej dłońmi
pustymi od lat


i tylko sufit pozostaje
oswojoną przestrzenią
z niezmiennie
od lat dyndającym żyrandolem
czekającym na pstryk
albo słowa jutrzni
co odgoni
uwieszone nade mną myśli
i pospieszy ku ratunkowi memu


Ps. Nie wiem, czy to wypada ani, czy to ma znaczenie, ale zapraszam do owego członkowstwa ( już jest 11! członków)

środa, 6 czerwca 2012

Swoista forma ekshibicjonizmu, czyli ...oczyściłam się. Oczyściłam się i wróciłam do domu…


Swoista forma ekshibicjonizmu, czyli ...oczyściłam się. Oczyściłam się i wróciłam do domu…

                 Kiedy dopadają mnie różne frasunki, strapienia, udręki, kiedy nie radzę sobie z nadmiarem zdarzeń, zarówno tych będących moim udziałem jak i tych ode  mnie niezależnych, kiedy świat, który wokół przetacza się, zdaje się być za ciasny dla wszelkich moich oczekiwań, przytłacza wielością niespełnień, krzyczy goryczą, zabiera godziny snu, co to winien być ozdrowieńczy, a jest li tylko fatalną kontynuacją…. Kiedy to wszystko się dzieje, a ja ze swoją małością, brakiem sił, niezaradnością tkwię w tym ubabrana po ostatni czubek…. Musi się coś zdarzyć. Koniec świata albo jego początek… Całkowity reset albo transformacja… Bo inaczej się nie da! Brakuje tchu, zbyt krótki oddech, zbyt czarna noc, zbyt nikła przyszłość – bez nadziei…

                Nie mogę tańczyć boso na plaży Capo Verde, nasłuchiwać obco brzmiących, zupełnie niezrozumiałych, ale kojących niczym mantra  kreolskich, nostalgicznych pieśni, co to pozwoliłyby mi na powrót do świata harmonii, spokoju i  wewnętrznej radości. Nie mogę  tańczyć boso sirtaki z podkasanymi nogawkami niczym Zorba na plaży Stavros…. I w ogóle po cóż wymieniać inne ekscentryczne miejsca, skoro obwarowana ramami ( praca, dom, pieniądz) na niewiele mogę sobie pozwolić. A poza tym: po cóż szukać czegoś poza życiem… od poniedziałku do soboty! Jest jak jest! I basta!

                I właśnie wówczas, w takich chwilach totalnego zwątpienia  pojawiają się Bieszczady. Jako odtrutka, jako antidotum na wszystko, jako zapomnienie… Już jadąc autokarem za Sanokiem, serce mi rośnie na widok dzikich, porośniętych bukami zboczy. Na pozór łagodnymi i malowniczymi… Zewsząd otaczają nas kotliny, nad którymi rano przetaczają się ciężkie chmury i nigdy niewiadomo, czy zawisną mgłą, czy osiądą na zieloności, czy skroplą się w się w mżący, czy siekący deszcz.  Droga pnie się serpentynami w górę, w uszach zatyka… Setki kilometrów od problemów, od cywilizacyjnych rozterek.  Raz po raz pojawia się „miejscowy” lub zbłąkany turysta… Czas zwalnia… Nieważny poniedziałek czy środa… Może tylko niedziela. Wówczas to można trafić do urokliwego kościółka, co to kiedyś był cerkwią, gdzie zdarza się (jak choćby w Górzance w dawnej cerkwi, a obecnie kościele pod wezwaniem św. Paraskewii ksiądz erudyta, pasjonat i kolejny „bieszczadzki kaskader” Piotr Bartnik który to, nieświadom swego działania, aplikuje człowiekowi kolejną dawkę uzależniającego bieszczadzkiego bakcyla.

                A potem  góry… Żadnego ekstremum! Nie stać mnie na wyczyny! Mam dzieci, mam męża, przyjaciół i cel...  Idę w góry…  Pierwsze metry palą mi mięśnie i klnę w niebogłosy, zarzekając się na śmierć i życie, „że to ostatni już raz”. Pot ścieka po tyłku, makijaż poranny spływa z każdym metrem pokonanym z uporem.  Potem buki zawłaszczają mnie i jest żmudnie i nudnie… Nie myślę o niczym jak tylko o tym, by przestały mnie piec zbolałe nogi i bym doszła do miejsca, w którym owa wyprawa przestanie wydawać  się bezsensowna… Spod stóp wyślizgują się mokre kamienie… Pachnie żywica… Jakieś ptactwo hałasuje wśród zarośli i w gałęziach rozzieleniałych do granic zieloności….. Z metra na metr nogi przyzwyczają się do wysiłku. Iść. Iść w nieskończoność! Iść przed siebie! Brodzić w zieleni! Ciągnąć się w górę, by, ocierając pot z czoła, by wyrównując oddech, spojrzeć wokoło… Zatopić się w zieloności bieszczadzkich gór….

Łzy wymieszane z potem - soki życia ( jedne i drugie mają słony smak) spływają strugą po twarzy…  Czas staje w miejscu…  Nitki ścieżek wiją się w oddali…

                Na szlaku jeszcze pusto, choć już raz po raz widać sznureczki wędrowców… Samotników, romantyków… a może ignorantów… Jest cudnie i cudnie jest…. Wiatr osusza mokre od łez poliki… Można sobie popłakać… Z metra na metr zmienia się krajobraz. Nikną góry, pojawiają się kolejne…  Niezmienne pozostaje uczucie „brodzenia”, nurzania w „zieloności” niczym w sonetach akermańskich.

Niekiedy trzeba przystanąć. Trzeba, by nabrać sił… By nabrać dystansu… Spojrzeć wstecz… ogarnąć przestrzeń z boku, przypatrzeć się temu, co przed…. Niekiedy należy podjąć decyzję… Może nawet zejść z drogi, zboczyć, skręcić, zaniechać dalszego parcia na przód… albo nawet zawrócić… ale trzeba iść… Tak czy siak… bo tylko ruch jest gwarantem zmian….




Ps. Grażyna! Tobie...







Ps2. Bożena! Tobie....