sobota, 28 kwietnia 2012

Poznałam wczoraj Człowieka

Poznałam wczoraj Człowieka




                W zasadzie napisałam taki tytuł, ponieważ wydał mi się w pewnym sensie prowokujący. Bo tak naprawdę to… dopiero zamierzam go poznać onego Człowieka. Zanim opowiem  o tym, nie mogę nie pozwolić sobie na pewną dygresję. Otóż niedawno na FB napisałam coś w stylu, że świat jest piękny nie tylko sam w sobie, ale również przez to albo i przede wszystkim poprzez ludzi, którzy są…  Nie zamierzam mędrkować, ale  to, z czym się zderzyłam wczoraj, to, co zaprzątało niemal każdą wolną myśl, dzisiaj musiało znaleźć swoje miejsce tutaj.

(opowieść zdaje się poddawać chronologii…)   

                Któregoś dnia bardzo już kwietniowego otrzymuję na maila zaproszenie od pani D. Z. z WiMBP w Gorzowie  na spotkanie promujące książkę Wincentego Zdzitowieckiego  „Pisane światłem”.  Moment zajmuje mi to, skąd adres i w ogóle pomysł, by mnie zapraszać. Nieważne! Czasy takie, że na wszelkie imprezy kulturalne trzeba poszukiwać uczestników, by sala nie świeciła pustką, odkrywając  beżowo- nijaką lamperię ścian. 

Coś mnie poniekąd metafizycznie pcha i muli w głowie, w trzewiach, nie daje spać, kusi i nęci, bym pojechała na to spotkanie.  Decyduję się. To pociąga za sobą cały szereg działań logistycznych – dziecko, jego zajęcia, moje zajęcia, Krzysztofa zajęcia. W tak zwanym międzyczasie wrzucam w Google nazwisko Zdzitowiecki. Wyskakują mi jacyś prawnicy, lekarze… tu i tam… W niskiej liczbie wyświetleń jest Wincenty. Nic konkretu! Pal licho! Wracam do mailowej poczty. Sprawdzam.  Coś mi się mgli… Żadne wielkie COŚ. Ot! takie nieznaczące. Może niewidomy! ( bo o świetle)…  I tym bardziej decyduję się, bo litość, bo solidarność, bo Bóg wie co..,

                Sala pięknej biblioteki w Gorzowie.

Ludzie nieznani mi zupełnie. No! Może poza dwoma osobami:  panem Krzysztofem SZ. ( szarmanckim i w rzeczy samej wyglądającym na Poetę) – samym Prezesem ZLP w Gorzowie Wlkp. oraz panią – pisarką  A.S, która jednakowoż traktuje mnie nieco protekcjonalnie, acz bardzo serdecznie. Cóż! Ja pozycji żadnej nie posiadam – jestem tu, bo poczułam owe dziwne metafizyczne fluidy. Jest jeszcze jedna rzecz. W drugim rzędzie siedzi kobieta. Obrazy przelatują niczym stado wron przegonionych skądkolwiek( ale poczyniły ruch). Basia! Tak … Basia jest matką i wdową…  Znamy się. Dziwne to życiowe meandry – niewiadomo gdzie zakręt i kogo za nim spotkamy.

                Zaczyna się… Krzysztof zakupił już ową książkę – podmiot tego spotkania.

Jest żona Onego! I pani Moderator A. M – absolutnie i perfekcyjnie przygotowana( bez żadnych dygresji i sarkazmów).

Powoli, powoli odkrywam, brodzę w zakupionym woluminie. Ostrożnie. Bez emocji tak jak wtedy, gdy przeglądałam przed wejściem jakąś gazetę z nieruchomościami

Co jakiś czas prawi żona Onego – pani E.( brak charyzmy wytłumaczalny nadmiarem wrażeń), niejaka pani A. czyta opowiadania, potem wiersze… Trochę bez wczucia i beznamiętnie. Na koniec gra kapela. Wschodnie nutki. Ckliwe. Zachodzące w major, co kilka taktów o pół tonu wyższe – zawodzące, nostalgiczne, rozpoznawalne tylko nielicznym. Prawa strona – ta  pokiereszowana fizycznie, z laskami, przygarbiona, zdeformowana chorobą – kolebie się w te i wewte. Lewa – na moje oko – intelektualna – siedzi  z nogą na nogę założoną.

Trafiam na przypadkowe słowa: „Wziął się na tym obłym świecie z równie kulistego wnętrza; z jednej z wielu dążących do celu główek zakończonych nićmi nerwów: z ruchu. To wybrzuszyły się i zderzyły dwa ciała niebieskie, dwa pewnie zakochane lub pewnie zauroczone sobą i tym zauroczeniem podniecone do działanie wszechświaty”[1]. Przerzucam wzrok dalej na przypadkowe wersy, zaglądam na drugą stronę. Wracam. Wtapiam się w „obłą” historię dojrzewania młodego Olka. Może to sam autor, a może i na pewno. Wiedzie nas po okresie swojego dzieciństwa i młodości, nieraz penetrując te sfery życia, które stanowią tabu. Zdradza swoje fascynacje – kobietami ich obłością, która dotąd nasuwała mi tylko pejoratywne skojarzenia. Dzięki niemu dostrzegłam w obłości urok. Nasz bohater pisze o sobie „(…)  ciąg dalszy (…) życia to jakby ocieranie się o różne elipsy i esy- floresy”[2]. A ja już powoli, acz jeszcze ostrożnie wchłaniam się.  Narracja się toczy, fascynacja moja potężnieje. Do finału, który ma się tak: „Tak opowiedziałem ja – jego alter ego, bliski przyjaciel i zastępca. A opowiedziałem nie okrągłymi słowami – raczej wskazywałem na macanie Ziemi pod sobą, przeczuwanie jej obłości i niedopukłości grobów. Krawiec naprzeciwko losu.”[3]

                Spotkanie się zakończyło. Zdążyłam wymienić kilka kurtuazyjnych zdań z tą „intelektualną” częścią publiki ( niechaj się nie obruszają ani jedni ani drudzy – nie jest to bowiem przytyk ani do jednych, ani do drugich).

Wracam do domu. Na zewnątrz zmierzcha się, droga prowadzi przez las. Nie sposób czytać. Trzymam książkę w ręku, gładzę ją dłonią z niecierpliwością kochanka, by dobrać się do niej.

Spędzam noc na czytaniu. Wniebowstąpienie! Takich afektów nie doświadczałam od bardzo dawna…

Oto był Człowiek! W moim zasięgu. Być może otarliśmy się o siebie, bowiem on - jak pisał- był bywalcem Empiku „(…) „Stolik numer jeden” w gorzowskim empiku stał przy oknie jako pierwszy od bufetu (…). Przeistaczał się on, w zależności od potrzeb w ławę szyderców albo gawędziarstwa o wszystkim, czyli o kulturze, sztuce, literaturze i polityce(…)”[4]. Ja też tam bywałam jako licealistka. Siadałam z Magdą, Basią albo inną koleżanką przy niskim stoliku, kreując się na intelektualistki brałyśmy długie, ciężkie wieszaki z przypiętymi nań metalowymi klamrami czasopismami, (chciało się Filipinki, czy Na przełaj, ale brało się Perspektywy, Szpilki czy Przekrój, a niekiedy, jak fantazja poniosła niemieckojęzyczne, choćby Fur dich. Wszak to nie była jakaś podrzędna knajpa, ale EMPIK- enklawa artystycznej bohemy, elity intelektualnej miasta. Musiał i on tam być. Nieraz spoglądałyśmy zazdrośnie w stronę tamtego stolika, przy którym w oparach dymu toczyły się dyskusje…

                Czytałam. Zaintrygował mnie. Teraz i natychmiast chciałam wiedzieć o nim wszystko! Trzymając w rękach książkę zasiadam ponownie, by za pomocą wszechmogącego Internetu inwigilować Człowieka. Lecz Internet milczał jakby sprzysiężony ze światem, migający się od odpowiedzialności, tłumaczący się: „A któż to taki? Cóż to za persona, którą trzeba by było zajmować cybernetyczną przestrzeń?!”

Wróciłam do książki. Ileś zdań, ileś słów i tropy wiodące do wciąż i wciąż mikrej wiedzy o Człowieku. Między wierszami…

                Czytam „Szklane oko opatrzności” … Ona i on – jak w zwykłym życiu. Jest para- jest opowieść! „Poznali się w klubie słabizn mięśniowych. Ich  ciała i umysły dostrzegły się, dowąchały  (feromony!)  i porozumiały ponad zbiorowiskiem innych wózków, wypełnionych, jak oni, niemocą i spolegliwością. Oprócz gorących spojrzeń zaczęli słać do siebie e- maile i wyobrażenia. Komputerom było wszystko jedno, kto je obsługuje, dotyka, błogosławi. Świat stał się wirtualny na przestrzał. Objął ich swoim wiotkim ramieniem kabli i fal radiowych, rozkołysał marzeniami, wchłonął realnością zdarzeń”[5] . Rewelacja. Opowiadanie  wchodzi w mój krwiobieg, nie daje zasnąć. Czytam jeszcze raz i jeszcze! „Kimże ty jesteś Wincencie Zdzitowiecki!” – wołam w kosmoprzestrzeń. Ale chyba bardziej pytam siebie: Kimże ja jestem! W kontekście jego i innych? Kimże jestem ja, która ośmielą się pisać? I jakież szanse mam, jeśli są tacy jak ten ?



***

życie jest ciągłym umieraniem

z ziarna dojrzałości

odradza się w każdym pączku

-jest przyjemność siania

- ból wyłaniania z niebytu

-młodość i radość istnienia

- wszystko



świat przez pewien czas to łaskawca

- to atomy rozbłysków ze zderzeń

świty i zmierzchy-południa i północe

całe noce z gwiazdą na czole

oczko w rosole i orgazm zachodzenia



życie jest ciągłym umieraniem

narodzinami duszy

drganiem[6]

                A na koniec jeszcze przed  Wspomnieniami o Witku są jeszcze fantastyczne jesiennice, dystrofii, amorałki i chwilozofijki oraz sanatoryjni i powiedzonka….

Kurczę! Myslę sobie! Jak wypracować w sobie taki dystans? Do siebie, do świata? Jak nauczyć się takiej akceptacji? Przyjąć predestynację Boską lub jakąś inną, czy chwytać życie w swoje ręce… Czy pozostać, jak napisał: „ (…) Niedojrzałymi (mężczyznami lub kobietami[7]),kłębiącymi się w marzeniach. Ograniczającymi się do obmacywania świata, a nie brania go za rogi i o ziemię bęc, prast, szast!”



Skąd się biorą jesienne dzieci? – (jesiennica) – rubaszna poniekąd



Odlatują bociany- w polu ścięto kapustę

zające sobie kicają na zajęczyce tłuste



 Z cyklu dystrofiki



Im głębiej w nas

Tym mniej nas



Z cyklu amorałki

Etyka i etykieta



Napomykam jej o ślubie ,

by z nią robić to co lubię.



I na koniec – moja ulubiona. Prowokująca do samo refleksji i Chwiozofijka

O poezji

Poezjo! Twórczość – to czasem taka męka,

że nawet czytelnik stęka





Namiastka! Zawarłam wstydliwie małą namiastkę!































[1] Wincenty Zdzitowiecki: Fastrygowane na obło. W: Pisane światłem, WiMBP, Gorzów Wlkp.2012, str.72

[2] tamże. str.75
[3] tamże. str.76
[4] tamże. Wokół Gordona i Kowalaskiego, str.80
[5] tamże  Szklane oko oparzności, str. 67
[6] Tamże,  ***życie jest ciągłym umieraniem… str. 123
[7] Przypis autorki

czwartek, 26 kwietnia 2012


Słówko....
Niebawem na  moim blogu Zapiski czynione z doskoku  licznik wskaże 5000 wyświetlenie. Nie wiem, czy to dużo, czy mało - dwa miesiące. Dla mnie bardzo dużo! Kiedy zakładałam bloga, nie wiedziałam czy jest sens, czy znajdą się chętni, którzy zechcą czytać, czy jestem w stanie zainteresować czymkolwiek. Ponadto zdawałam sobie sprawę, że jest to swoista forma ekshibicjonizmu i nie wiedziałam, czy, i na ile jestem w stanie się odkryć. Odważyłam się i oto wciąż dokonuje się owa konfrontacja…

Dziękuję Wszystkim i proszę: Odwiedzajcie mnie. Niczego ponad to, co dotychczas, nie mogę obiecać, ale będę się starać

Gośka Żytkowiak

A może ktoś, kto „złapie” 5000, napisze coś o sobie, o mnie… Byłoby sympatycznieJ

,

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Tonia - spotkania, wywiad, fragment


Tonia






Tonia! To moje ukochane dziecko, które wiele czasu spędziło gdzieś tam. Gdyby nie absolutny autorytet i determinacja mojego męża, pewnie pozostałaby tak jeszcze długo.

W styczniu ubiegłego roku wydawnictwo Novae Res podpisało ze mną umowę ( albo ja z nim).

W maju książka ukazała się w zapowiedziach.


I przede mną pojawiły się spotkania....

Szalenie przyjemne i tak samo stresujące

Sierpień 2011 BOK Panorama


Zaraz wrzesień KMT Lamus- tu spotkanie i wywiad z TV Teletop


A tu można posłuchać nie tylko mnie, ale fragmentu książki


14 października uczestniczyłam w spotkaniu promocyjnym w WiMBP im. Zbigniewa Herberta, na którym promowałam również swoją książkę. Poniżej można się zapoznać z recenzją, jaka znalazła się w owym periodyku (str 16)



15 listopada w Sali Stefana Flukowskiego Książnicy Pomorskiej w Szczecinie miało miejsce spotkanie autorskie. Było troche stresu, ale sutuacja dała się dość szybko opanować


Niejako rzutem na taśmę 22 listopada w Galerii u wspaniałej Halinki Fijałkowskiej spotkałam się z młodzieżą Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 2 w Barlinku


Na stronie Szczecin czyta można przeczytać dłuuugi wywiad ze mną


I miło również, bowiem moja książka trafiła za ocean i tam w Tygodniku Plus na str. 29 jest ciekawa recenzja




15 marca w Sali BOK Panorama kolejne spotkanie z czytelnikami z  Barlinka.


 Ukazało się też wiele pochlebnych opinii i recenzji…



Teraz czekam na kolejną książkę „Spotkania przy lustrze ”



Fragment Toni

                „Jakoś przed którymiś świętami dopadła mnie angina. Taka wredna, z gorączką i ogólną niemocą. Leżałam w łóżku, spocona, chora, bezwolna. Złorzeczyłam wszystkiemu. Nie mogłam pojąć, jak to jest, że moje ciało wymyka się  spod kontroli, jest krnąbrne i nieposłuszne. Nie chce się ruszać, funkcjonować według ustalonych przeze mnie reguł.  Ty wyjechałeś na ważne szkolenie. Takie czasy – rodzina- jak najbardziej, ale praca, praca, wyniki… . Wściekałam się, bo zawsze jak coś się działo, to ciebie nie było. No i właśnie teraz. Byłam jak kloc. Bez świadomości. Zapadałam się gdzieś i wracałam. Było mi wszystko jedno, czy jest czysto czy brudno, dzień, czy noc. Praca, pisanie, wykłady- absolutna abstrakcja, poza mną- obca mi i obojętna… . Marginalna część życia. Tyle lat  poświęconych… nie wiedzieć czemu… . I oto cudowne odkrycie bezsensu. Ogłoszenie wyniku! Przegrana walka! I tylko jedno oczekiwanie. Nie! Nie marzenie. Marzenia- to wielkie słowo. Oczekiwanie! Żeby czuć się dobrze, by nie piekło, nie bolało, nie grzało i nie mierziło. By pozwoliło żyć! Ileż pokory i skromności!

                Dzieci były na wycieczce. I dobrze, bo nie musiałam wstawać. Pokój tańczył rozszalały. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego jest tyle ruchu, dlaczego wszystko straciło swoją stabilność, płaszczyzny straciły poziom i pion. Jakiś zwariowany świat! Nie mój! Bo mój - to świat reguł, zasad, wytyczonych ścieżek, określonych kierunków. Świat nieprzypadkowy! Otwierałam oczy, aby przegonić te absurdalne obrazy, ale powieki tak ciążyły, że nie dawałam rady. Zawiasy trzymające popsuły się.       Tonia wleciała.

- Jeny! Kobito! A co ty wprawiasz? Najpierw nie otwierasz, a teraz drzwi na oścież- Tonia krzyczała, biegała po mieszkaniu wirowała jak wszystko w mieszkaniu. Tańczyła z meblami. Klapały szafki, stukały szuflady.

- Gdzie jest termometr? Przecież ty się gotujesz! – wykrzykiwała i wcale nie zatrzymywała się.

Poczułam chłód szklanego termometru tępo wsuwającego się pod pachę. Chciało mi się śmiać. Tonia miała taką głupią minę.

- Ja pierdolę! Dziewczyno! ty masz ponad czterdzieści stopni! – chwyciła mnie za przeguby dłoni. Uciskała mi żyły, a ja się zapadałam głęboko, kurczyłam się i znikałam, a ona oddalała się i przestawałam ją słyszeć.

-Gdzie masz pościel? Pomóż mi! Trzeba cię umyć!- Tonia rzucała jakieś zdania, klęła przy tym niemiłosiernie, ale mnie było wszystko jedno. Bolał mnie każdy milimetr ciała, nie mogłam przełknąć śliny. Jęczałam sobie. Chciało mi się jęczeć, a właściwie, nie tyle chciało, co, nie wiedzieć, czemu musiałam jęczeć.  Nie miałam  siły bronić się przed jej działaniem, może bardziej nie chciałam niż nie mogłam. Byłam taka bezradna, a jednocześnie czułam się przy Toni bezpieczna. Tonia w tym czasie powycierała kurze, ogarnęła mój pokój. Zmieniła pościel. Umyła mnie, a potem zadzwoniła po karetkę. Poduszka pod głową przeszkadzała mi, zsunęłam się na prześcieradło. Sufit. To najnudniejszy kawałek mieszkania. Nic tu nie ma oprócz żyrandola. Żadnej rysy, pęknięcia, nierówności. Ale teraz był naprzeciw mnie, z wolna opadał, przytłaczał mnie swoją jednorodnością. Równa płaszczyzna napierała  na mnie. Wyciągnęłam ręce, by go odepchnąć. Nie dawałam rady. Ugięłam ręce w łokciach.

- Nieee!- zaczęłam krzyczeć. Nade mną stała Tonia. Spokojna. Uśmiechnięta.

- Aleś się załatwiła! – powiedziała łagodnie. Przyłożyła dłoń do mojego czoła.- Już jedzie karetka. Cholera! temperatura w ogóle nie spada.

Patrzyłam w jej oczy. Byłam jej tak bardzo wdzięczna, że jest. Nagle poczułam się jak dziecko- chora, bezbronna, wymagająca opieki. Tonia głaskała mnie po twarzy. Dobra Tonia. Matka Teresa. Samarytanka. Było mi zwyczajnie dobrze. Zapomniałam już, jak to być pod czyjąś opieką. Nawet podobało mi się to, że ktoś za mnie coś robi, że nie muszę być silna i niezależna.

                Przyjechał lekarz. Był młody i przystojny.  Rzucił okiem w moim kierunku.

- Możecie iść – zwrócił się do jednego z sanitariuszy. – Nosze nie będą potrzebne. Niech tylko Andrzej weźmie z karetki zestaw.

Zdjął z szyi stetoskop.

- No i co to się takiego dzieje – spytał. Ujął mój nadgarstek. Przystąpił do badania.

- Może pani podniesie się troszkę i zdejmie tę koszulkę. Muszę zbadać- poprosił. Był onieśmielony. Odwrócił się do Toni. Wzrokiem dał jej do zrozumienia, żeby opuściła pokój Ale gdzież tam! Tonia udała, że nie rozumie. A ja z jej miny wnioskowałam, że na pewno nie wyjdzie. Usadowiła się  na meblach. I nawet wykonała taki ruch, jakby chciała zapalić papierosa, ale się powstrzymała. Obok stały jej psy- Klara i Aurela i cierpliwie czekały na rozwój wydarzeń. Pewnie do głowy nawet nie przyszło ani jej, ani im, by wyjść.

- Ja to się kurwa mam! Jak nie psy, to ona – byłam chora, ale prychnęłam śmiechem. Cała Tonia. Ten jej niewyparzony język! I miałam to gdzieś. Sytuacja była zabawna. Skonsternowany lekarz i całkiem swobodna Tonia.

- Hmm, hmm -  mruczał coś pod nosem coraz bardziej spłoszony. – Musimy przede wszystkim zbić tę temperaturę.

                Pielęgniarz przygotował strzykawkę. Napełnił ją roztworem leku i podał lekarzowi.- Musi pani odkryć pośladek. Zanim przewróciłam się na brzuch, zobaczyłam jeszcze rumieniec na twarzy mężczyzny i głupi uśmiech Toni, która też to zauważyła. Lekarzowi trzęsły się ręce. Nie mogłam pohamować śmiechu. To pewnie przez tę chorobę, bo nagle – jak nie parsknę. Paroksyzm śmiechu niemal wytrącił strzykawkę.

- No proszę pani! – żachnął się lekarz. – To bardzo niepoważne. Tak można złamać igłę! Widzę, że chyba zbyt  pochopnie koleżanka wzywała nas. Bo choroba ustępuje w szalonym tempie. Jakieś cudowne ozdrowienie. Był zły. Wyczułam sarkazm i zrobiło mi się nieswojo. Niczym sztubak przyłapany na durnym żarcie.

- O nie, nie! Ona była nieprzytomna! – próbowała bronić sytuacji Tonia. – O… proszę… - wzięła z półki termometr. – Jeszcze niestrząśnięty. Proszę zobaczyć.  Podkładała lekarzowi termometr pod nos. - Czterdzieści i osiem kresek! Proszę,  proszę – za wszelką ceną próbowała uwiarygodnić słowa. Psy poruszyły się. Klara kiwnęła łbem jakby i ona zamierzała przytaknąć. Zbierałam się w sobie, próbowałam opanować się, ale im bardziej pragnęłam zdławić w sobie rozbawienie, tym bardziej wylatywało ze mnie. Zupełnie pozbawione kontroli. Wewnętrzny śmiech wstrząsał mną. Choroba. Złośliwy chochlik.

                Lekarz dał mi zastrzyk, wypisał receptę, a potem dokładnie wyjaśnił Toni, co i jak ma podać. Kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły, wybuchłyśmy z Tonią niepohamowanym śmiechem. Tonia tarzała się po dywanie, ja wiłam się w pościeli. Upocona, obolała, pozbawiona gorsetu sztywniactwa i norm. Tylko psy patrzyły się na nas z głupim wyrazem pyska, nieświadome absurdalności naszego zachowania. Zaśmiewałyśmy się do łez. Niczym nastolatki.

- A widziałaś, jaką miał minę? - Tonia przedrzeźniała lekarza z pogotowia. Wydymała śmiesznie usta, mrużyła oczy, symulowała głos.  Zawiesiła sobie na szyi twoje gumy od ćwiczeń. Zatknęła okulary na czoło. I leciały salwy śmiechu!

- Proszę podnieść koszulkę – trywializowała,  zadzierała swoją bluzkę, pokazując przy tym zapadnięty brzuch.

- Proszę pani! To bardzo niepoważne - i ja naśladowałam młodego lekarza… . I kuliłyśmy się ze śmiechu, przytrzymując brzuchy.

                I choć teraz widzę, że nie było w tym nic śmiesznego, wówczas stanowiło to dla nas jakąś głupią zabawę. Nie pamiętam, żebym kiedyś śmiała się tak, jak wówczas.

Gorączka nie ustępowała, a mnie chciało się palić. Tonia nie zakazywała, nie mędziła. Trzymała mi papierosa, żeby nie wypadł, ale z wyczuciem, bym się nie zakrztusiła dymem. Musiało to wyglądać komicznie i dobrze, że nie widziałeś tego, bo z pewnością zachwiałoby to twoim wyczuciem estetyki.

                Przez  te wszystkie dni Tonia czyniła dobro. Nie opuszczała mnie. Zostawiała mi tylko noce- uśpione z pomocą leków, spokojne. Noce bezmyślne- z początkiem o określonej porze i końcem wytyczonym poranną kawą. Chorowałam i odpoczywałam.  Odkrywałam nieznaną mi prawdę: życie mimo wszystko może być nieskomplikowane.  Ja chorowałam, chyba pierwszy raz tak szczerze i bezkarnie. I byłyśmy tylko my- ja i Tonia. Całe dnie razem! Kiedy zdrowiałam, też przylatywała. Gotowa do służby- sprzątania, gotowania, towarzyszenia. 

To była taka fajna angina. I nie powtórzyła się  nigdy więcej. Tonia …?  Dla niej był to tylko epizod- bez cdn., bez konsekwencji. Dla mnie? Jakiś punkt, powód, pretekst do zmiany, przewartościowań.   A może to tylko szukanie dziury w całym…”












sobota, 21 kwietnia 2012

Sobotnia playlista pod hasłem Wielcy nieobecni! (oczywiście z komentarzem, bo jakże to tak)


Sobotnia playlista  pod hasłem Wielcy nieobecni! (oczywiście z komentarzem, bo jakże to tak)

                Im człowiek starszy, tym częściej sięga pamięcią wstecz. Bo to tak jest, że do refleksji potrzeba pewnych doświadczeń, tedy snują się lepiej. Mnie od kilku dni nachodzą bardzo intensywne. Część z nich w oczywisty sposób jest powodowana  minionymi świętami, wiosennym przesileniem, a część… a co tam! Przecież zapewne nikt ode mnie nie wymaga tłumaczenia się z tego dlaczego czuję to, co czuję.  I może też dlatego dzisiejsza playlista poświęcona będzie wielkim nieobecnym. Tworzyłam sobie w myślach tę listę. Usiłowałam znaleźć jakiś klucz, ale  nie udało mi się. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to taki podział na wykonawców polskich i obcych. Ale i to wydało mi się bez sensu. Natomiast przeraziła mnie myśl, że jest ich tak wielu… tych , którzy odeszli, a którzy w jakimś momencie mojego życia byli mi szczególnie bliscy…. Muzyka towarzyszy mi całe moje życie. Kiedyś lubiłam śpiewać i nawet nieźle mi szło, ale najpierw papierosy, a wciąż praca w szkole, spowodowały, że nie śpiewam. Nawet w kościele ( z szacunku do ludzi i do samej muzyki). Za to gram! Gram uparcie na moim pianinie. I robię to często. Lecą wówczas wszelkie szlagiery dancingowe, amerykańskie standardy, rosyjskie ballady – Wysocki i Biczewska…  i francuskie piosenki Dassina, Piaff…

Oj! Poniosło mnie! Wracam zatem do playlisty. Zadecydowałam nie będzie żadnego kryterium. Przypadek, impresja… I na pewno temat nie zostanie zakończony. Nie da się!

A swoją drogą, czekam i na sugestię Was – Moi Drodzy!

A teraz rozpoczynam!

Na początek

1.Israel iz Kamakawiwio'ole  Somerwhere, over the Rainbow. Jesli ktoś wątpi w urodę swiata… Mnie ujął subtelnością śpiewu. Kiedy umarł flagę w Honolulu opuszczono do połowu masztu…


2. Bob Marley – One love – żył mocno, krótko I (niektórzy nazwali to barwnie…)


3. w podobnym brzmieniu blues i reggae Robert Palmer i UB40 – Baby Tonight










4.Nat King Cole – Smile –  czy można przezyć życie, nie znając tego? Mała restauracyjka, jakiś zachód słońca i niechby jeszcze morze poszumiało….  i on obok….







5. Albo ona - Dama! Wielka atretyczna Dama… Edith Piaff. Śpiewała o miłości, której życie jej skąpiło



6. Dokładnie pamiętam dzień, kiedy usłyszałam  o jego śmierci.  To było lato, sierpień 1980. Joe Dassin… Wydawało mi się, że dość szybko pamięć po nim ucichła. Miałam wyklejone nim zeszyty I słomiankę nad tapczanem (teraz widzę, że nawet nie był przystojny i w ogóle jakis taki)









7. A kiedy on zmarł. Wielu było takich, którzy chcieli wówczas też umrzeć… Ja też płakałam. Choć wówczas bardziej dlatego, żeby nie być odosobnioną. Płakały moje młode ciotki, ich koleżanki… - Wielki Elvis… Dzisiaj jestem pewna, że umarł Król


8. Jego natomiast śmierci nikt nie chciał przyjąć jako fakt… Wielki Freddi! Umierał na oczach ludzi, niemal na scenie


Banalne to, ale rzeczywiście po nim już świat został inny…








9. Bee Gees!!! Uwielbiałam ich, a potem i do dzisiaj film Gorączka sobotniej nocy) Przestali grac w 2003 roku po śmierci Maurice'a  Gibba. Braterska miłość, solidarność – zew krwi!








10. I na koniec nie może zabraknąć jego – Lennona… To o nim mówi się, że jak nikt chciał świata żyjącego w pokoju




                Cóż można na koniec? Nic! Cieszyć się, że mimo wszelkich trudnych, ciężkich do przeżycia spraw, mimo tego, że czasem wszystko traci sens, że chciałoby się uciec daleko, daleko, że mimo iż czas wciąż nieubłaganie prze  naprzód, nie pozostawiając nam wyboru… nosimy w sobie pamięć dobrych chwil, wspaniałych ludzi, cudownych miejsc… Że dane nam są wspomnienia….



A ja nieustannie czekam na sugestie…

A teraz idę sobie zobaczyć film o Edith Piaf „Niczego nie żałuję”.

środa, 18 kwietnia 2012

Rodzina, rodzina, rodzina, ach! rodzina...


Rodzina, rodzina, rodzina, ach! rodzina...

            Gdzieś około lutego zapukała do mnie Magda. Otrzepałam ręce, otarłam je o sweter. Miałam wolne i postanowiłam spędzić ten dzień w domu ze szlachetnym zamierzeniem nadrobienia wszelkich zalęgłości … Od jakiegoś czasu nie mogę ogarnąć wszystkiego, wiele spraw przelewa mi się przez palce… Wpuściłam ich do domu. W lustrze mignęła mi moja podobizna. Wyglądałam fatalnie – wyciągnięty, domowy sweter, długie getry, bez makijażu. Obraz nędzy i rozpaczy! Za nią stał mężczyzna. Znaliśmy się tyle o ile. I z nią, i z nim…
     Od dawna bowiem zajęci swoimi sprawami, swoimi pracami, dziećmi, mnożeniem majątków, zdobywaniem wykształcenia niekoniecznie przywiązywaliśmy wagę do utrzymywania więzi rodzinnych.
Kiedyś. Tak kiedyś… Może… ale to było tak odległe, że czasem miałam wrażenie, że wszystko sobie wymyśliłam, że to taka konfabulacja, bo przecież człowiek musi mieć jakąś genealogię… Musi! Wszak sroce spod ogona nie wypadł! – Tak powiadała moja babcia… właśnie babcia… Czasami pojawia się we wspomnieniach, ale zaraz znika wypierana przez wszystkie aktualne i  a s b o l u t n i e  ważne sprawy, od których zależy wszelkie być i mieć.

            Tak więc kiedyś tam kiedyś były imieniny ciotki Kunegundy, rocznica ciotki Julii, wszelkie komunie, (bo chrzcin nie pamiętam… wszyscy byliśmy w podobnym wieku).
I wakacje u wuja Wiesia. Pachnące macierzanką i miętą, o smaku chłodnika z bławatków,  stojącego w słoju na oknie po północnej stronie domu, chłodnika – o niemal przezroczystej barwie, w którym gdzieniegdzie pływały drobne niebieskie poszarpane płatki  chabrów.  Niczym innym nie można było tak absolutnie ugasić pragnienia jak właśnie nim! Przez to okno co rano wdychałam zapach siana niesiony z pól rozciągających się tuż za  zabudowaniami gospodarskimi. Przez to okno- niziutko, tuż przy samej ziemi nieraz wychodziłam rankiem i brodząc po mokrej od rosy trawie, śpiewałam na całe gardło „Mołdawiankę”, zasłyszaną od innego wujka lub „Harmonistę”. I zaraz przyłączał się wuj Wiesio z akordeonem i ciotka wynurzała się z letniej kuchni, w której parowały się ziemniaki dla zwierząt. A potem wylatywało całe kuzynostwo – mała Anka i Grzesiek i starsi kuzynowie, którzy z zachwytem przysłuchiwali się naszemu porannemu koncertowi.
    Domy moich rodziców, domy dziadków, domy ciotek i wujów pękały w szwach, ale dla każdego znalazło się miejsce…, choćby i na rozłożonych, przytarganych ze strychów piernatach – pochowanych, zastąpionych przez wersalki i modne sofy, czy niechby i na samym sianie w stodole, dokąd wchodziło się po drewnianej drabinie i skąd roztaczał się widok niemal na całą wieś.
        A potem kuzynki porosły powychodziły za mąż, kuzynowie pożenili się często gdzieś daleko…, poosiadali w różnych miejscach, zajęci swoimi sprawami, swoimi pracami, dziećmi, mnożeniem majątków, zdobywaniem wykształcenia…
Jeszcze czasem spotykaliśmy. Czasem, czasem… Głównie na głównej alejce cmentarza w samo Wszystkich Świętych albo tuż około niego… Zdawkowe „co słychać.?”, „co u was?”, krótka prezentacja dzieci, których imion nikt już nie sili się spamiętać…I pytania dzieci:
- A kto to był?
- A jak się nazywa?
- A co robi?
      Niekiedy objawiałam im wszelkie koligacje rodzinne, tłumacząc, że to jest mój kuzyn, czyli mojego taty najstarszego brata syn albo jeszcze inne zawiłe powiązania. Tak czy siak po jakimś czasie moje dzieci i tak zupełnie straciły rachubę, kto jest kim, z czyjej strony, kto synem starszego siostry, czy córka młodszego brata, a kto jeszcze żoną czy mężem takowej.
    Wracamy do swych zamkniętych kręgów, hermetycznych, stroniących od świata, który pozostaje tuż za drzwiami.  
A tu nagle Magda!
- Ciociu! Chcieliśmy was zaprosić na nasz ślub. I wesele. Oczywiście!.
Z niekłamanym wzruszeniem przewracam czerwony kartonik ze złoconym nadrukiem, na nim dwie złocone obrączki, a w środku moje imię… Nie żadna tak Iwona, ale Małgorzata… - ta swojska, rodzinna, której nikt nie znał jako oficjalnej Iwony.
- Przyjdziemy! – śpieszę z odpowiedzią i zaraz też dodaję. – Nie  będę dzwonić z potwierdzeniem. Będziemy na pewno. Na pewno!- gorliwie zapewniam.
I ściskamy się, i całujemy… i żegnamy: „To do wesela!”
      Im bliżej wesela tym raz po raz nieoczekiwanie łapię się na tym, że  częściej myślę o nim, coraz też częściej opowiadam o niej - o Magdzie, jej matce, ciotce,  wracam myślami do jej babci – Kunegundy, a opowieść o poplątanych losach wujka,czyli Magdy dziadku – jego wojennej tułaczce, jego żołnierskiej wędrówce staje się tematem moich wieczornych rozmów z moją rodziną. I nagle wracają mi w pamięci wszystkie dzieci ciotki Kunegundy i historie z dzieciństwa, i miejsca, i zapachy domu, i kolory ścian, i widok za oknem na niewielki skwer, na którego miejscu potem wybudowano pawilon handlowy ZURiT.

            Młoda para, jak przystało na młodą parę wygląda pięknie i, patrząc na nich, przywołuję wspomnienia z mojego ślubu, odległe, ale wciąż żywe  i ważne. Pod kościołem tłum ludzi. Usiłuję namierzyć kogoś znajomego, kto zaświadczyłby niejako, że moja tu obecność to nie żaden przypadek, że ja tu jestem jako Rodzina. Dyskretnie przesuwam się do Młodych, by im pożyczyć, pozostawiając tym samym innych gdzieś w tyle. Witam się w międzyczasie z kuzynkami, ich dziećmi, wnukami, wymieniamy się imionami, całujemy, ściskamy – anonsom zdaje się nie mieć końca.

Wreszcie docieramy na salę weselną. Ekskluzywny hotel, winietki na stole. Znajduję nasze imiona i nazwisko. Siadamy. Naprzeciw nas Krysia z mężem, tuż obok Mira i Maciek, po drugiej stronie – Ania i jej mąż… i kolejna kuzynka z mężem, i dzieci, i wnuki. Tworzymy rodzinę.
Początkowo jest nieco sztywno i sztucznie,  rozmowy się nie kleją, padają krótkie zdania i brak pomysłu na następne. Nagle wpada mój synek i oznajmia mi, że poznał kuzyna, i jeszcze drugiego, i kuzynkę. Wesele się rozkręca. Wszyscy się bawią. Jest fantastycznie.
     Nagle poczułam taki silny zew krwi, przerwało wszelkie tamy, poczułam ową więź. Tańczymy, uśmiechając się do siebie, jedna woła drugą. Chwytamy się za ręce, pląsamy w rytm i poza rytmem, cmokamy się i ściskamy… W przerwie łatamy luki w naszych życiorysach. Opowiadamy o sobie, wspominamy babki, ciotki… Jest cudnie!
- Ależ ty jesteś podobna do ciotki! – rzuca nagle Krysia
- Ja? Nie. Ja jestem wypisz- wymaluj mama! - trochę się obruszam, bo ciotka była jakaś troche duża i wciąz się kiwała, z czego jako dziecki śmialiśmy się po kątach.
- A gdzież tam! – włącza się do rozmowy Mira. – Cała Jula! Jak Boga kocham! Ty jesteś nasza! Ciepłoszczanka!
A ja pękam z dumy. Bo oto poczułam się przynależna do rodziny, chociaż żadna z moich kuzynek (może poza Anką) nie nosi rysów Ciepłoszczanek.
     Zabawa trwa do rana. Nagle  wydaje mi się, że nie słyszę niczego poza: ciociu, ciociu, siostra, siostra…
Wracam do domu nad ranem. Jestem zmęczona. Staram się zasnąć, ale jeszcze po powiekami przelatuje mi weselny korowód moich krewnych.


„ Jak to dobrze, że nie jestem samotną wyspą! Że nie wypadłam sroce spod ogona!” – myślę sobie, spoglądając na zdjęcie Ryśka…

 

wtorek, 17 kwietnia 2012

Meduzy i miłość ( do świata  i wszelka inna)


                Nadchodzi wiosna, a wszak wszystkim wiadomo, że to czas zakochiwania, czas miłości. Świat pięknieje, w człowieku pięknieje i coraz bardziej chce się żyć. Jakoś lżej się przyjmuje problemy…
Idę aleją kasztanową, brzemienne pączki pękają raz po raz, pozwalając wyglądać słabowitym listkom.  W ogródkach  nieśmiało  przycupnęły kolorowe hiacynty, ale i skromne  pierwiosnki, i przylaszczki i mnóstwo innych, których nazw nigdy nie udało mi się przyswoić.  Na jednej z posesji niebieścieje jakby niebo opadło na ziemię. Powietrze jeszcze chłodne, jeszcze zawiewa na otwartej przestrzeni, ale jest cudnie i cudnie jest! Miedzy posesjami srebrzy się jezioro, które wygląda zgoła inaczej niż miesiąc temu. Odbijają się w nim leniwe obłoki i wysokie drzewa zazieleniałe już bardziej niż skromnie.
Co mi tam kiepsko przespana noc! Co  mi wczorajszy wieczór, kiedy jałowo przesiedziałam przy komputerze, nie wykrzesawszy z siebie bodaj jednego zdania. Moja książka gnuśnieje w folderze i coraz muszę  poczytywać od początku, bo tracę wątek.  Co mi tam  brak odpowiedzi z wydawnictwa!
Zaraz przed zakrętem porośniętym kwitnącymi krzewami skręcam na ścieżkę, która wiedzie mnie wprost do moich meduz.
Leżą na ławkach, zamotane w kaptury, rozciągnięte na całej szerokości. Żadna nie poświęciła mi choćby momentu uwagi. W ostatniej ławce siedzi on i ona.  Ich ręce wędrują po swoich ciałach odważnie i jednoznacznie. Żadnych subtelności. Uciekam wzrokiem, by się ( tak nie ich, ale się!) nie krępować. Ale w końcu zdobywam  się na odwagę i proszę:
- Zajmijcie się lekcją!
Ona patrzy w moja stronę, jednocześnie obejmując jego za szyję i mówi:
- A co żal pani? A to ku…a wiosna! Co nie?! To mój chłopak!
I cmok go w policzek, a on ją klaps w pośladek.
Na chwilę zatrzymuję na nich wzrok… Młodzi…
Przypomina mi się piosenka Brzydka ona, brzydki on  i miłość ładna nierealna wręcz… Ale nie tu!
On mówi  do niej, gdy klei się do jego wytatuowanego bicepsu:
- Weź spierdalaj!
Ona do niego:
- Odjebało ci!
I wcale nie zamierza rezygnować… sięga ręką poniżej… On uśmiecha się, ale zaraz przywołuje ja do porządku:
- Weź ku…a nie teraz!
Szukam żaru w ich oczach, znaków miłości, owego wiosennego zakochania… Nie ma. Brzydka ona, brzydki on i taka brzydka miłość…
       Minął tydzień… wiosna jakby trochę odpuściła sobie. Na dworze znów zimno! Szybko przemykam ulicami, by znaleźć się wewnątrz. Przez uchylone do klasy drzwi widzę jego. Jej nie ma, ale jest inna. Tuli się do niego, wciskając się w  niego… jak tamta. Widać musiałam mieć wielki znak zapytania w oczach, bo on śmieje się i pyta:
- A co pani tak zdziwiona?
Wzruszam ramionami, uśmiechając się nieco ironicznie…
- A… wy… jesteście parą… – pytam z niejakim zażenowaniem.
- A co ku…a nie widać! Wiosna, panią, co nie!
Za oknem zacina deszcz. Już trochę zazieleniałymi , ale jeszcze gołymi wiciami wierzby rosnącej na wprost klasy targa wiatr.
- No tak… – zaczynam  i nie wiem, jak zapytać, gdzie tamta. Szybko zorientowali się, o co chodzi….
- Pani nawet o niej nie wspomina… - wzdrygają się z niechęcią oboje i tu pada stek inwektyw, których moja klawiatura nie chce absolutnie wystukać…
    Zapisuję temat na tablicy: „Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość… z nich zaś największa jest miłość” -  funkcjonowanie motywu w różnych epokach literackich.

Temat jak temat….

                  I robi  mi się smutno… Cóż to za wiosna, i cóż to za miłość? http://www.youtube.com/watch?v=Wph7ROcnpCE